Wacław Holewiński
Mebluję głowę książkami
Niespodzianki!
To są niespodzianki! To są przyjemności!
Na ostatnich Targach Książki w Warszawie zatrzymałem się przy stoisku Wydawnictwa Afera. Zaczęliśmy się śmiać, trochę przekomarzać ze stojącą tam dziewczyną, ja że jestem najlepszym polskim pisarzem, ona – że nie lubi polskich pisarzy, bo to „smutasy”. Od słowa do słowa, poradziła mi abym przeczytał „Dowód osobisty” Šabacha, książeczkę w małym formacie, z okładką trochę jak dla dzieci. „Będzie się pan śmiał, ale to też poważna książka” – oznajmiła i na koniec wręczyła mi wizytówkę. W domu wyjąłem ją z portfela i… No tak, Julia Różewicz jest tłumaczką tej książki. Każda sroczka swój ogonek chwali, pomyślałem, ale – na szczęście – nie odłożyłem książki ad calendas graecas.
Šabach jest pięć lat starszy ode mnie, rocznik 1951, może dlatego, dzięki tej bliskości pokoleniowej, tak bardzo przypadła mi do gustu ta książka? Bo wszystko o czym pisze, a bez wątpienia jest to opowieść oparta o jego własny życiorys, jest dla mnie zrozumiałe, częściowo przeżyte.
Zaczyna w 1966. To pewnie dla niego data symboliczna, bo inaczej niż w Polsce, w Czechosłowacji dowód osobisty dostawał młodzian piętnastoletni, a nie jak u nas osiemnastoletni. Po co tak wcześnie? Pewnie po to aby łatwiej go było kontrolować. No to kontrolowali, a bohater i jego kumple szli w poprzek systemu. Pili (czasami na umór i od wczesnego wieku), nosili długie włosy, nadrywali kartki w dowodach. Władza utożsamiana z policją też robiła swoje. I te dylematy. One zresztą zaczęły się wcześniej – jako czternastolatkowie dostają pierwszy łomot od tajniaków. I co powiedzieć rodzicom? A potem? A potem piętnaście razy na komisariat za brak dowodu. Policjant siada, alter ego Šabacha też, wkręcona do maszyny do pisania kartka papieru, ale… policjant zasypia, Šabach przez nikogo niezatrzymywany wychodzi… Żarty? Niekoniecznie. Wcześniej nie było wesoło, ale po ’68 jest całkiem do bani. Demonstracje, starcia z policją. „Gestapo, gestapo” – ten okrzyk zdaje się był znany we wszystkich demoludach. Nie przelewki – w ich tarcze lecą ciężkie śruby. Tamci zatrzymują kogo się da, każą wystawić ręce. Czyste? Nie mógł klient rzucać śrubami. No to wystawcie ręce. Po chwili są sine od uderzeń. Już nie są czyste, więc jednak rzucał. Do pierdla.
„…do pomieszczenia przywlekli właśnie tego niemłodego już faceta z pasażu, w kurtce skórzanej, z obdartą torbą, powalili go na podłogę, po czym zaczęli kopać i okładać pałami, a jeden wrzeszczał na niego jak opętany:
– Z siekierą?! Na nas?
Facet leżał zwinięty w kłębek, próbował chronić głowę i lamentował, że jest cieślą, że to przecież ciesielska siekiera i że po prostu szedł do pracy, ale dali mu spokój dopiero, kiedy ucichł i był w stanie wydobyć z siebie jedynie przerażający, cichy skowyt.”
Tam było gorzej, ten nasz PRL-owski bardak był bez wątpienia łatwiejszy do przeżycia. Nie, nie pozbawiony tragedii i zbrodni, ale w codziennym życiu łatwiejszy, mniej opresyjny, nie mam wątpliwości.
Ta książka nie jest jednak, jak mogłoby wynikać z tego co wyżej, zbitką systemowych zbrodni. Bo jak by nie patrzeć młodość to przede wszystkim śmiech, a Šabach to sprytny rejestrator absurdów dnia codziennego, od szkoły poprzez dziewczyny, unikanie wojska aż po pracę i kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa. Śmiech, śmiech jest tu dominujący! Kto z nas w tym czasie nie marzył o dżinsach i wojskowej kurtce z napisem „US Army”? A gdy już ją cudem zdobyłeś, siedzisz popijając w knajpie, przysiada się do ciebie jakiś długowłosy w identycznej, ale co więcej ma jeszcze pod pachą genialną płytę Led Zeppelin. A przecież chciałbyś jej słuchać dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pijecie, gadacie, rzucacie bluzgi na ustrój i policję.. Jest ciepło, zdejmujecie kurtki, no przecież jesteście jak bracia, zwłaszcza, ze w łbach szumi na całego, odprowadzacie się na przystanek. Przed wejściem do mieszkania…. Tak, zamieniliście przez przypadek wasze kurtki. Ale w tej jest legitymacja Marka Langera, komisarza Marka Langera.
„– Słuchajcie tego – powiedziałem, żeby trochę go rozruszać. – Facet w knajpie mówi raz do kumpli: »Idźcie w cholerę, idioci, chyba wezmę i całkiem przestanę z wami pić, tylko o polityce gadać potraficie, znudziło mi się wasze wieczne narzekanie, jaki to z tego i tamtego skurwiel!« A oni na to: »Nie wkurzaj się, tylko zaproponuj jakiś inny temat.« A on na to: »Nie wiem, Jezus Maria, wszystko jedno, możemy na ten przykład o kobitkach porozmawiać.« W knajpie zapada długa cisza, po czym jeden z facetów stęka: »To przecież takie straszne kurwy są!!!«”
I tak przez ponad dwieście stron. Stróż nocny, bezrobotny, archiwista, pisarz, ojciec dzieciom, przy otwieraniu koperty z tajną instrukcją, po pijaku, na trzeźwo, czytając swoje akta, wszystko jedno. Absurd goni absurd, ale zemsta bywa słodka. Zwłaszcza gdy bezkarnie można obić policjantów. Tak, tak, to się mogło zdarzyć (i zdarzyło) tylko w Czechach, w Pradze i to jeszcze przed Aksamitną Rewolucją. Pięćdziesiąt lat z życia…
Julia Różewicz ma rację. My, polscy pisarze chyba naprawdę jesteśmy „smutasami”. Ciągle mnie zadziwia ten fenomen czeskiego humoru, odrzucenia tragizmu, patetycznych gestów, zastąpienie tego śmiechem, takim z trzewi, kpiną z siebie i otoczenia. Żart goi rany? Pewnie nie zawsze, zawsze za to poprawia samopoczucie.
Napisałem do tłumaczki Šabacha z prośbą o jego wcześniej wydane książki. Zastanawiam się jak mogłem wcześniej o nim nie słyszeć. Fantastyczna proza…
Petr Šabach – Dowód osobisty, przełożyła Julia Różewicz, Wydawnictwo Afera, Wrocław 2017, str. 213.