Wacław Holewiński
Mebluję głowę książkami
Kolumb bardziej prawdziwy
Wydana w 1957 roku książka Romana Bratnego (kto dziś pamięta, że naprawdę nazywał się Roman Mularczyk?) „Kolumbowie rocznik 20” wypełniła lukę, którą usilnie próbowali stworzyli komuniści: Armia Krajowa stała z bronią u nogi, walczyli dzielni chłopcy i dziewczęta z Gwardii Ludowej, a później Armii Ludowej. Nie lubię tego określenia, ale dla kilku pokoleń Polaków powieść stała się „kultową” (równie „kultowa” stała się jej ekranizacja w reżyserii Janusza Morgensterna). Każdy z nas w myślach chciał być jak Kolumbowie. I nikt nie zastanawiał się kim był tytułowy bohater. Wystarczyło, że był.
I oto po kilkudziesięciu latach Emil Marat postanowił przybliżyć nam sylwetkę prawdziwego „Kolumba” (książkowy to raczej Stanisław Likiernik) – Krzysztofa Sobieszczańskiego. Jaki był, co go „niosło” przez życie, czy nadawał się na pomniki?
Każdy, kto sięgnie po reportaż Marata gromko krzyknie: Nieeeeeee! Na pomniki? W żadnym wypadku! Złodziej, defraudant, dezerter, bigamista – Nieeeeeeee! A przecież też więzień Oświęcimia, żołnierz Oddziału Dyspozycyjnego „A” Kedywu Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej, uczestnik akcji kolejowych przeprowadzonych w Zalesiu, Płochocinie i Skrudze oraz zamachu na komisarza warszawskich przedsiębiorstw miejskich Ernsta Dürffelda. W akcji na strażnicę Bahnschutz na Dworcu Zachodnim (akcja „Panienka” – 4.03.1944), w przebraniu żołnierza Wehrmachtu, jako najlepiej mówiący po niemiecku, prowadził rozmowę z bahnschutzami (podaję za „Powstańczymi biogramami). Uczestnik Powstania Warszawskiego, podporucznik czasu wojny, człowiek, który nigdy się nie poddał.
Życie, po prostu życie. Żył z fantazją. Kradł i strzelał do ludzi. Był dzielny. To jeden z tzw. likwidatorów Armii Krajowej. Nigdy się nie dowiemy, czy miał wyrzuty sumienia. Kochał morze. Od młodości. Budował łodzie, pływał nimi po Wiśle i morzu. Być może to właśnie szkutnicze umiejętności uratowały mu życie w Auschwitz. Rok w obozie. Nie chciał o tym opowiadać nawet najbliższym.
Marat utkał swą opowieść o Sobieszczańskim ze strzępów, dokumentów, relacji syna, córki, zapisów w kartotekach, archiwach wojskowych. Sięgnął po książki przyjaciela, współpracownika, Tomasza Domaniewskiego, po relacje tych, którzy „Kolumba” znali i tych, którzy się tylko o niego otarli. Patrzy na zachowane zdjęcia i buduje życie. Bo czyż da się je odtworzyć skrupulatnie, dzień po dniu, po sześćdziesięciu ośmiu latach od śmierci (zginął 26 sierpnia 1950 roku)? Nie da się. Więc czasami ta narracja to tylko przypuszczenia, domysły, sugestie. W rozdziale poświęconym Powstaniu Warszawskiemu pisze tak: „Odtwarzanie powstańczej drogi »Kolumba« jeszcze bardziej niż śledzenie pozostałych etapów jego życia przypomina układanie puzzli. Duże połacie kalendarza pozostają puste, w innych pojawiają się sprzeczności, niepasujące krawędzie i różne barwy. Składając w całość fragmenty wspomnień, w których się pojawia, należałoby założyć, że parę razy był co najmniej w dwóch miejscach jednocześnie, kiedy indziej znikał ze sceny, jak za sprawą czarów”. Był dwukrotnie ranny. To też jakoś ułatwiło mu czas popowstaniowy. Trafił do szpitala w Niemczech. Szpitala prowadzonego przez Polaków.
A potem? Potem zaczyna się to, co najciekawsze. Creme de la cr`eme. Materiał na najlepszy film kryminalny. Hamburg, Polska Misja Okrętowa (Polish Shipping Mission) przy Kugelfang 25 z pieczęcią zrobioną z przedwojennej dwuzłotówki i starą legitymacją Ligi Morskiej i Kolonialnej „na tyle efektowna graficznie, że mogła w oczach żandarmów Military Police, celników i policjantów uchodzić za prawdziwy dokument dyplomatyczny”. Bo też instytucja była… tworem fantazji „Kolumba”. Formalnie miała odzyskiwać dla Polski skradzione podczas wojny polskie statki, kutry, łodzie. Była przykrywką dla zupełnie innej działalności. Z punktu widzenia prawa… no, troszkę z nim na bakier. Ale ta fantazja otwierała wiele drzwi, pozwalała na szmugiel z kraju do kraju (tanie auta w Niemczech – żeby ich używać trzeba było mieć specjalne zezwolenie – droga kawa, we Francji odwrotnie). Kradzione auta, dziesiątki aut, mundury, broń, nieprawdopodobny tupet. A czasami… strój biskupa.
Pływał, całe życie związał z wodą. Więc jak skończył się interes z kradzionymi autami nabył jacht i cumował go obok jachtu Errola Flyna, ale zamiast alkoholu i opium, jak słynny aktor, „kręcił dalej lody”. Lekarstwa dla komunistycznej partyzantki w Grecji, przewóz Żydów do Izraela, kontakty z sycylijską mafią. I jeszcze druga żona. Jedna nie wiedziała o drugiej. Jak to możliwe? A papiery? Kłamał, kupował dokumenty, zmieniał tożsamość. Dzieci z obu małżeństw też przez lata nie wiedziały o sobie.
Zginął na morzu zmieciony z pokładu falą sztormową. Tak, tak zginąć powinien. Filmowo.
Był więc złym człowiekiem? A komóż z nas sądzić. Pogubionym. Sama nasuwa się odpowiedź. Ale czy prawdziwa?
Nie, nie nadaje się na pomnik. Za dużo skaz na tym życiorysie. Fantastycznym, ciekawym, filmowym. Bo czyż nie najciekawsze jest przeplecenie bohaterstwa i przestępstwa?
Bratny nie wziął do swej książki tylko pseudonimu Sobieszczańskiego, przemieszał losy ich obu – Likiernika i „Kolumba”. Zdecydowanie więcej wziął z tego pierwszego. Ten drugi przez lata żył w pamięci rodziny, niewielkiej garstki przyjaciół. Dzięki Maratowi dotknęliśmy życia. Czasami heroicznego, często nie nadającego się na czytankę. Ciekawego.
Emil Marat – Sen Kolumba, WAB, Warszawa 2018, str. 431.