Zły wiatr, czyli nasze czasy
„Opisałem w tej powieści splątane losy kilku postaci – a tłem uczyniłem katastrofę społeczną i ekonomiczną o globalnym zasięgu” – napisał Piotr Wojciechowski w słowie do swoich czytelników poprzedzającym tekst powieści „Zły wiatr”. Zabrzmiało to tak, jakby Wojciechowski, niczym reporter, opisał losy postaci realnych, a przecież marką tego pisarza jest wyjątkowo wybujała kreatywność fabularna, a także polifoniczność stylu. Wojciechowski, który zadebiutował w 1967 roku powieścią „Kamienne pszczoły” „posługuje się takimi środkami, jak pastisz bądź cytat, łączy różnorakie stylistyki (np. powieści psychologiczno-obyczajowej czy sensacyjno-szpiegowskiej, przygodowej, podróżniczej). Swobodnie traktuje przy tym realia historyczno-obyczajowe, tworząc prozę impresyjną, kreującą własny obraz świata. Współwystępowanie różnych płaszczyzn czasowych wydaje się być próbą zapisu polskiej tradycji, w tej postaci, jaka zawarta jest w społecznej świadomości – pełnej stereotypów, zapożyczeń z literackich konwencji i styli”. Takimi też cechami odznaczają się inne jego powieści, choćby „Czaszka w czaszce” ( 1970), „Wysokie pokoje” (1977), „Obraz napowietrzny” (1988) czy „Harpunnik otchłani” (1996 ). Piotr Matywiecki określił „Zły wiatr” jako „summę jego myślenia o dzisiejszej światowej cywilizacji i kulturze. Mozaika krótkich rozdziałów ukazuje świat rozedrgany emocjonalnie i duchowo, świat który niejako ze swojej straceńczej natury „prosi się o katastrofę”. Wszystko z czego ten świat jest dumny – a nade wszystko jego komunikacyjna, wszechobejmująca sieć – ulega rozpadowi. Beznadzieja przenika się z nadzieją, tworząc aurę schyłkowego świata. Zakres przestrzenny wypadków jest ogromny, obejmuje kontynenty. Sensacyjna i miłosna fabuła przenika to realistyczne, a zarazem groteskowe uniwersum”. „Główny nacisk autor „Złego wiatru” kładzie nie na samą katastrofę, lecz odbudowę „Europy ojczyzn”, w której zniszczone zdehumanizowane połączenia cyfrowe zostają zastępowane nawiązywanymi na nowo więzami międzyludzkimi. Ten konieczny regres ma najwyraźniej dla pisarza znaczenie terapeutyczne, jest też niewątpliwie malowniczy, gdy na drogi powracają konne zaprzęgi i auta na gaz drzewny. „Zły wiatr” proponuje czytelnikowi oryginalną opowieść o Europie, snutą przez dziesiątki zmyślonych, ale jakże żywych postaci, a zarazem realizuje ambitny zamiar filozoficznej diagnozy współczesności” – napisał z kolei Paweł Dunin-Wąsowicz. „Współwystępowanie różnych płaszczyzn czasowych wydaje się być próbą zapisu polskiej tradycji, w tej postaci, jaka zawarta jest w społecznej świadomości. A zatem pełnej świadomie stosowanych stereotypów, zapożyczeń z literackich konwencji i stylów”.
49 postaci tej powieści (nie mającej jednak zwartej, linearnej fabuły, lecz zbudowanej, niczym mozaika, z licznych epizodów, z cząstek), których listę autor umieścił na wstępie, jak postaci dramatu, rozproszył po „świecie”, konfrontując je z nim. Ten „świat” należy rozumieć także dosłownie, geograficznie, gdyż przestrzeń narracyjna tej powieści rozciąga się od Gdańska po Lampedusę, od Nowego Jorku po Lubljanę, od St Gallen po Katowice, od Triestu po Szczecin, od Górnej Bawarii po Gdynię-Orłowo, od Atlantyku po Ocean Indyjski.
Zawsze podziwiałem fabularną, iście „demiurgowi” kreatywność Wojciechowskiego, jego rozbuchaną wyobraźnię, zdolność do tworzenia fikcyjnych, zmyślonych światów. Cechy te odnajdujemy również w tej jego prozie, będącej kolejnym potwierdzeniem jego pisarskiej sprawności. Czyta się „Zły wiatr” tak jakby co chwilę zmieniało się gatunki lektury, od prozy obyczajowej po przygodową, od podróżniczej po polityczną, od małego realizmu po fantasmagorię, od dystopii po baśń. Jakby wędrowało się po ruchomej mozaice, po kalejdoskopie, przeskakując niczym szachowy konik z miejsca na miejsce. I ten nieco szalony kalejdoskop, migotliwa mozaika, układa się w mądrą i barwną powiastkę filozoficzną o tym, jak toczy się ten nasz światek. A kto nie przepada za filozoficzną refleksją, może ostatecznie potraktować tę powieść nawet jak rozrywkowe czytadło, a to właśnie dzięki gatunkowej pojemności prozy Wojciechowskiego i jego pisarskiemu kunsztowi. Mam jednak wrażenie, że kryzys świata obecnego, wzmocniony przez pandemię jest znacznie bardziej dramatyczny niż mógł to sobie wyobrazić pisarz obdarzony nawet tak bardzo bogatą wyobraźnią, jak Piotr Wojciechowski.
Piotr Wojciechowski – „Zły wiatr”, Wydawnictwo Test, 2020, str. 397, ISBN 978-83-7038-188-X
Liberalizm w sprzeczności zaplątany
Przypadek sprawił, że do lektury studium Patricka J. Deneena, krytyka kultury, rocznik 1964, przystąpiłem po głęboko retrospektywnej lekturze „Nowego Kalibana” (1961) Zygmunta Kałużyńskiego, w którym, przy okazji rozważań o prozie jednego z pisarzy francuskich pisał on – językiem o stylistyce dziś już anachronicznej – o liberalizmie: „Zagadnienie dla niego istotne i znajdujące się w centrum jego twórczości to wolność indywiduum. Jest to odwieczna obsesja mieszczańskiej myśli liberalnej (…) Jakie są granice ludzkiej niepodległości? Czy jednostka może być bardziej niezależna niż dotychczas? (…) Pedagogia liberalna gloryfikuje wolność jednostki wolność jednostki i wydaje się, że padają ostatnie bariery krępujące człowieka. Organizacja społeczeństwa, dobrobyt, spokój ducha są już tak szerokie, że jedynymi przeszkodami jest bodaj śmierć, tajemnice biologii, czas”.
Te formułowane przez publicystę przeszło sześćdziesiąt lat temu, w trybie opisowym ukazujące atrybuty liberalizmu czyta się dziś jak naiwną baśń. Rzeczywistość społeczno-polityczna świata tak się sproblematyzowała i skomplikowała, że tego rodzaju formuły uderzają dziś jaskrawą naiwnością. Pokazuje to z uderzającą sugestywnością studium Deneena, którego już sam tytuł (także oryginalny („Why Liberalism failed”) – „Dlaczego liberalizm zawiódł?” zawiera istotną sugestię: jest to pytanie nie o to „czy”, tylko „dlaczego”?
Na wstępie sygnalizuję podstawowy problem polskiego czytelnika tej lektury. Po pierwsze, w Polsce nigdy nie było u władzy liberalizmu z prawdziwego zdarzenia, co rozważania na jego temat czyni w Polsce słabo osadzonymi w empirii społeczno-politycznej. Po drugie, studium Deneena dotyczy w dużym stopniu uwarunkowań amerykańskich, których polski czytelnik zazwyczaj nie zna. Trzeci aspekt jest szerszy, bo związany z panującą pandemią koronawirusa – książka wydana przed jej wybuchem siłą rzeczy nie mogła się do tego aspektu rzeczywistości odnieść, co nieco osłabia niektóre jej walory opisowe i diagnostyczne. Uwzględniwszy te aspekty można przystąpić do lektury.
Deneen zajął pozycję ostrego oskarżyciela liberalizmu i w tej roli występuje na każdej niemal stronie. Zwraca m.in. uwagę na trzy przyczyny kontestacji tego nurtu. Po pierwsze, wynika to stąd, że liberalizm, którego fundamentalną wartością są wolność i autonomia jednostki stworzył struktury, który u wielu osób doprowadziły do poczucia ograniczenia a nawet utraty wolności. Po drugie, wspierając „nową arystokrację” elit, liberalizm stał się w praktyce kontrolerem zwykłych obywateli i utracił część walorów demokratyzmu. Po trzecie, opór wielu osób wywołała liberalna bezgraniczność. Liberalizm mnoży też, paradoksalnie, inne liczne dolegliwości: „Liberalizm patrzy na wolność (…) jako na największe możliwe uwolnienie się od ograniczeń zewnętrznych, włączając w to normy zwyczajów. Zgodnie z tym jedynym ograniczeniem wolności powinny być właściwie uchwalone prawa gwarantujące zachowanie porządku jednostek, które w innej sytuacji są nieskrępowane. Liberalizm rozmontowuje więc zwyczaj, a w jego miejsce wprowadza prawo stanowione. Jak na ironię, gdy zachowanie przestaje być społecznie uregulowane, państwo musi stale się rozrastać poprze pęczniejące prawodawstwo i aktywność regulacyjną. „Imperium wolności” rośnie w szybkim tempie ramię w ramię z ciągle powiększającym się obszarem kontroli państwa”. Deneen stawia tezę, że w ustroju liberalnym demokracja tak naprawdę nie może funkcjonować, ponieważ potrzebuje różnorodnych form społecznych, które liberalizm w praktyce rozbija. „Niemalże każda obietnica architektów i twórców liberalizmu rozbiła się w drobny mak. Państwo liberalne objęło kontrolą niemal każdy aspekt życia, choć obywatele traktują rząd jako odległą i niedającą się kontrolować władzę, która tylko wzmaga ich poczucie niemocy poprzez nieuchronny rozwój projektu „globalizacji”. Wydaje się, że współcześnie gwarancja ochrony praw dotyczy jedynie ludzi bogatych i ustosunkowanych, z kolei ich autonomia – obejmująca prawa własności, wyborcze wraz z towarzyszącą im kontrolą nad instytucjami reprezentującymi, wolność religijną, wolność słowa, bezpieczeństwo dokumentów oraz domu – jest coraz bardziej ograniczana przez środki prawne oraz technologie fait accompli. Gospodarka wspiera nową „merytokrację”, która utrwala z pokolenia na pokolenie swą przewagę cementowaną przez system edukacyjny, bezlitośnie oddzielający zwycięzców od przegranych. Powiększający się dystans między twierdzeniami liberalizmu, a ich urzeczywistnieniem coraz bardziej podważa te twierdzenia i umacnia przekonanie, że w przyszłości ta nieprzystawalność zostanie ograniczona. Liberalizm zawiódł – nie dlatego że mu się udało, lecz dlatego, że był sobą. Zawiódł, ponieważ odniósł sukces. Jak tylko liberalizm „pełniej się urzeczywistnia”, jak tylko jego wewnętrzna logika staje się coraz bardziej oczywista, a jego sprzeczności coraz bardziej widoczne, doprowadza do powstania patologii, które są zarówno deformacjami jego twierdzeń, jak i urzeczywistnieniem ideologii liberalnej. Filozofia polityczna, którą stworzono z myślą o zwiększeniu równości, ochronie pluralistycznego wachlarza różnych kultur i przekonań, ochronie godności człowieka oraz oczywiście zwiększeniu wolności, w praktyce doprowadziła do powstania kolosalnej nierówności, wymusiła uniformizację i homogenizację, sprzyja materialnej i duchowej nędzy i zagraża wolności. Sukces liberalizmu można ocenić, biorąc pod uwagę jego dokonania stanowiące przeciwieństwo, co naszym zdaniem powinien osiągnąć. Zamiast przyjmować, że coraz większa katastrofa jest dowodem naszej nieumiejętności sprostania ideom liberalnym, powinniśmy dostrzec, że ruiny, do jakich doprowadziły te idee, stanowią prawdziwą oznakę jego sukcesu. Próby leczenia chorób liberalizmu poprzez stosowanie na większą skalę środków liberalnych są jak dolewanie oliwy do ognia. Ten sposób postępowania tylko pogłębi nasz kryzys polityczny, społeczny, ekonomiczny i moralny”.
„Stąd też, mimo że liberalizm przeniknął niemalże każdy naród, jego wizja wolności ludzkiej coraz bardziej okazuje się kpiną, a nie nadzieją. Ludzkość ukształtowana z każdej strony przez liberalizm – której obecnie daleko do opiewania utopijnej wolność na „końcu historii”, jaka wydawała się na wyciągnięcie ręki, kiedy w 18 roku upadła ostatnia konkurencyjna dla liberalizmu ideologia – nosi obecnie na swych barkach nieszczęścia wynikające z jego sukcesów. Liberalizm wszędzie wpada w pułapkę, którą sam zastawił, zaplątany w rozwiązania, które miały zapewnić czystą i całkowitą wolność”.
Podobne szarże Deneena na liberalizm można by mnożyć, przy czym wypada odnotować, że chyba myli się on, gdy mówi o „upadku ostatniej konkurencyjnej dla liberalizmu ideologii”. Od mniej więcej dekady pojawiła się nowa, konkurencyjna dla liberalizmu ideologia – prawicowy populizm, „demokracja nieliberalna”, także w Europie, najpierw na Węgrzech, później w Polsce. Trzeba jednak lojalnie przyznać, że książka Deneena nie jest jedynie emocjonalnym antyliberalnym pamfletem, lecz także, niejako równolegle, wszechstronnym portretem liberalizmu, jego odmiany lewicowej i konserwatywnej, klasycznej i progresywnej. Deneen opisuje też „antykulturalny” charakter liberalizmu, jego wojnę z naturą, atak na „sztuki wyzwolone”, forsowanie przez niego technologii prowadzących do utraty wolności, tworzenie liberałokracji i forsowanie „szlachetnego kłamstwa”, itd. W zakończeniu swoich rozważań Deneen zastanawia się nad „wolnością po liberalizmie”: „Liberalizm zawiódł, ponieważ zwyciężył. Gdy stał się w pełni sobą, okazało się, ze gwałtowność i skala tworzonych przez niego patologii przewyższają możliwości produkcyjne plastrów i masek potrzebnych, by te patologie ukryć. W efekcie obserwujemy ogólnoustrojowe zamroczenie w polityce wyborczej, rządzeniu gospodarce, dostrzegamy utratę zaufania, a nawet wiary w obywatelską prawomocność, czego ukoronowaniem nie się konkretne problemy czekające na liberalne rozwiązania, lecz silnie powiązane ze sobą kryzysy prawomocności oraz zapowiedź końca epoki liberalizmu”. „Koniec liberalizmu jest na wyciągnięcie ręki” – konkluduje Deneen, zauważając kilka passusów dalej, że odpowiedzią na jego upadek są „pewne formy populistyczno-narodowego autorytaryzmu czy wojskowej autokracji wydają się prawdopodobną reakcją na gniew i strach postliberalnych obywateli”. Tego akurat doświadczamy w Polsce od lat sześciu, choć – jako się rzekło wcześniej – poprzednie rządy w Polsce dalekie było od modelowego liberalizmu.
Skoro zatem liberalizm zawiódł, a odpowiedź populistyczno-nacjonalistyczna jest przeganianiem cholery za pomocą dżumy, to w takim razie istnieje jakaś humanistyczna alternatywa? Może przyniesienie jej jest zadaniem socjalistycznej lewicy znajdującej się od lat w letargu i defensywie? Czy znów nabierze aktualności stare hasło „socjalizm albo śmierć”? Pamfletowo namiętny w swojej krytyce liberalizmu Deneen nie daje odpowiedzi na postawione przez siebie samego pytania o przyszłość, ale jego błyskotliwy, erudycyjny, a zjadliwy katalog wad i grzechów liberalizmu wart jest gruntownej lektury
Patrick J. Deneen – „Dlaczego liberalizm zawiódł?”, przekł. Michał J. Czarnecki, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, str.273, ISBN 78-83-816-128-8