Kawiarnia przy St James’s Wrena w porze lunchu(K.I.T. Stowarzyszenie Żywych Poetów, Brzeg 2020; Holland House Books, Newbury, ss. 136) jest owocem wspólnego projektu fotografki Lisy Kalloo, tłumaczki i poetki – Anny Błasiak – oraz czterech innych tłumaczek: Marty Dziurosz, Marii Jastrzębskiej, Danuty Stok, Elżbiety Wójcik-Leese. Książka jest wydaniem dwujęzycznym: polsko-angielskim. Biorąc pod uwagę ilość i artyzm zamieszczonych w niej fotografii trudno nazwać ją tylko tomem poezji, raczej książką poetycko-fotograficzną. Co ważne, zarówno wiersze jak i fotografie mogłyby stanowić dwa niezależne od siebie projekty, nie tracąc przy tym na sile swojego oddziaływania. Ponieważ nie znam się na fotografii, więc nie podejmę się ocenie prac Kalloo. W oczach laika wydają się bardzo nowoczesne, industrialne, ale też w moim odczuciu – w przeważającej części wiejące chłodem (angielskim właśnie). Ale co najważniejsze – z punktu widzenia czytelnika wierszy – współgrają z klimatem wierszy. I to właśnie na tekstach chciałabym się tu skupić.
Annę Błasiak, czytającą swój wiersz, usłyszałam pierwszy raz podczas zeszłorocznego Portu Poetyckiego, który odbywał się online na Facebooku. Otwierała nim część nazwaną Hyde Parkiem (z perspektywy przeczytanej książki – nazwa bardzo przystająca do biografii autorki, studiującej przez kilka lat w Londynie). Była jedną z kilku poetek, które zwróciły moją uwagę do tego stopnia, że pogratulowałam im indywidualnie. W bezinteresownym geście zwrotnym otrzymałam od Pani Ani jej debiutancką książkę. Zawsze mam obawy, co do przyjmowanego w prezencie tomu poezji, że nie pisząc później o nim, sugeruję autorowi, że nie warty on jest omówienia. A to nie jest takie jednoznaczne, zależy od wielu innych rzeczy (na czele z bardzo prozaicznym – ograniczeniem czasowym). W przypadku tomu Kawiarnia przy St James’s Wrena w porze lunchu, z którego pochodził czytany na Porcie wiersz, od początku czułam, że powinnam poświęcić jemu więcej czasu, dlatego odleżał ponad miesiąc w czeluściach komputera. I dobrze się stało, bo właśnie natrafiłam na ciekawy tekst Krzysztofa Gryki – jego recenzję tomu poezji Wasyla Machno pt. Wędrowcy (Wyd. Bonami, Poznań 2003), która ładnie koresponduje z książką Anny Błasiak. Dlatego na początek odwołam się do niej:
„emigracja jest kwestią granic. Granice zaś wyznacza zawsze ludzkie myślenie o świecie. Można zatem wyemigrować do Ameryki, można na drugą stronę ulicy. Emigracja jest pojęciem tyle kosmicznym co codziennym, dotyczy kroków dużych i małych. Zabawne jest jednak to, że kiedy się wyemigruje, to potem się (samo) mimochodem wraca (przynajmniej pamięcią). Wraca się do opuszczonych miejsc samochodem poezji albo po prostu wyobraźni. Wraca się.”(„Akcent” nr 1-2/2004)
Nigdy nie doświadczyłam emigracji w tym powszechnym rozumieniu, jako zamieszkania za granicą, a tom Anny Błasiak w dużym stopniu właśnie jej jest poświęcony. Zastanawiałam się więc, czy aby to dobry pomysł, żeby ktoś taki jak ja – bez emigracyjnego doświadczenia – pisał o jej książce? (dodam – nie wyrządzając jej krzywdy i nie plotąc bzdur przy okazji). Ale przywołany cytat z recenzji Gryki otworzył mi oczy na szersze rozumienie emigracji, którego przecież doświadczyłam – zmieniając miejsce zamieszkania w oddaleniu kilkaset kilometrów od siebie. I to doświadczenie powrotów w myślach do swojej małej ojczyzny też jest mi bliskie.
Anna Błasiak – emigrantka mieszkająca w Wielkiej Brytanii – też wraca. Oczywiście do miejsc w Polsce, ale nie tylko do tych stosunkowo niedawno opuszczonych, które wciąż istnieją, ale również do tych doświadczonych w dzieciństwie, których fizycznych śladów już nie ma. Nie ukrywam, że mam słabość do takich wierszy i chyba nigdy mi się nie znudzą. Szczególnie, gdy autor potrafi operować słowem w taki sposób, że przywołuje na myśl obrazy, zapachy, smaki analogiczne do tych zapamiętanych przeze mnie z dzieciństwa. Jednym z takich wierszy przywracających magię tamtych dni jest wiersz Wakacje u babci (s. 14).
Wysoka wierzba
tańczyła na wietrze.
Jej witek można było dotknąć
z huśtawki. Wystarczyło mocno się rozbujać.
Dalej rósł orzech,
na którym zbudowaliśmy cały świat.
Jego owoce babcia suszyła
w tekturowej walizce na strychu. Podkradaliśmy.
Na środku podwórka wiśnia.
Ciemnokrwiste owoce
brudziły palce, język i duszę.
[…]
Do bramy prowadził rząd akacji.
Wspinaliśmy się na nią
i z tej wieży strażniczej
oglądaliśmy przewijający się film.
Tego wszystkiego już nie ma.
Spełniła się groźba ciemnej studni
między akacjami a chlewem.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ta wersyfikacja, która przy tego rodzaju tekstów zawsze wywołuje we mnie pytanie: właściwie po co autor ją zastosował? Czy nie jest to na siłę „klejenie” wiersza (której to pokusie sama ulęgałam nie raz), gdy tymczasem jest to piękna proza poetycka, którą można by zapisać stosownie do zapisu prozy – jednym ciągiem. W tomie znalazło się kilka takich tekstów, które są bardzo plastycznie odmalowane, ale bliżej im do miniatur prozatorskich. Jakkolwiek zabrzmi to bezczelnie, chciałabym, żeby autorka przemyślała formę dla tych swoich rozważań i obrazków. Bo jej tekstom nie brakuje ani głębi, ani dojrzałości, a autorka sprawnie operuje metaforą.
W książce najwięcej jest tekstów kilkuwersowych i chyba one wybrzmiewają najmocniej poprzez swoje niedopowiedzenia, z czego zdaje sobie sprawę ich autorka: „Kolekcjonuję niedokończone zdania, / żeby uparcie składać z nich / coś / na kształt całości.” (*** [Zbieram słowa…], s. 54)
Ale wróćmy do tematu wyjściowego, czyli emigracji. Tytułowy wiersz Kawiarnia przy St James’s Wrena w porze lunchu (s. 80) zaczyna się od bardzo sugestywnego sformułowania: „Siedzę cicho […]” i po oglądzie wędrówki gołębia między kawiarnianymi stolikami kończy równie przejmująco: „Zostaję sama / ze swoimi okruchami”. Samotność podmiotu lirycznego (dalej: pl) wycieka między kolejnymi wersami.
Czasami, gdy w nocy
budzi mnie łoskot pociągu
za oknem
zaczynam się nagle zapuszczać
w to miasto.
Kiedy przyjeżdża następny skład
linii Great Western
znowu jestem znikąd.
Wrastam od nowa.
(Great Western, s. 64)
Kilka wierszy to subtelna liryka miłosna, w której też przeważa poczucie osamotnienia, utraty fizycznej obecności kogoś bliskiego.
Wiem,
jaki długi między nami
drut telefoniczny.
Kilometrami wiem.
U ciebie zawsze pada,
u mnie różnie.
Wahadło bliskości.
Wahadło odległości.
Różnie.
(***[Wiem…], s. 55)
Jak sobie radzi pl w tej sytuacji? Albo raczej – c z y w ogóle sobie radzi? Chyba musi. Inna sprawa, że od tego „radzenia”, znieczulania się na rozłąkę wyrastają mu – a ściślej jej – „Naparstki nieczucia / na palcach” (Garp, s. 24). Chłód fotografii, o którym wspomniałam na początku, staje się też częścią ćwiczeń codziennych emigrantki (żeby przetrwać?).
Oszronione nocą
puste ulice
przymarzają do samotnych podeszew.
Nawet szybkie kroki
nie potrafią rozgrzać powietrza.
Oddech cały czas
biało się ciśnie do nieba.
Oddycham oddycham
tak bardzo.
Oddycham oddycham
tak biało.
[…]
([***Oszronione nocą…], s. 108)
W przywołanej na początku recenzji Gryki wybrzmiewa topos homo viatora – człowieka w drodze, podróży. Z początku myślałam, że w tomie Błasiak mamy do czynienia z kimś podobnym, ale nabrałam wątpliwości. Bo chociaż poetka prowadzi swój pl (i nas) przez różne miejsca na ziemi – od Polski (m.in. Niedzicę) przez Londyn, Tavolarę aż po Egipt – to jednak trudno mi jednoznacznie zaklasyfikować jej pl jako „wędrowca”, czy raczej „wędrowczynię”. Bo mamy tu do czynienia z kimś głęboko zakorzenionym w swojej pierwszej ojczyźnie i kto chciałby „puścić korzenie” w nowym miejscu, a nie z „wolnym duchem”, któremu wszędzie dobrze i który musi się przemieszczać, żeby nie umrzeć z nudów. Ale Gryko używa w swoim tekście innej definicji homo viatora: „Wędrowiec […] to ktoś, kto jest skazany na stąpanie po obcej ziemi (co jest szczególnie przykre), a na dodatek nie może się do niej w zupełności przekonać”. I dopiero w takim znaczeniu pl Błasiak można nazwać również wędrowczynią. Jej dramat jest podwójny. Bo z jednej strony życie na emigracji jest obarczone wspomnianą samotnością i rozłąką z ukochaną osobą, a z drugiej strony – życie, które się zostawiło, co więcej – od którego się uciekło, przypomina o sobie i nie są to tylko piękne wspomnienia z sielskiej wsi dziadków.
Stare życia śpią warstwami, schowane przed wzrokiem.
Para wodna obnaża ich kleisty zapach.
Ręka drży
za każdym razem, gdy mam zerwać kolejną płachtę.
Naga ściana pod spodem opowiada zupełnie inną historię.
(Zrywanie tapet, s. 115)
I tutaj autorka zawiesza glos. Więcej się nie dowiemy ani w tym, ani w następnych wierszach, jakie historie zostawiła za sobą. Ale czy musimy? Brzmi wystarczająco czytelnie.
Kawiarnia przy St James’s Wrena w porze lunchu jako tom poezji nie wyróżnia spośród wielu innych – dobrych – książek poetyckich. Ale akurat ja nigdy nie przekładałam oryginalności – formy czy treści – nad to, co w poezji cenię najbardziej, czyli nad wiarygodność autora, jego autentyzm. Annie Błasiak-poetce uwierzyłam od jej pierwszego usłyszanego wiersza. Myślę, że to bardzo dużo. Na koniec chciałabym zadedykować autorce zdanie z cytowanej recenzji Gryki: „Ojczyzna znajduje się tam, gdzie przynajmniej czytanie poezji nie idzie na marne”. A wydawnictwu gratuluję edytorskiej perełki.
.
[…] Agnieszka Kostuch […]