Krzysztof Lubczyński
Jakim pisarzem był Jerzy Putrament?
Proza Jerzego Putramenta, wieloletniego wiceprezesa Związku Literatów Polskich, znajduje się od lat w sferze najmroczniejszego cienia. Dawno już wyrzucona z list lektur, kompletnie zapomniana, nieobecna w księgarniach, bo nie wznawiana i znikająca z bibliotek publicznych. Jednak jeszcze grubo przedtem, nim nad jego pisarstwem zapadła ciężka cisza zapomnienia, utarła się opinia o nim, że był pisarzem słabym, który z partyjnej kariery politycznej w Polsce Ludowej uczynił podpórkę dla swej pozycji i roli w literaturze.
Korzystając z okazji 32 (a więc bynajmniej nie okrągłej) rocznicy śmierci Jerzego Putramenta (14.11.1910- 23.06.1986) postanowiłem zaprzeczyć tym opiniom, przypominając jego twórczość, a przy okazji jej niewątpliwe walory. Imperatyw powracania do lektury niektórych jego powieści, choćby „Września”, „Rzeczywistości” czy „Małowiernych”, a także jego pamiętnikarskiego cyklu „Pół wieku”, skłonił mnie do zastanowienia się nad tym, co mnie do tych zupełnie przecież spontanicznych powrotów skłania. Bo przecież nie przekora ani wyłącznie mój osobisty literacki gust, jako że ta pierwsza jest bez znaczenia, a ten drugi stanowi kryterium niewystarczające.
„Zły poeta”, „zły prozaik”, demoniczny Gamma, zły towarzysz „Pucio”
Otóż w moim odbiorze, choć od razu zaznaczam, że nie tylko w moim, Putrament był dobrym, często bardzo dobrym, na pewno warsztatowo profesjonalnym, a fragmentami nawet wybitnym pisarzem. A że są pośród jego literackich prac rzeczy słabsze, a także słabe – to nie ulega wątpliwości. Tyle tylko, że zaoferuję tzw. konia z rzędem (bardzo anachroniczna figura stylistyczna, ale nie mam na podorędziu innej), kto wskaże pisarza, także pośród koronowanych literackich wielkości wszechczasów, który nie miałby na swoim koncie twórczym rzeczy słabych lub nawet bardzo słabych, czasem niedojrzałych owoców młodości, czasem – pisarskiego wyczerpania.
Ojcem złej, lekceważącej, a nawet wrogiej recepcji Putramenta jako pisarza, otaczającej go złej famy, był Czesław Miłosz, który uczynił go jednym z czterech bohaterów sławnego (czy, jeśli kto woli, osławionego) pamfletu „Zniewolony umysł” (1951), portretując go jako Gammę. Miłosz, przedwojenny, wileński kolega Putramenta z literackiego pisma „Żagary”, o jego pisaniu wyrażał się tak: „Jego utwory zbywano milczeniem. W istocie był w nich jakiś niedowład talentu. Gamma miał tę umiejętność techniki, jakiej wymagała nowoczesna poezja, ale to co pisał, było jak nieruchoma sadzawka (…) wiersze Gammy były układanką starannie dobranych metafor i właściwie nie wyrażały nic”. I dalej: „Myślę, że pisząc swoje wiersze pozbawione namiętności czuł się źle. Nie był stworzony do literatury. Zasiadając nad papierem czuł w sobie pustkę. Nie był w stanie przeżywać upojeń pisarza – ani upojeń procesu twórczego ani upojeń nasyconej ambicji”./”mógł być nastrojony tylko na jeden ton”/ „wie, że to co pisze, to drewno” / „Gamma grał w brydża nie dlatego, że był zmęczony, ale dlatego, że uwalniało go to od znalezienia się sam na sam z ćwiartką niezapisanego papieru”/”czuł się pusty jak sito, przez które wieje wiatr”. Odnosząc się do jednego tylko utworu prozatorskiego Putramenta, do „Rzeczywistości”, zarzucił mu, że nie dostało się do tej powieści nic z „malowniczości” przedwojennego Wilna, co miało być jednym z dowodów na jedną ze słabości jego pisarstwa – braku daru zmysłowości i bezbarwność, ograniczenie wyłącznie do relacji o zdarzeniach i ludziach. I tylko w jednym miejscu Miłosz uczciwie zauważał, że „w ciągu tych lat stał się lepszym pisarzem niż był przed wojną”, choć dodawał od razu, że „jego nieduży talent nie mógł istnieć bez podpory doktryny”, co akurat jest w najlepszym razie tzw. półprawdą, a w odniesieniu do niektórych utworów nawet nieprawdą zupełną. W swoim wstępie do „Dzieł zebranych” Putramenta, których edycja rozpoczęła się w 1979 roku, znakomity krytyk Wacław Sadkowski tak odniósł się do kwestii stylu pisarza: „Przez wiele lat (…) Putrament programowo lekceważył styl, traktował go jako robocze narzędzie, które powinno być tu i ówdzie wyszczerbione, zabrudzone i w ogóle sposobne do ciężkiej pracy (…)”
Nie da się nie zauważyć, że przywołana wcześniej miłoszowa psychoanaliza pisarskiej jaźni Putramenta jest tyleż efektowna, by nie powiedzieć efekciarska, co żywcem wyrastająca z romantycznego widzenia procesu twórczego, a zatem już w momencie jej pisania mocno anachroniczna. Jak wyżej obiecałem, zajmę się tu tylko pracą literacką Putramenta, więc tylko w prawdziwie telegraficznym skrócie, dla porządku przypomnę, że związany z młodoliterackim, głównie poetyckim środowiskiem Wilna lat trzydziestych (wspomniane „Żagary”) lewicowy, komunizujący student Putrament znalazł się także w orbicie kierowanego przez Henryka Dembińskiego pisma „Po prostu”, cudem uniknął procesu sądowego i więzienia, a po kliku latach wojenne losy rzuciły go, via Lwów, do ZSRR, gdzie znalazł się, obok m.in. Wandy Wasilewskiej i Włodzimierza Sokorskiego wśród założycieli Związku Patriotów Polskich i został oficerem politycznym I Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Po powojennym powrocie do kraju podjął działalność dziennikarską i polityczną, która, po kilkuletnim epizodzie dyplomatycznym w Szwajcarii i we Francji zawiodła go na długie lata na krzesło członka Komitetu Centralnego PZPR, w końcu, począwszy od 1959 roku na stanowisko wiceprezesa Związku Literatów Polskich u boku Jarosława Iwaszkiewicza, aż do jego śmierci w roku 1980. To właśnie ta rola, przez nieprzychylnych mu określana jako rola „partyjnego nadzorcy pisarzy i literatury” przysporzyła mu złej sławy, sławy – dodajmy – co prawda do pewnego stopnia oddającej charakter jego roli, co nie znaczy, że w zupełności zasłużonej, a już na pewno w dużym stopniu dalekiej od sprawiedliwości i od zwykłego szacunku dla faktów oraz elementarnego obiektywizmu. Taka właśnie jednostronna ocena osoby i roli Putramenta dominowała wśród nieprzyjaciół PRL przez cały okres jej istnienia, znajdując odbicie w licznych publikacjach (bezdebitowych) w kraju i emigracyjnych. Po zmianie ustrojowej 1989 roku ocena ta nabrała cechy oficjalnej legitymizacji, a tych którzy chcieliby poznać literę i ducha oraz kwintesencję tej oceny odsyłam do, epigońskiego w stosunku do pamfletu Miłosza, rozdziału popularnej książki Sławomira Kopera „Życie prywatne elit władzy PRL”, zatytułowanego „Towarzysz „Pucio”, a poświęconego właśnie Putramentowi. Jest tam portret cokolwiek demonicznego i apodyktycznego aparatczyka (skłonnego co prawda – co autor zauważa – do altruistycznych odruchów „dobrego paniska” i suwerennych zachowań w życiu partyjnym), z pominięciem jego pisarstwu.
Intrygujące „Pół wieku”
Moje osobiste pierwsze spotkanie z pisarstwem Putramenta nie zaczęło się od lektury prozy powieściowej, lecz od pamiętnikarskiego cyklu „Pół wieku”. Lektury jeszcze bardzo młodzieńczej i niedojrzałej, ale fascynującej. We wspomnianym „Zniewolonym umyśle” Miłosz pomieścił też takie zdanie o Putramencie: „Brak skrępowania, z jakim mówił o sprawach uważanych przez innych komunistów za drażliwe, budził zaufanie u rozmówców”. Kiedy je po wielu latach od tamtej lektury przeczytałem, uświadomiłem sobie źródło tamtej fascynacji lekturą „Pół wieku”. Przyzwyczajony do wszechobecnej w radiu, telewizji i prasie tzw. socjalistycznej nowomowy partyjnej (moje dzieciństwo i młodość to czasy gomułkowskie i gierkowskie) znalazłem w języku i stylu partyjnego bądź co bądź pisarza-dygnitarza, jakąś niespotykaną na ogół wokoło tonację swobodnej nieoficjalności, jakiś ton gawędziarskiej poufałości i dezynwoltury w czynieniu uwag o nudnych i drętwych referatach sekretarzy partyjnych, o ziewaniu na zebraniach, o nudnych i niedorzecznych mowach niektórych dygnitarzy – tych samych dygnitarzy i sekretarzy, o których w ówczesnych mediach wyrażano się na ogół w tonie zbliżonym do nabożnego szacunku. Putrament swoich kolegów i towarzyszy ze świata partii ukazywał w „nieheroicznych pozach” (W. Sadkowski). Bogate walory faktograficzne „Pół wieku” były dla mnie wtedy na drugim planie, doceniłem je po latach, znajdując satysfakcję także w tym, że tak wymagający krytyk literacki jak Tomasz Burek wysoko ocenił walory kronikarskie tego cyklu, choć z drugiej strony ukłuł autora szpilą zarzutu o „pustą tożsamość”. Gdy podjąłem moją pierwszą lekturę „Pół wieku” istniały wtedy tylko trzy pierwsze tomy: „Młodość”, „Wojna” i „Zagranica”, ale odtąd, przez lata z przyjemnością sięgałem po ukazujące się co kilka lat kolejne tomy, obejmujące kolejne okresy działalności pisarskiej i politycznej autora w Polsce Ludowej. Wacław Sadkowski napisał o „Pół wieku”, że to „nowoczesna” pod każdym względem powieść o własnych wspomnieniach” (przez analogię do „powieści o powieści”). „Jest to po prostu powieść o Putramencie, o jego własnym życiu, ujęta w kształt kompozycyjny wspomnień czy pamiętników” – pisał znakomity krytyk.
Nawiasem – nie tylko w pamiętnikarskich ocenach dygnitarzy partyjnych wyrażała się odważna bezceremonialność Putramenta. Jako redaktor naczelny tygodnika (później miesięcznika) „Literatura” (1972-1986) regularnie publikował na jej łamach zapiski Jerzego Andrzejewskiego, w okresie gdy twórca „Popiołu i diamentu” był już mocno zaangażowanym współzałożycielem i działaczem Komitetu Obrony Robotników, który jako pierwsza jawnie działająca organizacja opozycyjna rzucił wyzwanie ekipie Edwarda Gierka i władzy PZPR. W tamtych warunkach politycznych gest ten bardzo wiele znaczył i z pewnością nie należał do łatwych czy mało kosztownych i był świadectwem swoistej suwerenności, na którą Putrament potrafił się zdobyć.
Zadzierzysty szlachcic litewski
Było w nim coś z hałaśliwego, zadzierzystego, jowialnego, ale i zaczepnego, niepokornego litewskiego szlachcica, tym bardziej że jego nazwisko, wywodzące się z tamtejszej szlachty, pojawia się, wśród innych, na kartach mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza”.
Mieczysław Wojtczak, w latach siedemdziesiątych wiceminister kultury i sztuki oraz szef kinematografii, autor cenionych książek poświęconych wzajemnym oddziaływaniom kultury i polityki w czasach Polski Ludowej, którego z Putramentem łączyły relacje służbowe i przyjacielskie wspomina go jako działacza, który nigdy nie należał do tzw. potulnych: – Toczył ostre spory z własnym środowiskiem literackim, ale jednocześnie potrafił ostro bronić swobód twórczych i liberalnej polityki kulturalnej, więc wchodził także w konflikty z wysokiej rangi towarzyszami z KC. Dlatego bywał nielubiany po obu stronach. W 1949 roku, kiedy pod przewodem Jakuba Bermana zainicjowano doktrynę socjalistycznego realizmu w kulturze, wysłał z Paryża, gdzie był wtedy ambasadorem, list, w którym krytykował zatwierdzony przez KC film „Robinson warszawski”, zarzucając mu wulgarne upolitycznienie i przestrzegał, że skompromituje on za granicą polską kinematografię. Wpłynęło to później na przerwanie jego kariery dyplomatycznej. Lata później bronił też filmu Skolimowskiego „Ręce do góry”, bo uważał go za ciekawy głos na temat polskiego stalinizmu. Jeszcze później, jako jedyny członek KC, wystąpił na plenum w obronie „Człowieka z marmuru” Wajdy. Był człowiekiem odważnym, potrafiącym zachować się suwerennie, bronić swojego zdania – wspomina M. Wojtczak.
„Śmierć Hektora” i fiasko metempsychozy
Wspomniane wcześniej cierpkie i deprecjonujące uwagi Miłosza o walorach (czy raczej ich braku) poezji młodego Putramenta były o tyle trafieniem kulą w płot, że ich obiekt był człowiekiem obdarzonym poczuciem humoru, zmysłem autoironii i sam, bez pomocy kolegi-poety, rozumiał, że ta gałąź pisania nie jest jego mocną stroną. Dowcipnie nawiązując do ambitnych marzeń swojej matki, która w fakcie, że jej syn urodził się siedem dni po śmierci Lwa Tołstoja na stacji Astapowo i w końcu nie w astronomicznej odległości od tego miejsca ( w Mińsku Białoruskim czyli w tym samym Cesarstwie Rosyjskim) upatrywała źródła nadziei na to, że dusza twórcy „Wojny i pokoju” metodą metempsychozy zamieszka w ciele jej rodzonego Jurka, Putrament wspominał po latach z finezyjną autodrwiną: „Próbowałem więc wyróżnić się wśród rywali do spadku tołstojowskiego (…) Zapełniałem jeden po drugim zeszyty wierszami na tematy liryczne, satyryczne i historyczne. Przez jakiś czas zdawało mi się, że dusza Tołstoja zaczyna przecież puszczać we mnie pędy. W czwartej klasie napisałem trzynastozgłoskowcem dramat pt. „Śmierć Hektora”. W siódmej zacząłem pisać sonety podwójnie rymowane, lubowałem się w męskich rymach, wreszcie targnąłem się na triolety. Pojechałem na uniwersytet pełen zapału i pewności: Tołstoj się we mnie nie zmarnuje. (…) Jako mistrz miasta Lidy w podwójnie rymowanym sonecie pałałem niecierpliwością zmierzenia się z luminarzami innych Suwałk czy Kobryniów”. Wspomnienie to spuentował Putrament uwagą, że „wszystko to nadaje się w sam raz do śmietnika”, a „metempsychoza wzięła w łeb”. Autoironia towarzyszyła zresztą Putramentowi przez całe życie, choćby we fragmencie „Pół wieku”, w którym wspominając ceremonię składania listów uwierzytelniających prezydentowi Szwajcarii, rysował taki oto, odrobinę gogolowski obrazek: „Idę w („błazeńskim”, napisałem wtedy, dziś bym chyba wymyślił inny przymiotnik) cylindrze odpowiadając na liczne ukłony”.
Proza bez metempsychozy
Toteż choć w 1951 roku zdecydował się Putrament na wydanie tomu swoich wierszy, było to zapewne jedynie czymś w rodzaju pożegnania z tą bronią literacką i od tej pory zajął się wyłącznie (na literackiej ścieżce swojej aktywności) prozą nowelistyczną i powieściową. Już w pierwszych opowiadaniach z 1945 roku („Święta kulo” i „Początek eposu” objawiły się walory jego stylu: zwięzłość, lakoniczność, dar wnikliwej obserwacji, obrazowość, także w opisach przyrody, choć nie nazbyt zmysłowa, ale także kipiąca pasja moralna, egzystencjalna, polityczna, rozmach, jak również drwina, sarkazm i groteska, które należały do najmocniejszych stron jego pisarskiej marki. Krytyk literacki Jerzy Wyszomirski ujął cechy prozy Putramenta określeniem „ostrowidztwo”, a krytyk francuski Jean B. Neveux nazwał oba opowiadania „arcydziełami mimo pozornej oschłości stylu, wywołującymi silniejsze wzruszenia, niż mogłyby to uczynić popisy krasomówcze”. Tę ocenę odniósł Neveux zapewne przede wszystkim do „Święta kulo”, w którym pisarz objawił mistrzostwo w ukazywaniu człowieka w sytuacjach ekstremalnych. Nieprzypadkowo podczas studiów polonistycznych w Wilnie Putrament napisał pracę dyplomową poświęconą analizie struktury opowiadań Bolesława Prusa. „Małe formy” nie tylko były mu bliskie jako czytelnikowi, ale sam osiągnął w nich mistrzostwo i być może osiągnąłby znacznie więcej na polu „metempsychozy” z Maupassantem, Czechowem czy Prusem na zapleczu, gdyby nie fakt, że zarzucił ten gatunek na rzecz dużej formy, czyli powieści, głównie społeczno-politycznej.
„Rzeczywistość”, „Wrzesień”, Rozstaje”
Choć rację miał Miłosz, zarzucając powieści „Rzeczywistość” (1947) brak zmysłowego i rodzajowego obrazu Wilna, to przecież niekoniecznie należało robić z tego zarzut autorowi. Putrament zamyślił tę pracę jako powieść polityczną, czy może polityczno-publicystyczną „z kluczem”, nawiązującą do doświadczeń autobiograficznych, w tym do procesu lewicowej młodzieży wileńskiej oskarżonej o sympatie komunistyczne i raczej świadomie stronił od „nastrojów”, od klimatów, zapachów i uczuć wileńskich, a także od psychologii, zwłaszcza introspekcyjnej. Jednak postacie powieści były ciekawie zindywidualizowane, akcja dynamiczna, struktura utworu spójna. O ile „Rzeczywistość” była powieścią dość kameralną, zamkniętą w kilku spojonych ze sobą wątkach i postaciach, o tyle „Wrzesień” (1953) miał już cechy panoramy polskiego Września 1939 roku. „Obraz skomponowany na sposób filmowy zagrał pełnią barw. Chaos i zamęt ostatnich dni sierpnia i pierwszych dni września znalazły w tej powieści tchnące prawdą odzwierciedlenie, tym bardziej, że autor nie znał tych dni warszawskich z własnych przeżyć” – napisała Maria Wisłowska, autorka krótkiej monografii twórczości Putramenta (1966). Wybitnym walorem tej powieści były partie groteskowo-satyryczne, wykorzystane w obrazie sanacyjnej elity polityczno-dowódczej, a jej walory wielkim uznaniem podkreślił wybitny pisarz niemiecki Arnold Zweig, stwierdzając w recenzji dla „Kunst und Literatur” (1957), że „nazwisko Jerzego Putramenta stawia od tej chwili w jednym rzędzie z nazwiskami francuskich, angielskich i niemieckich pisarzy, należących do najlepszych epików tej epoki”. Słabsze od tych dwóch powieści były „Rozstaje” (1954), zbyt odzwierciedlające w swej strukturze zasady realizmu socjalistycznego, zwłaszcza w biało-czarnym obrazie walczących stron. Niezależnie do tego, rysunek postaci Turonia, okrutnego, brutalnego i władczego dowódcy z tzw. antykomunistycznego podziemia, czyli „leśnych”, dziś patetycznie pasowanych przez władzę na „żołnierzy wyklętych”, który wtedy mógł się wydawać rysunkiem skrajnie przeczernionym dla celów ideologiczno-propagandowych, osobliwie dziś koresponduje z ciemnymi kartami tej idealizowanej i otaczanej quasi-religijnym, fałszywym kultem formacji.
„Pasierbowie”, „Odyniec” i wolty gatunkowe
Ten sam nurt prozy skoncentrowanej tematycznie na dramatycznych latach powojennego czasu „utrwalania władzy ludowej” i związanych z tym dylematów, dramatów i tragedii kontynuował Putrament w „Pasierbach” (1963) i „Odyńcu” (1964). W tej drugiej po raz pierwszy znalazła odzwierciedlenie kwestia, która wyraźnie nurtowała pisarza, bo podjął ją ponownie, bardziej gruntownie w „Bołdynie”, zagadnienie kultu jednostki i proces wyradzania się ludzi ideowych, z gruntu szlachetnych w samowładców i tyranów politycznych. W roku 1956 roku pisarz zastosował „na chwilę” płodozmian gatunkowy i wydał „Wakacje”, powieść dla młodzieży, której przygodowo-sensacyjna, wartka i pełna humoru akcja z młodocianymi bohaterami na pierwszym planie rozgrywa się „w krainie czarów” czyli na ukochanych putramentowych Mazurach, których natura przypominała mu krajobraz białoruskiej i wileńskiej młodości. Kolejnymi woltami gatunkowymi były „Strachy w Biesalu” (1958), powieść kryminalna z „przymrużeniem oka”, rodzaj pastiszu prozy Agaty Christie oraz „Arka Noego” (1960), fabularyzowany reportaż o tematyce „terrorystycznej”, bo poświęcony wybuchowi bomby w samolocie połączony z panoramą współczesnej tematyki moralnej, psychologicznej, religijnej i społecznej. W tej niepolitycznej prozie lekkość pióra, lapidarność, barwność i plastyczność stylu oraz wysoką próbę talentu Putramenta widać najwyraźniej. Niezmiennie jednak pozostawał surowy i samokrytyczny w ocenie swojego pisarstwa. Wspominając o codziennej porannej porcji pracy pisarskiej, rzadko rezygnował ze zdań w rodzaju: „Zawsze to samo: przecież niedobre, com dzisiaj zrobił…”. W „Pasierbach” i „Odyńcu” objawił Putrament inny jeszcze, i dla wielu mogący być zaskoczeniem rys jego talentu: znajomość psychiki kobiecej i dar oddania w prozie jej komplikacji. Ten twardy, gwałtowny, bardzo „męski”, „samczy” nawet mężczyzna miał dar wzruszającego oddawania kobiecych emocji miłosnych jak mało który z powojennych polskich pisarzy. Przywołana wcześniej Maria Wisłowska napisała nawet o „Odyńcu” jako o – także – „iście flaubertowskim studium duszy kobiecej”, ale i przywołuje z tej powieści kolejną erupcję daru groteskowo-satyrycznego pisarza w obrazie „zwariowanego domku na Saskiej Kępie”, nawiasem mówiąc mogącego wzbudzić skojarzenie z jednym z wątków gombrowiczowskiej „Ferdydurke”. Inni autorzy, krytycy i okazjonalni recenzenci, którzy pisali o prozie Putramenta, wspominali też o innych rysach jej stylu i tematyki: bliskości z naturą, a nawet miłości do niej (Stanisław Grochowiak, Jarosław Iwaszkiewicz), nostalgicznym smutku przenikającym zewnętrzną, chłodną rzeczowość cyklu „Pół wieku” (Lesław M. Bartelski), wyczulenia na wielkie tematy i postacie Historii oraz talent do kreślenia indywidualnych portretów (Janusz Wilhelmi), iście kresowego daru gawędziarskiego (Tadeusz Bujnicki), co nawiasem mówiąc zabawnie koresponduje z sarmacko-kresowym rysem osobowości i stylu bycia pisarza, który zresztą w jednej z wypowiedzi z wyraźną satysfakcją wspominał, że jego nazwisko pada w mickiewiczowskim „Panu Tadeuszu”, wśród innych nazwisk litewskiej szlachty.
Wacław Sadkowski pisał o powieści „Puszcza”, że wbrew znanej chropowatości stylu Putramenta, jest to proza „przemyślnie wystylizowana”, „finezyjna igraszka stylistyczna”. Pisząc o „Pasierbach” wspominany wcześniej Jean B. Neveux tak podsumowywał cechy tej prozy en general: „Putrament umie opowiadać, umie przyspieszać nagle akcję w kilku wierszach, ażeby potem na kilku stronicach zwolnić jej tok; jego powieść przypomina napady gorączki, nasilającej się coraz bardziej i pozostawiającej wyczerpanie, bezsilność i stan prawie beznadziejny. Żadna z postaci powieściowych nie jest ani bez zastrzeżeń sympatyczna, ani całkiem antypatyczna, autor unika ułatwionego dualizmu utworów „zaangażowanych”; sądzę, ze spod jego pióra wyszło arcydzieło, mogące stanąć w jednym szeregu nielicznych arcydzieł, jakie dała nam literatura powojenna; nie obawiam się porównać go ze Stendhalem i Fitzgeraldem”.
Jeśli ktoś myśli, że łatwo było i jest znaleźć pośród z urodzenia złośliwych francuskich krytyków, kogoś skłonnego do bezinteresownych komplementów (12 lat po opuszczeniu przez Putramenta gmachu ambasady polskiej w Paryżu), to się głęboko myli.
„Małowierni”
Kolejną dużą powieścią polityczną o tematyce krajowej, jaką dał czytelnikom Jerzy Putrament byli „Małowierni” (1967). We wspomnianym wstępie do wydania „Dzieł zebranych” pisarza, Wacław Sadkowski napisał o niej bardzo krytycznie: „Z perspektywy lat, które minęły od chwili pojawienia się tej powieści, widać już wyraźnie, że jako „roman a clé”, powieść z kluczem zdezaktualizowała się zupełnie, pozostała nieciekawą i banalną plotką o nieciekawych ludziach, z którymi los zetknął autora w latach pięćdziesiątych, określanych w języku politycznym okresem „kultu jednostki”. W wizji współczesności, tworzonej przez Putramenta, w całym jego pisarstwie, ta powieść pozostanie raczej błahym epizodem o nikłej nośności metaforycznej”.
Z oceną sformułowaną przez znakomitego krytyka i wybornego znawcy literatury wypada się generalnie zgodzić; „Małowierni” są artystycznie niewątpliwie słabszą prozą niż „Bołdyn”, „Pasierbowie” czy „Odyniec”. Trzeba jednak pamiętać, że Sadkowski formułował swoją ocenę blisko czterdzieści lat temu, mniej więcej ćwierć wieku od czasu akcji „Małowiernych” i wtedy rzeczywiście można było odbierać tę prozę jako mocno zwietrzałą publicystykę. Dziś, po upływie ponad sześćdziesięciu lat od czasu akcji powieściowej walor „Małowiernych” jako „powieści z kluczem” przebrzmiał już całkowicie i może mieć jakiekolwiek znaczenie jedynie dla garstki koneserów literackich archiwaliów. A jednak paradoksalnie, mimo to, skłonny jestem zaryzykować ocenę, że powieść ta wraz z upływem lat nabrała nieco wartości, jako obraz osaczenia i osamotnienia jednostki poddanej potężnemu, brutalnemu ciśnieniu systemu politycznego. A będąc, po dziesięcioleciach wysypu – mogącego budzić nawet doznanie przesytu – literatury poświęconej okresowi stalinowskiemu, wolną od jakichś szczególnych od niej oczekiwań, powieść „Małowierni” nabrała cech swoistej psychodramy politycznej, która wraz z upływem czasu zyskała nawet co nieco na „nośności metaforycznej”, której przed czterdziestu laty zabrakło w tym utworze Wacławowi Sadkowskiemu.
„Akropolis” i „Wybrańcy” – pisarz „nieuleczalnie” polityczny
Mimo gatunkowych „skoków w bok” pozostał Putrament wierny swojej największej pasji – pisarskiej i życiowej: polityce. O ile jednak „Akropolis” (1975) jest stricte politycznym, niemal reportażowym portretem powojennej wojny domowej w Grecji, o tyle cykl „Wybrańcy”, który zaczął pisać pod koniec lat siedemdziesiątych, mający cechy powieści z kluczem i PRL-owskiego fresku społeczno-politycznego, jest silnie nasycony tworzywem psychologicznym, uwzględniającym wrażliwość duchową, osobistą, nieraz sentymentalną pisarza.
Życiopisanie i elan vital Jerzego Putramenta
Za życia Jerzego Putramenta określenie „życiopisanie” nie istniało. Powstało dużo później na określenie typu pisarstwa, które oparte jest na realnej egzystencji pisarza i stanowi jej niejako bezpośredni zapis, podążanie za nią. Nie mam pewności, czy rację miał W. Sadkowski, gdy pisał, że „zaryzykować można by wręcz przypuszczenie, że Putrament nie byłby w stanie chyba w ogóle pisać, gdyby nie uprawiał tej bogatej działalności społecznej, w której formowała się jego osobowość, jego stosunek do życia, ludzi, sztuki”. Nie mam tej pewności (Sadkowski zresztą też jej nie miał, o czym świadczy przypuszczający tryb jego sformułowania), jako że Putrament udowodnił, iż nie jest mu zupełnie obce tworzywo prozy kreacyjnej. Niewątpliwie jednak siła putramentowego pisarstwa byłaby nieporównywalnie słabsza, gdyby nie to stałe „turbodoładowanie”, które czerpał z przeżywanej i obserwowanej rzeczywistości oraz ze swojej dynamicznej osobowości i przyrodzonego aktywizmu homo faber, ze swojego „elan vital”.