Katarzyna Zwolska-Płusa – wiersze
pierwsza jesienna infekcja
Sarze
zmierzch pierzcha. kaszel chrobocze ci w gardle
od godziny. przykładam usta do twojego czoła
i otwiera się świat: różowa skóra jako początek
wszystkiego, za długie noce, za krótkie skarpetki,
słodkie mleko.
na początku nie było nawet słowa, choć dawali
słowo, że będę w tym dobra. ale nie potrafiłam
mówić do ciebie, przybierając grymas jednostki
chorobowej. na początku był płacz, wyrzynanie się
zębów, zranione piersi.
dziś wstajemy rankiem – jasne, rozpalone
gorączką jak słońcem. twoje włosy mają kolor
świtania, układają się na mnie, zlepiają mi rzęsy,
więc widzę tylko ciebie. to znaczy, chcę powiedzieć:
widzę ciebie jasno.
adam
potrzebuję bliskości – powiedziała. a wtedy ziemia
rozstąpiła się jak brzuch po laparotomii.
tworzysz mi się w wyobraźni i to trochę obrzydliwe.
po porodzie stałaś się krajobrazem, którego nie chciałbym
eksplorować. taka wyeksploatowana przez dwójkę małych
ludzi, humunkulusy różowe jak kule z piosenki beaty kozidrak.
jest mi niedobrze. jest mi niedobrze z tobą od kiedy zebrałem ziarno.
krakowiak
chciałam zaprosić cię tutaj, ale jestem po lekturze grynberga.
myślisz: minęło osiemdziesiąt lat. czas w tej materii nie mija,
gdy tą materią jest polska.
chciałam zaprosić cię tutaj, ale w tym miejscu pękają szwy
i serca. moje ciało i ta ziemia – bardzo kruche, więc sam rozumiesz.
raz już zrezygnowałeś. nie czekałam, ale i tak spłynęło ze mnie
jak wstążka. to jakiś chory taniec. tutaj wszystko kręci się w obiegu zamkniętym,
czymś w rodzaju zaburzenia rytmicznego,
z którego wyrwałeś się, z którego wyrywają się ludzie na dwa sposoby.
mówi się o nich: martwi i emigranci.
babska komedia
zastanawiam się czy żre mnie rak. krwawię z dróg rodnych.
po owariektomii drogi te prowadzą donikąd. całodobowe
apteki i ambulatoria są mityczne. nie można tam dotrzeć
bez samochodu a sor brzmi już jak umieranie. pewnych
styksów się nie przekracza z obawy, że ciało uwierzy.
pamiętam, raz się skusiłam. lekarz zlecił badania, obejrzał ranę
po cięciu i zapytał: cesarka była ze dwa tygodnie temu?
odpowiedziałam jakby prawda miała nas wyzwolić z tych
krwawych pogaduszek: nie urodziłam dziecka. i wtedy
zobaczyłam, jak lekarz brnie w bieli. i wtedy zobaczyłam
diabła, który wciąga nas pod skórę.
pomiędzy
mam wizję, że kładę się na plecach (to perspektywa
somatyczna) a wnętrze moich dłoni zalewa woda.
tak tworzą się gopło i jezioro cekcyńskie. tylko
te dwa. cholera, polska to w jakimś sensie ciało,
a ja i ty pomiędzy włóknami i włókniakami,
musimy oddzielać się stopniowo.
to jest takie widzenie, że jak nas krew zaleje,
będzie koniec. ale póki co mamy życie i całe
ciało do zbadania. w sensie medycznym
i geograficznym to spory problem, ale tak
jest, gdy całe moje zaangażowanie ogranicza
się do tkanki łączącej mnie z tobą, dziecko.
mosty
jezu, jaki ty masz głos. jak przesypywane z ręki
do ręki metalowe gwiazdki. takie rzeczy dzieją się
tylko w obi, gdy dotykam zakrętek do śrubek
albo miękkich wałków do malowania ścian.
nie, to się nie dzieje.
kiedy dzieje się w osobnych życiach i województwach,
przy jednoczesnym posiadaniu żon, dzieci, rodziców
kruchych jak styropianowe rozety.
a jeśli? a jeśli ktoś zapyta co wy tu robicie?
bezustannie, w cudzych głowach –
czy odpowiesz: budujemy mosty?
***
istnieją takie spotkania na płaszczyźnie miasta,
gdzie pokrywa asfaltu i chodnika łopocze jak
skrzydełka. czekała przy fast foodzie, mówiła:
jestem tu for you, możesz mnie zjeść, wylizać kostki.
to przemoc – powiedział – nic na to nie poradzę,
trzęsą mi się nogi, miasto faluje, kiedy ciebie widzę.
uderzasz we mnie, przychodzę ci oddać wszystkie
te wiersze i świństwa.
istnieją takie spotkania na płaszczyźnie miasta i ludzie,
którzy nie widzą 3d. wypłakują oczy, ronią dzieci.
ona mówi – spływaj już, spadaj. mamy nierówno
na powierzchni, tu nic się nie utrzyma jak kwiaty i kioski.
odchodząc, nie zataczaj kręgów.
jaskółcze ziele
zapytała: jak wyleczyć się z tych narodzin?
żyjąc czy umierając?
powiedział jej: uzdrowienia przychodzą
jedno po drugim – truskawki, czereśnie, jabłka.
ona mówi: dojrzałość nie jest możliwa.
te drzewa, podparte tyczkami,
skarłowaciały owoc żywota.
on mówi: strzeż się kobiet w ciąży
i dumnych ojców. ich dobroć jest jak
jaskółcze ziele. zauważ, od narodzin do śmierci
rozciągają się pola interpretacji.
mówimy sobie: jedno,
czynimy sobie drugie.
poezja konfesyjna z akcentem psalmicznym
proces rodzenia książek ma się tak do procesu rodzenia dzieci
jak logika niesprzeczności do działań obecnego rządu –
powiedziałam a ty się zaśmiałeś. a to wcale nie jest śmieszne.
bywa, że musimy sublimować, strajkować, wycinać na(rządy)
tak często jak skórki.
tutaj nie znaczy już tylko we mnie. to zaczyna (mi) przechodzić
na inne obszary. i pojawia się ta kujawska ziemia, i zmarła ciotka
przestaje mieć wymiar osobisty a staje się sprawą narodową.
chciałabym, aby dla przykładu, zmartwychwstała i zastrzeliła
jakiegoś faszystę na moich oczach. bo kiedyś to my mogliśmy
w nich strzelać, niedługo oni w nas będą.
Katarzyna Zwolska-Płusa, urodzona 12 lutego 1986 roku. Zajmuje się poezją i prozą. W 2017 roku została finalistką Pracowni Po Debiucie za tom opowiadań „Magnolie”. Wielokrotnie wyróżniona i nagrodzona w konkursach poetyckich (między innymi w Turnieju Jednego wiersza im. Barbary Dziekańskiej, Konkursie Poetyckim im. Dionizego Maliszewskiego). Publikuje wiersze i prozę w prasie literackiej, między innymi w „Dwutygodniku”, „Migotaniach”, „Fabulariach”, „Szafie”, „Helikopterze”. Pracuje jako tutorka, nauczycielka języka polskiego, etyki, prowadząc również zajęcia literacko-dziennikarskie w Zespole Szkół Artystycznych i Akademicich ALA w Częstochowie. Jest również asystentką profesora na Uniwersytecie Humanistyczno-Przyrodniczym im. Jana Długosza w Częstochowie w Zakładzie Kulturoznawstwa. Współredaktorka Babińca Literackiego. Mieszka w Częstochowie.