Wacław Holewiński
Mebluję głowę książkami
Dobosz? Do zauroczenia…
Prawie dokładnie cztery lata temu, startując z „Mebluję głowę książkami”, zrecenzowałem książkę Andrzeja Dobosza „Z różnych półek”. Byłem nią zauroczony. Kilka dni temu wszedłem do „taniej książki” u zbiegu Chmielnej i Szpitalnej. Wygrzebałem „Ogrody i śmietniki”. Nawet przez sekundę się nie zastanawiałem, zapłaciłem 12 złotych i dziś wiem, że to dobrze, bardzo dobrze wydane pieniądze. Żeby była jasność – nie uważam za żaden dyshonor, że czyjaś książka znalazła się w takim miejscu. Bo prawie każdego można tam znaleźć. Sam zresztą kupiłem tam swoje, wydane przed laty dramaty – od razu trzy egzemplarze (nie miałem w domu żadnego).
W „Ogrodach i śmietnikach”, książce z 2008 roku pomieścił Dobosz teksty drukowane na łamach „Tygodnika Powszechnego w latach 2000–2005. Nie znałem ich wcześniej, lekturę „Tygodnika”, nieodwołalnie, zakończyłem w roku 1989, więc moja radość z czytania tych drobnych, niewielkich objętościowo (najczęściej ledwie trzy stroniczki) felietonów, recenzji, tekstów wspomnieniowych nie miała granic. Połknąłem te 250 stron w dwa dni i było mi żal… Żal ogromnie, że ta lektura już za mną.
Co jest w tych tekstach, że ponad dekadę po napisaniu wciąż są aktualne, przejmujące, ciekawe? Czasami mam wrażenie, że ich autor – przecież niewiele młodszy od moich rodziców – po prostu dotyka wspólnego nam świata. Ludzi, których znałem, książek, które także mnie poruszały, obrazów które polubiłem. Ale jest w tym pisaniu coś więcej, coś, co musi zauroczyć czytelnika: głęboka wiedza, sposób oglądania świata, ironia (nie mylić z tak częstą dziś pogardliwą, złośliwą kpiną), dbałość o język (to dla mnie piekielnie ważne) i… także pewna nieśmiałość Dobosza. To częste u ludzi, którzy intelektem mogliby przykryć 99% współczesnych „krytyków” (proszę się nie obruszać na ten cudzysłów, dziś autor jednej recenzji nazywa siebie krytykiem, autor jednej książki, nawet najgorszej, wydanej własnym sumptem, pisarzem…) – tak mieli moi przyjaciele, których nie ma z nami od lat, Krzysztof Mętrak i Lech Budrecki.
Dobosz recenzuje… książkę kucharską i „Krzemieniec” Ryszarda Przybylskiego, pisze o swoich ukochanych malarzach i wykpiwa wystawę w Zachęcie, gdzie „artystka” (nie, nie przypomnę jej nazwiska), przy wsparciu ówczesnej dyrektorki, obieranie kartofli promuje jako zjawisko w sztuce. Wspomina zmarłego Andrzeja Ziemilskiego i Eustachego Kossakowskiego (kto dziś o nim wie cokolwiek?), ironicznie wraca do przesłuchania przez SB, trochę bezradnie ogląda życie w postPRL-u, gdzie były generał SB, profesor, wydaje książkowy zbiór dokumentów dotyczących … stanu wojennego, zabiega o odpowiednie uczczenie najwybitniejszych Polskich „plakacistów” Tomaszewskiego i Lenicy, wspomina zmarłego Edwarda Wende, pisze o… miłości małżeństw profesorskich, o swoich wędrówkach po antykwariatach i zakupach książkowych. A czasami zupełnie niespodziewanie, po świadectwie Kajetana Morawskiego, pochwali Dmowskiego (nie będąc jego admiratorem), umieści „Kronikę tygodniową”. „Czasami czytam coś szybko, nie mogąc oderwać się od lektury. Tak było z Kucharzewskim. Herberta czytam powoli, ciesząc się każdym zdaniem. Wyszukuję mapy, możliwe ilustracje. Myślę, ze za kilka lat, gdy Michał [syn – przyp. mój] będzie w liceum, spróbujemy ruszyć w podróż z Labiryntem w ręku.”
Czytać… Czytać powoli, z namysłem. Z mapą w ręku. Czy ktoś tak jeszcze dziś, prócz Dobosza, smakuje książki? Czy nie jest odwrotnie? Szybko, byle jak, po łebkach.
Znamienne, jak bardzo nie było/nie jest mu wszystko jedno, jest opowieść o pisaniu do paryskiej „Kultury”. Zobowiązał się, dostawszy dzięki „Kulturze” skromne stypendium, do pisania dla niej i przez kilkadziesiąt lat nie wysłał żadnego tekstu. Chciał, pisał, wyrzucał zapisane kartki do kosza. Uważał, że to, co napisał jest poniżej poziomu miesięcznika. Po jakimś czasie nikt, ani Lebenstein, który zaprotegował go w Maisons-Laffitte, ani redaktorzy nie chcieli go znać. Uważali go za oszusta. Ale przecież pamiętał o swoim zobowiązaniu. Po latach, uznał wreszcie, że jego artykuł spełnia kryteria, że to jest to. Wysłał, Giedroyc odpisał, że będzie drukował. Lebenstein mu wybaczył. I Redaktor. Kogo dziś byłoby na to stać?
Dobosz ma naturalną lekkość pisania. Ale przecież, nawet gdy pisze żartobliwie, gdy porusza temat pozornie mało ważny – pisze poważnie. Bo odnajduje problem, potrafi go diagnozować i o nim mówić. Często zaczyna frazą, zdawałoby się nie na temat, osobistą, (od malowania mieszkania przez malarza-perfekcjonistę, przez domaganie się budowy schodów w domu, w którym mieszkał aż do przesłuchania na Rakowieckiej), ale nagle gdzieś w tym zapętleniu odnajdujemy prosta drogę, sens wywodu. Jakże mało piszących ma jeszcze ten naturalny dar…
Pierwsze zdanie recenzji sprzed czterech lat brzmiało: „Jak to dobrze, że wciąż i wciąż trafiam na książki, którymi jestem zauroczony, które otwierają mi szeroko oczy, pozwalają wierzyć, że pisanie wciąż ma przyszłość…” Cóż mogę do tego dodać… Sześćdziesiąt sześć tekstów-perełek. Do delektowania się…
Andrzej Dobosz – Ogrody i śmietniki, Biblioteka Więzi, Warszawa 2008, str. 255.