Katarzyna Gärtner w rozmowie z Elżbietą Musiał (cz. III)

0
1025

Katarzyna Gärtner w rozmowie z Elżbietą Musiał

 

Nieco dłuższej rozmowy część trzecia – kulisy współpracy z poetami, tekściarzami.

 

gaertner portret

 

 

I gdzie muzyka gra

Po reminiscencjach związanych z twórczością i wyrywkowym przywołaniu zdarzeń z Twojego  życia w poprzednich częściach, znów siedzimy przy herbacie w Twoim ukochanym siedlisku na Kwasie…

Jeszcze nie uporaliśmy się z remontem, bo to nie jest już tylko pracownia, ale prawdziwy dom. Stary młyn oddaliśmy młodym, Bartkowi i Elwirze, a my jesteśmy na swoim, gdzie Edzio (uratowany fortepian – red.) zajmuje centralne miejsce.

Przyszedł czas na rozmowę o słowie pisanym, jako że wywiad ma się ukazać na portalu Pisarze.pl. Bez wątpienia słowa w piosence są równie ważną i nośną warstwą jak muzyka.

Powiedziałabym, że najważniejsze. Nie piszę symfonii, nie piszę polonezów, piszę muzykę do piosenek, do musicali, nawet do sacrosongów, czasem filmową. Mogę sobie tak potrząsać szabelką, jaki to ze mnie ważny kompozytor, lecz bez słowa pisanego nic nie zrobię.

W Twoim życiorysie twórczym przewinęło się wielu znakomitych autorów. Czy jakoś ich klasyfikujesz?

Moi autorzy dzielą się na poetów, dramaturgów i tekściarzy. Najlepiej, gdyby te cechy posiadała jedna osoba. Mam szczęście do takich wielkich talentów warstwy literackiej.

Dostawałaś od autorów teksty, które były pożywką. Wnosiły emocje, inspirowały.

Zawsze wolałam najpierw dostać tekst i szukałam dla niego najlepszego pomysłu muzycznego. Oczywiście zdarzały się i takie, które mi się nie podobały, a jeszcze tylko złościły i do nich nie pisałam. Jeden autor, nazwiska nie wspomnę, 20 lat mnie ścigał ze swoim wierszem. I dalej ściga (śmieje się).

A czy Ty dawałaś lub dajesz gotową muzykę autorom?

Tak, ale wtedy nie mogę spać po nocach: trafi czy nie trafi? Oczywiście, nie mówimy o rzadkich wyjątkach. Mój ulubiony zestaw poetów nigdy się mylił. Lecz niedawno zdarzył mi się wypadek przy pracy: autor niereformowalny, tekst za długi, od nadmiaru polszczyzny głowa boli, a polski to trudny język. Ja proponuję skrócić ten „elaborat”, a on nie chce. Ostatecznie mogłabym napisać muzykę do książki telefonicznej, więc mogę i zmóc 20 zwrotek, ale zleceniodawca ma wymagania mało realne: to musi być przebój. A ja dumam, jak z tego tekstu zrobić tramwaj. Tym razem poddałam się.

Właściwie już podałaś receptę na przebój: tekst krótki, rymowany, melodia wpadająca w ucho. Czy coś do tego dodasz?

Największe mózgi głowią się nad receptą na hit. Gdybyśmy ją znali, bylibyśmy milionerami. Lecz odbiorcy nasi są nieprzewidywalni jak Neron na arenie: palec do góry – zwycięzca, palec w dół – ściąć łeb. I tak jest z marzeniami o przebojach. Pracujemy do utraty tchu, głowy nam pękają, wymyślamy, już witamy się z gąską, aż tu nagle wchodzi na scenę Zenek Martyniuk i zmiata wszystkich.

Żarty żartami, ale tych kilkadziesiąt evergreenów stworzyliście, Ty i Twoi autorzy.

To było w innej epoce.

Przejdźmy więc do tamtej epoki. Których autorów cenisz najbardziej?

Zacznę od tych, z którymi nie dane mi było pracować: Jonasz Kofta, Wojciech Młynarski i Jeremi Przybora. To giganci polskiej piosenki. Z Ireneuszem Iredyńskim i Januszem Minkiewiczem napisałam po jednym utworze, z Joanną Kulmową bodaj pięć. Ale z Ernestem Bryllem, Tadeuszem Kijonką i Agnieszką Osiecką pracuję do dziś.

Jak to z Agnieszką Osiecką? Przecież nie żyje od 20 lat?              

A właśnie tak, w przyszłym roku zamierzam skończyć produkcję płyty z naszymi  przebojami z pierwszego okresu współpracy i wtedy przejdę do drugiego etapu, do piosenek i tekstów niepublikowanych.  Nad muzyką do nich jeszcze pracuję. Agnieszka często robiła niespodzianki. Jak tylko napisała nowy tekst, zaraz przesyłała mi na wieś. Nawet kiedyś dostałam rękopis naskrobany na serwetkach z baru Sacks Cafe. Była to piosenka ”Tonę w barze złym”, którą niedawno nagrała Maryla Rodowicz. Było to dwie płyty temu (Maryli – red.). Ja tak liczę czas. Ostatni tekst Agnieszki, który napisała niedługo przed śmiercią jest wstrząsający, rozmawia w nim z Bogiem.

Czy ocalały Ci te listy z pożaru?

Pewnego razu Kazik, nasz syn, przyjechał na Kwas i zobaczył sterty teczek na fortepianie. Powiedział: mama, teraz się już nie używa papierów, daj mi to wszystko, a ja Ci wpiszę w komputer. I tak przed pożarem uchroniły się teksty, wiersze, scenariusze.

 Kiedy możemy się spodziewać drugiej płyty z tymi utworami?

Wolałabym, żebyś zapytała, kiedy możemy się spodziewać pierwszej płyty? Niedługo. Całe szczęście, że zapraszam do współpracy młodych wykonawców, młodych muzyków, oni cieszą się, że nagrywają taki materiał  i nie domagają się wysokich stawek. A Bartek Gärtner czuwa nad tym, żeby muzyka miała dobre aranże i brzmiała nowocześnie.

Kasiu, jakie myśli przychodzą Ci do głowy, gdy słyszysz taką frazę? Komu urodzić mam weselne  dzieci / gdy nadejdzie czas? / Kto jest tak samo sam na świecie? / Kto jest tak samo sam?

 

 Wszystkie jej myśli, uczucia i emocje są zawarte w piosenkach. Każda z nich to mała osobista story wzięta z życia. Czytam w sercu Agnieszki jak w otwartej księdze. Dlatego te utwory zapadają w podświadomość kolejnego pokolenia. Po prostu są nieśmiertelne. Agnieszka była mistrzem opisywania trudów w miłości. A jej „Wielka woda” i „I w żółtych płomieniach liści”, w moim odczuciu, to najpiękniejsza poezja śpiewana w polskiej piosence.

Dużo muzyki napisałaś do jej  tekstów. Ale za nieprzemijające gwiazdy uważasz również Ernesta Brylla i Tadeusza Kijonkę. Posłuchaj.

Ta ziemia taka czysta, jakby umieciona skrzydłem aniołów
cicha i równinna, tyle już wycierpiała, a zawsze dziecinna
ufa, że dobroć jest tylko dobrocią a prawo tak jest prawem
jak pola się złocą, kiedy żyto dojrzewa, jak zimą śnieg pada
(…)
W dalekich ziemiach – za to umierali moi ojcowie
za gniazdo bociana,
za chleb,
za tę równinę co niepokalana,
za to powietrze ze wszystkich mądrości najzdrowsze,
za ludzi zgodnych, mądrych, i cierpliwych,
za najwierniejszych z wiernych, uczciwych z uczciwych,
za mą Ojczyznę, Polszczyznę, Mazowsze.

Ernest Bryll to inny kaliber polskiej poezji. Zacytowany song ze „Srebrnych dzwonów” – „Ta ziemia taka czysta”, mógł stworzyć  tylko kolejny wieszcz. Ernest jest typem dramaturga. Zupełnie inaczej napisał „Na szkle malowane”. Nie wiem, czy wiedział, co robi, wręczając tak młodej osobie, czyli mnie, libretto tej śpiewogry. Autorem muzyki miał zostać Andrzej Zieliński, ale on był wtedy w Stanach. Tymczasem operetka wrocławska miała na realizację zaledwie 3 miesiące. Byłam więc kompozytorem z „łapanki”. Ale obiecałam wszystkim, że zdążę. Ostatnie utwory pisałam już na próbach generalnych, wieczorami nagrywając podkłady z Dwa Plus Jeden. Po prapremierze wszystkie teatry chciały ją wystawiać, a nawet Czesi, Słowacy i Niemcy.  Lecz za największy sukces uważamy z Ernestem płytę „Na szkle malowane”, która dzisiaj – oniemiałam! – kosztuje 150 zł na allegro. Była ona inna niż wykonania w operetce i teatrach. Na atrakcyjność płyty wpłynęły nie tylko utwory, ale i bardzo mocny skład wykonawców: Rodowicz, Frąckowiak, Grechuta, Niemen. To największe gwiazdy, stanowią klasę same dla siebie. A mnie udało się zgromadzić je przy jednej produkcji. Do tego Hulewicz, Dwa Plus Jeden, Rybiński, Grunwald. Płyta była początkiem ich kariery. Utwory ze „Szkła” żyją dzisiaj własnym życiem, a piosenki wciąż są tłumaczone na inne języki. Jednak nikt za granicą do tej pory nie przeskoczył wykonania naszego Niemena „Lipowej łyżki” i „Harnasia”.

Żegnaj mi lipowa łyżko / moja wierna towarzyszko / zbójeckiej niedoli / Żegnaj mi kubku blaszany/ w Bukowinie wykonany / żegnaj grudko soli…

I dalej: Jadłem ci ja na Głodówce / grule z czarną solą / pomyślałem, jak tak Bóg chce /to niech mnie zabiorą. A pod koniec sztuki potężny chór zbójników śpiewał, potrząsając ciupagami: Swobodo, swobodo, nie będziesz swobodą, jeśli kto zasiędzie panować nad tobą. Każdy finał wywoływał niesłychany aplauz. Publiczność  wiedziała swoje.  W końcu Podhale było lata całe pod zaborami. Gdyby ten tekst leciał ze sceny przed Gierkiem, to by go zdjęli.

Postanowiliście z Ernestem Bryllem “Na szkle malowane” nazwać śpiewogrą  dla odróżnienia od zachodnich musicali. A była wystawiana w kilkunastu teatrach również w Niemczech. W czym tkwi tajemnica powodzenia historii Janosika, który właściwie znany jest głównie na Słowacji?

Myślę, że świetna dramaturgia, góralska muzyka, a do tego inny styl piosenek niż obowiązujące mody w teatrach.

W Niemczech wystawiana była w języku niemieckim. Jak dali sobie radę z tłumaczeniem gwary?

Teksty piosenek są bardzo trudne do przetłumaczenia na inne języki. Trafiliśmy szczęśliwie z Bryllem na Andreasa Witko, który pochodził z Podhala. Posłużył się świetną formułą. Znając gwarę bawarską, wykorzystał pewne elementy w swoich tłumaczeniach piosenek. Było po bawarsku, ale wciąż był to język niemiecki. Oczywiście, angielska wersja też była. Nagrałam demo śpiewając w dwóch językach dla potrzeb filmu „Auf glas gemalt”, łamiąc sobie przy tym język na niektórych wyrażeniach gwarowych. Jednak zapewnili mnie, że to świetnie pasuje do akcji, którą planowali kręcić na Podhalu.

O tym już wspominałyśmy w 2 części wywiadu, przy okazji niedoszłej do skutku produkcji filmu Joachima Hessa. Czy później realizowałaś z Ernestem Bryllem jeszcze coś dużego?

Ależ tak, prapremierę przygód rozbójnika „Rumcajsa” w Teatrze Polskim pamiętają do dziś („Rumcajs”, 1974 r. – red.). O takiej obsadzie marzyłabym w obecnych czasach: Kobuszewski grał Księcia Pana, Rumcajsa – Zygmunt Hobot, Ankę – Anna Nehrebecka, byli  Leon Pietraszkiewicz, Wacław Kowalski  i wielu innych. Pamiętam, że półmilionowy widz dostał od teatru nagrodę. A piosenkę „Słoneczko, uśmiechnij się” mają wszędzie w repertuarze dziecięce zespoły.

   Musicalu na bazie Andersena już nie skończyliśmy z Ernestem, bo pochłonęła mnie zagranica.

 

Dobrze poruszasz się w gwarze zarówno podhalańskiej, jak i śląskiej. Skąd ta miłość do rodzimego folku?

Mój tata, jak był w humorze, mówił gwarą góralską. Przecież urodził się w Zakopanem. A mama była rodowitą Ślązaczką. Jeszcze po przeprowadzeniu się do  Warszawy długo dało się zauważyć mój śląski akcent. Dobrze poruszałam się w ludowiźnie tych regionów, wykorzystując motywy w muzyce pop. Żeby napisać muzykę do „Szkła” wystarczyło mi kilka pobytów wśród góralskich kapel. Natomiast na Śląsku ponad rok zbierałam motywy ludowe, chodząc ścieżkami Kolberga. Znalazłam taki motyw: Pisali chopcy do Rzymu, czy wolno kochać kożdymu. Dalej ludowa mądrość odpowiada: Ej, wolno, wolno, wolno jest, gdyż każda dziołcha na to jest (Pozłacany warkocz – red.).

Domyślam się, że tym cytatem chcesz przywołać Tadeusza Kijonkę?

Mówię Tadziowi, że ma rozwinąć całą historyjkę na ten temat. Tadzio natychmiast znalazł pointę: Gdy się radzili wciąż i wciąż, zdążyły dziołchy wyjść za mąż. Był też nieco złośliwy: I u ministra byli też, ten się upewniał wzdłuż i wszerz. Środek piosenki to perypetie niedoszłych amatorów seksu na ludowo. Tadeusz to bardzo dowcipny człowiek. Właśnie nagrywam nową wersję „Pozłacanego warkocza”. Ilekroć słucham gwarowych tekstów Tadzia, pękam ze śmiechu. A z innej piosenki: Nic w garażu, nic w pekao, kawał gizda kożdy wiy, czymu jymu sie udało, a mie niy. To jest werset przeboju niezapomnianego Ryśka Riedla.

Czy znałaś Tadeusza Kijonkę przed „Pozłacanym warkoczem”?

Tak,  Olga Lipińska zaprosiła mnie do teatru Komedia w Warszawie i rzuciła mi na stół scenariusz musicalu dla dzieci pod tytułem „Krasnoludki, krasnoludki”. Dała mi 6 tygodni na napisanie piosenek i przyprowadziła autora. Był nim właśnie Tadeusz. Potrafił na próbie na gorąco dopracowywać teksty do muzyki. Niewielu to potrafi. I znów napisaliśmy przeboje. A pamiętasz Maryli: Lewe oczko chrapu, chrap, prawo oczko klapu, klap, srebrna myszka sobie wyszła prosto z kocich łap? Cała obsada już przy pierwszym spotkaniu śpiewała te piosenki. Wiedzieliśmy, że to będzie sukces. Na tym nie koniec współpracy. Teatr muzyczny z Łodzi zamówił u mnie partyturę do tego musicalu. Nasze dzieło obleciało teatry operowe pod nowym tytułem „Zaczarowany bal”. Jeszcze niedawno jeździłam na próby wznowienia „Zaczarowanego balu” w operze bytomskiej. Chyba zagrali ten spektakl ponad 300 razy w samym tylko Bytomiu.

Jak na teatr operowy to bardzo dużo?

Mieć taką publiczność jak dzieciaki to wielka frajda.

Agnieszka Osiecka, Ernest Bryll i Tadeusz Kijonka – trójka autorów, z którymi związałaś swój twórczy los. Uzupełnij tę listę.

Ten obraz nie byłby kompletny, gdyby zabrakło jeszcze kilku twórców. Z jednym z autorów połączył mnie mój debiut sceniczny. W latach 60. pomieszkiwałam we Wrocławiu i tam odkrył mnie Andrzej Waligórski. Napisałam muzykę do 5 kabaretów o Dreptaku, w tym kilkadziesiąt piosenek – dla Studia 202. Gdyby żył w dzisiejszej rzeczywistości to dopiero stworzyłby kabaret.

Była jeszcze „Pomsta” na Śląsku. Czy to ma coś wspólnego z „Zemstą” Fredry?

Oczywiście. Tym razem byłam matką chrzestną przedsięwzięcia. Przyszedł do mnie Marian Makula z kabaretu Rak ze swoją śląską wersją słynnej sceny pisania listu przez Dyndalskiego i Cześnika. Bardzo komiczny tekst. Mówię do niego: Marian, ty zrób na kanwie Fredry nie jedną scenę, ale cały spektakl, a ja dopiszę muzykę. I tak powstał musical „Pomsta” – mega hit na Śląsku. Szkoda, że barierą językową dla innych teatrów w Polsce jest gwara. W latach 90. nikt jeszcze nie chciał słyszeć o gwarze w teatrach. W Chorzowie, w muzycznym, „Pomsta” wpadła za biurko dyrektora na 2 lata. Szkoda żeby to leżało, mówię do Mariana Makuli, zbieraj ekipę, samochód, ja dostanę meble od Cyrońki, nagram muzykę i jedziemy w objazd z własnym teatrem. I tak się stało. Marian już nie jeździ z „Pomstą”. Po dwudziestu latach otworzył własny teatr w Bytomiu. Rewolucja językowa się dokonała. Dzisiaj widzę na afiszach teatrów sztuki pisane gwarą i nikomu to nie przeszkadza.

Wokół tekstów gwarowych można by długo jeszcze krążyć. Ale powiedz, z jaką jeszcze inną poetyką zetknęłaś się w swojej pracy?

Proszę bardzo. Grzegorz Walczak – poetyka staropolskiego języka przeflancowana na dzisiejsze czasy. Napisaliśmy i wystawiliśmy wspólnie rock-operę  „Big Popiel” w Teatrze Rampa w Warszawie (2002 r. – red.). Niby czasy pogańskie, ale bardzo dużo współczesnej polityki. Spektakl nie utrzymał się długo.

 Dla porządku dodajmy, że libretto oparte jest na kronikach Galla Anonima. Sugerujesz, że z powodów politycznych nie utrzymała się długo?

Nie wiem, może. Wprawdzie w sztuce był Lepper i inni święci z tamtego okresu, były konflikty i awantury, ale nie pytaj o to kompozytora. Ja się znam tylko na muzyce. Wiem, że kilka tekstów Walczaka leży u mnie na warsztacie i są to pyszne erotyki, w duchu staropolskiego baroku: Ja chcę gacha, gacha lacha, co by nigdy się nie zmachał. Wystawienie takiego spektaklu to czysta przyjemność.

I mnie mógłby się spodobać. Ale zanim zamkniemy rozdział, może jeszcze o kimś chcesz wspomnieć?

Wspaniałą poetkę z Wybrzeża Bożenę Ptak. Mamy za sobą „Śpiewnik Kaszubski” i kilka fajnych piosenek. Obserwując pióro Bożeny, czasem mam wrażenie, że to ona mogłaby być następczynią Agnieszki Osieckiej. Z Kazimierzem (mąż Kasi – red.) zrobiliśmy przymiarkę do dużego utworu muzycznego pod tytułem „Bo wolność trzeba zdobywać”. Scenariusz zawiera ostatnie sto lat dziejów Polskich. A ostatnie ćwierćwiecze naszej historii, od czasu Solidarności – jest poematem Bożeny Ptak.

A czy w tej gigantycznej fali sukcesów były jakieś porażki?

A jakże. „Kopciuch”. W końcu lat siedemdziesiątych Janusz Głowacki przyniósł mi w Warszawie scenariusz. Mój instynkt się nie mylił. To było libretto do musicalu na miarę  „My Fair Lady”. Zdążyłam skomponować kilka fragmentów. Janusz wyjechał do Stanów i więcej się nie pojawił u mnie. „Kopciuch” przetoczył się triumfalnie przez największe sceny świata, a ja żal czuję do dzisiaj, że mnie to ominęło.

Pozwól, że na koniec powrócę do „Eurydyk tańczących”, do tekstu Ewy Rzemienieckiej i Aleksandra Wojciechowskiego. Jak odebrałaś treść utworu?

Co nastolatka mogła z tego zrozumieć: czarny kot w Paryżu, Orfeusze pijani i dlaczego tyle Eurydyk na raz i jeszcze do tego tańczących. Nie rozumiałam przesłania tego tekstu w ogóle, ale muzykę napisałam.

A Anna German genialnie wstrzeliła się wokalem w utwór. I na tym zakończyłabyś na razie historie o swoich autorach?

O, nie, nie, jeszcze wisienka na torcie: Marcin Dawid Michalczyk. Zaczęliśmy w zeszłym roku od kibolskiego utworu „Górnik Zabrze”. Jutro kończę nagranie  ciechocińskiej „Lambady znad Wisły”. Nie spotkałam dotychczas tak młodego autora, który z wyjątkową łatwością żongluje polszczyzną, ma na każdą frazę co najmniej 5 różnych wariantów słownych. Co robi na co dzień? Bibliotekarz w małym Stąporkowie. Rozumiem, że między jednym a drugim czytelnikiem z nudów przerzuca tomy księgozbiorów i stąd jego łatwość pisania tekstów do muzyki. I na tym zakończyłabym na razie never-ending story o pisaniu tekstów.

 

Wywiad z Katarzyną Gärtner przeprowadziła i opracowała Elżbieta Musiał

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko