Katarzyna Gärtner w rozmowie z Elżbietą Musiał (cz. II)

0
907

Katarzyna Gärtner w rozmowie z Elżbietą Musiał

Nieco dłuższej rozmowy część druga – reminiscencje… ale i o twórczości, i życiu na wsi.

 

 

 

I gdzie blues gra

Katarzyna Gaertner, zdj E. MusiałKasiu, w Twoim życiu wyraźnie rysują się dwa okresy, które umownie można nazwać: życie przed Kwasem i na Kwasie („na” zwyczajowo). Przed przyjazdem do tego przysiółka Komaszyc z impetem wkroczyłaś na polską scenę muzyczną. Pomagała Ci w tym Twoja przebojowość. Zdobywałaś, wygrywałaś, dyktowałaś trendy. Twoje utwory muzyczne były niesłychanie popularne. Płyty sprzedawały się w olbrzymich nakładach. Jako młoda i już znana artystka jeździłaś po Europie i nagrywałaś w dużych studiach. Jednym słowem, kariera o jakiej tylko można pomarzyć. I nagle dowiadujesz się o chorobie, która zupełnie zmienia Twoje życie. Zaszywasz się na wsi i ratujesz zdrowie. Stary młyn i ziemię przeobrażasz w swój dom i miejsce. I to się do dziś nie zmieniło. A że na wsi powróciły siły, to i apetyt na życie wzrósł. Tym razem jednak z Kwasu wyruszasz w świat, by dawać muzykę. I do Kwasu powracasz. A masz z kim i do kogo powracać. Z mężem Kazimierzem Mazurem i siostrzeńcem Bartkiem Gärtnerem, i jeszcze jego partnerką Elwirą Sibigą tworzycie nie tylko muzyczną rodzinę. Choć muzyka jest miłością i powodem Waszych wspólnych projektów muzycznych.

Jeśli więc na osi czasu zaznaczymy ten, który przeżyłaś na Kwasie, to koniecznie jeszcze wpisać w niego trzeba dwa kamienie milowe: Kazimierza Mazura i Bartka Gärtnera. Silnie akcentujesz ich obecność w swoim życiu, co widoczne jest już we wcześniejszych wspomnieniach. Ale brakuje jeszcze obrazu Kwasu przed nimi.          

Były takie 4 lata, kiedy przestałam tworzyć. W Szwajcarii doktor Behrenstein polecił zmianę diety i trybu życia na naturalne. Recepta doktora był prosta i zarazem trudna do zrealizowania. Dziecinko, powiedział do mnie, jedz to, co jedzą kozy, i ciesz się życiem. Takie warunki spełniała tylko wieś.

 

I znalazłaś ją daleko od szosy.

To był zapomniany przez Boga i ludzi zakątek. Ziemia leżała odłogiem. Budynki z zaleceniem do rozbiórki. Ale że mam naturę trampa, to zostałam. Kierowała mną wielka determinacja. Dostrzegłam też potencjał miejsca. Był sierpień 1984, gdy przyjechałam pierwszy raz na Kwas. Deszcz lał się na głowę przez dziury w dachu. Nie było prądu i wody, tylko rzeka. We wrześniu zrobili piec. Trzeba było szykować sobie miejsce do życia. Ledwo zdążyłam się zagospodarować, a już musiałam powrócić do muzyki.

Do obrazu wsi brakowało jeszcze tylko kóz, więc kupiłaś. Chodziłaś z nimi godzinami i podpatrywałaś, jakie zioła podgryzały. Potem włączałaś je do swojej diety.

Miałam jeść to, co dawała wieś, żadnych frykasów. Były więc zioła, marchewka i ziemniaki z ogródka, rosoły z kury i kasze. I mleko od kóz.

I jajka kurze i kacze. Podobno skubałaś też pierze?

A kto by puchu nie skubał, ja nie mam kołder silikonowych.

Kozy na stałe wpisały się już w obrazek tego miejsca, ale czy wciąż wyciskasz sok z ostu i pijesz?

Już nie muszę. Wszystko, czego potrzebuje mój organizm jest w kozim mleku. Ale dawniej zbierałam oset i wyciskałam. Jadłam też pokrzywę i skrzyp, bo ma dużo krzemu. Teraz wyniki krwi mam lepsze niż u niejednego młodego człowieka.

A jak wtedy, w tych pierwszych trudnych latach na wsi było z komponowaniem?

Pisanie jest niezależne od człowieka, zawsze się tworzy, coś wymyśla. Z niektórych tamtych pomysłów czerpię do dzisiaj. Tylko mało było realizacji. A muzyka przemawia wtedy, gdy jest dźwiękiem.

Zrezygnowałaś z kariery na zachodzie. Porzuciłaś wielki świat i zaszyłaś się na wsi, a on po jakimś czasie sam zaczął przychodzić pod twój próg.

Nie żyłam z tego, że zbierałam zioła na łące. Żyłam z muzyki. Kwas to nie koniec świata. Trzeba było, to wsiadałam w samochód i jechałam. Komu byłam potrzebna, też zawsze potrafił mnie znaleźć. Wiążą się z tym i zabawne wspomnienia. Był 15 marca 1994 roku, nie, chyba 95., pojawia się sąsiad i mówi, że za bramą stoją dwie panie. Jedna ważna z telewizji, nie może przyjść, bo ma szpilki na nogach. A tu śnieg i zamieć. Przeniósł je na rękach. To była Krystyna Janda. Towarzyszyła jej Agata Kulesza. Janda zaproponowała wystawienie w Warszawie w Teatrze Powszechnym „Na szkle malowane”. Zrobiła świetny spektakl, Janosika zagrał Emilian Kamiński. Została też zrealizowana wersja telewizyjna. Do tego potrzebna była umowa z TVP, więc przyjechała córka Bardiniego. Do Kwasu przyjeżdżało wielu, nie tylko z Warszawy, ale i z Berlina, i Nowego Jorku.

Bywał u Ciebie profesor Religa.

Rozstawiał 5 wędek, układał haczyki i czekał. Ale wszystkie ryby wypuszczał znowu do stawu, a jadł te ze sklepu.

Doprowadziłaś do tego, że Kwas stał się miejscem życia towarzyskiego i twórczego.

Wraz z pojawieniem się na Kwasie Bartka, coraz więcej było tu muzyki. Muzyka ściągała kreatywnych  ludzi. Wielkie sprawy przeplatały się z codziennością. Byliśmy z Kaziem bardzo szczęśliwi, gdy tu zamieszkał.

Jeśli przyjąć, że dostajemy tyle, ile możemy udźwignąć – to Ty jesteś siłaczką. Nie poddajesz się nigdy. Czas na ostatnią odsłonę, tę przed Kwasem, na Twoją błyskotliwą karierę zaraz po skończeniu szkół. Niewiele osób sprostałoby i temu. Właśnie, szkoły. Urodziłaś się w Myślenicach, ale już ze Świdnicy, z rodzinnego domu, wyjechałaś do Krakowa na nauki w liceum muzycznym.

Ale go nie skończyłam. Wyrzucili mnie za miłość do bluesa. Zdradziłam Bacha i Chopina, ciągnęło mnie do jazzu i bluesa. Już wtedy wiedziałam, że nie będę pisać muzyki poważnej, a kształcili mnie na pianistkę. W klasie wyżej jazz grał Wojciech Karolak, Andrzej Dąbrowski, najlepszy duet fortepianowy: Marek Tomaszewski i Wacław Kisielewski. Przebijaliśmy się z własnym stylem. W roku 1957 zagrałam recital fortepianowy z “Dudusiem” Matuszkiewiczem, a potem Jazz Jamboree. Do dzisiaj przechowuję okładkę Jazz Forum, na której jest moje zdjęcie przy fortepianie.

Liceum kończyłaś już w Warszawie. I na poważnie zajęłaś się zarabianiem pieniędzy i komponowaniem. Podobno zaproponowałaś nawet Władysławowi Szpilmanowi nagranie?

Poradzili mi, żebym poszła do Szpilmana. Był dyrektorem działu muzycznego Polskiego Radia. I poszłam. Powiedziałam, że jestem kompozytorem i chciałabym nagrać moje piosenki dla radia. Ty dziecko jesteś kompozytorem, to zagraj mi coś swojego, zaproponował. Więc zagrałam i dostałam studio. Polecił też najlepszych autorów. Do pierwszej nagranej piosenki tekst napisał Jerzy Kleyny.

Potem powstały Eurydyki i Msza Beatowa. Nie muszę pytać, czy to ustawiło Cię na rynku muzycznym.

Mając lat 13 ogłosiłam wszem i wobec, że nie chcę być wirtuozem. Będę pisać przeboje, a pieniądze będą same leciały z nieba. Nie chcę wymieniać nazwisk osób, które się śmiały z małolaty, bo to znane nazwiska. Po jakimś czasie przyznali się, że nikt w to nie wierzył. Ale trzeba przyznać, że miałam rękę do pisania przebojów i wynajdywania debiutantów do śpiewania. Dlatego przyszło parę zwycięskich festiwali, w tym Eurydyki. W 1968 roku zagraliśmy Mszę Beatową „Pan przyjacielem moim” w Podkowie Leśnej. Ale dopiero gdy zabrzmiała w filharmoniach, zrozumieli, że to dzieło będzie znaczące w polskiej kulturze sakralnej. Nie było takiej muzyki na polskim rynku. Ale z drugiej strony – przez kłótnie z profesorami o partytury do Mszy nie znalazłam się w konserwatorium. Najbardziej wkurzyła ich moja notatka na nutach: zamiast perkusji – te partie grają tam-tamy murzyńskie.

Zawsze chodziłaś własnymi ścieżkami.

Nie stosowałam się do żadnych szkolnych kanonów. Taki charakter.

Z nagraną na płycie Mszą Beatową pojechałaś na stypendium do Londynu.

Kazimierz Mazur, zdj.E.MusiałStypendium dostałam dwukrotnie. Po raz pierwszy z ministerstwa kultury w 1969 roku, później królowej Elżbiety. Jako stypendystkę przypisano mnie do studia na Abbey Road. Ośrodek nagraniowy skupiał największych i miał wpływ na wielką światową muzykę. Tam poznałam Lennona i Yoco Ono, Beatlesi się już rozwiązywali. Miałam szczęście uczestniczyć w wielkich jamach koncertowych w studiu. Tam się tworzyły nowe utwory, które na gorąco śpiewali z improwizowanymi tekstami. Potem słuchałam tych wielkich hitów na światowym rynku. Oni naprawdę improwizowali, a zespół realizatorów siedział przy ogromnym stole i każdą frazę nagrywał. Publiczność była swoja, stypendyści, muzycy i przyjaciele „królika” i wszyscy reagowali gwałtownym aplauzem na każdy dobry pomysł. Na sali unosiły się opary marychy. A od uderzenia basów bolał brzuch. Ja też tak chciałabym wymyślać przeboje, ale takiej atmosfery nigdy potem nie spotkałam przy tworzeniu muzyki. Sam John Peel porwał płytę Mszy Beatowej do emisji jako kuriozum z Europy Wschodniej. John Lennon z Yoco Ono też wiedzieli, co robią, malując mi na okładce mojej płyty swoje rysunki. Nie pytam się, ile są dzisiaj warte. Dostaną je na szczęście moi spadkobiercy.

To jasne, że niewielu dane było trafić do takiego studia.

Z Europy Wschodniej niewielu. Tam była bardzo duża selekcja. A mnie wpuszczali na nagrania profesjonalne. Nazywano mnie Kate z kraju białych niedźwiedzi. Niektórzy nie wiedzieli, że Polska leży w Europie. Akceptowali moją osobowość i robiło na nich wrażenie to, że kobieta jest kompozytorem. Oprócz Lennona spotkałam i innych wielkich, a trzeba wiedzieć, że oni nie rozmawiali ze wszystkimi. Pobyt na Abbey Road w Londynie otworzył mi bramy do Europy. Znalazłam się w Zurichu na zaproszenie dyrektora szwajcarskiego Radia Swiss Romande. Tam mnie zatrudnili. Tworzyłam duże aranżacje na wielkie orkiestry. Musieli mieć do mnie zaufanie, skoro mogłam nagrywać moją muzykę w takich warunkach.

                Byłaś międzynarodowym człowiekiem.

Mnie wszędzie było dobrze. Miałam bazę w Szwajcarii, byłam już młodą wdową.

Krążyłam między Warszawą, Pragą a Szwajcarią i Monachium. Gdybym tam została, być może inaczej potoczyłaby się moja kariera. Ale zawsze wracałam do Polski. Polska była wtedy zaściankiem. Zmieniało się to dopiero w latach 90. (minionego wieku – red.).

Byliśmy wtedy odcięci od jakichkolwiek nowin, w tym i muzycznych. Trzeba było dobrze się starać, żeby wiedzieć, co w trawie piszczy.

Dostarczycielem światowej muzyki było wtedy tylko Radio Luksemburg. Przywoziłam z zachodu płyty z muzyką niedostępną u nas. Kochałam jazz, bluesa, ballady, czarną muzykę, te klimaty.

Tak, pokazywałaś w muzyce nowe niewyeksploatowane przestrzenie. Po wielekroć byłaś prekursorką i nie chodzi tylko o Mszę Beatową. Zarażałaś innych wyobraźnią. Potrzebowałaś dla swojej muzyki wykonawców i miałaś niebywałe w tym względzie szczęście.

W ogóle w życiu miałam bardzo duże szczęście do ludzi. Ilu debiutantów wyciągałam na świat. Tadek Woźniak, Rybiński, Ela Dmoch, Riedel, Sojka. Rysiek Riedel zadebiutował w nietypowej dla siebie piosence Puść mnie matko do powstania. W ogóle trzy pierwsze jego nagrania pochodziły z „Warkocza”. A nagranie ich wyglądało tak: mój kolega Spyrka dał nam studio w Opolu. Rysiek śpiewał, miałam gitarzystę, ale nie było perkusji. Nogą wystukiwałam rytm. I to poszło na płytę.

Były jeszcze Maryla Rodowicz i Agnieszka Osiecka. Stanowiłyście dopełniające się trio.

Maryla to dopiero cała dekada lat 70. Najpierw poznałam Agnieszkę. Mieszkałam w Podkowie Leśnej. To był właśnie czas Mszy Beatowej. Wtedy zaczynałam słuchać czarnej muzyki, do dziś uwielbiam gospel. Agnieszka dała mi tekst, mówiąc: napisałam pierwszy polski song gospelowyO Jesus, taką mnie ścieżką prowadź, gdzie śmieją się śmiechy w ciemności i gdzie muzyka gra… nie daj mi Boże skosztować, tak zwanej życiowej mądrości, dopóki życie trwa…”. Ten kawałek utworu przeleżał u mnie parę lat, aż Agnieszka przyjechała do mnie na Kaszuby nad jezioro i wtedy powstała „Wielka woda”. Do dziś, gdy gramy nasz poetycko-muzyczny spektakl „Trzeba mi wielkiej wody”, ludzie śpiewają z nami.

Zostawmy sobie opowieść o Osieckiej i innych poetach, tekściarzach, z którymi współpracowałaś, już na koniec. Może im poświęcimy trzecią część? Tymczasem poopowiadaj o Rodowicz, z którą zetknęłaś się w końcówce lat 60. Była studentką AWF-u. Podobno znalazłaś ją z gitarą na schodach?

Szukałam piosenkarki na festiwal do Opola. Powiedzieli mi o Maryli z AWF-u. Poszłam i… zobaczyłam ją bosą na schodach i z gitarą, brzdąkała wtedy ze trzy akordy. Maryli podobał się utwór „Hej, dzień się budzi”(1969 r. – red.), ale ja go już obiecałam Jolancie Borusiewicz. Borusiewicz zdobyła nagrodę, czego Maryla przez lata nie mogła mi darować.

Ale bijącą rekordy popularności „Małgośkę” zaśpiewała Maryla. Dla niej były też „Diabeł i raj”, „A gdzie jest siódme morze” i „Wielka woda”.

Maryla w swoim repertuarze ma prawie 50 moich piosenek. 

Czy Ty sama umiesz zliczyć, ile utworów napisałaś? Podaj ogólny rachunek.

Ponad tysiąc kompozycji. Wiele z tego, co napisałam od 17. roku życia nadal jest na rynku.

W Twoim przypadku można mówić o wielkim sukcesie i karierze.

Jeśli mówimy o tamtych latach 60. i 70. (minionego wieku – red.), to tak. Ale tę karierę bardzo dramatycznie przerwał stan wojenny. Przed wprowadzeniem go byłam na etapie zrobienia wersji filmowej „Na szkle malowane”, w kooperacji amerykańsko-japońsko-niemieckiej. Scenariusz napisał niemiecki reżyser Joachim Hess, a produkcją zajęła się wytwórnia Telepool, ta od „Ptaków ciernistych krzewów” i „Heidi”. Praca nad filmem była już bardzo zaawansowana, nagrane przeze mnie na fortepianie w Monachium demo w dwóch językach, zapłacone pieniądze za prawa autorskie i wybrany aktor do roli Janosika, Amerykanin pochodzący z Peru. Na koniec zaprosili mnie na finalizujące rozmowy o nagraniach, które miały być robione w Stanach. Dostałam paszport. 13 grudnia wsiadam w samochód. Był śnieg. Na ulicach pusto. Zatrzymują mnie gdzieś na rogatkach i pytają, dokąd jadę? Do Bernina Zachodniego – odpowiadam. Uśmiali się i kazali wracać. Pojechałam jeszcze kawałek i znowu mnie zatrzymują. Poznał mnie jeden z milicjantów i mówi: pani Katarzyno, trzeba wracać do domu, jest stan wojenny. Nigdzie pani nie wyjedzie, granice zamknięte. Przejechałam raptem 30 kilometrów i skończyła się moja kariera.

Nie oglądałaś telewizji?

Ani telewizji, ani nie słuchałam radia. Byłam zapracowaną artystką.

Potem miałam jeszcze nadzieję, ale Jaruzelski nie wpuścił amerykańsko-niemieckiej ekipy do Doliny Strążyskiej. Tam planowali nagrywać ten muzyczny film.

To musiał być dla Ciebie cios?

Podcięło mi skrzydła. Byłam bardzo załamana. Po dwóch latach Joachim Hess znów próbował wznowić zerwane umowy, ale i to się nie powiodło. A stres dołożył się do mojej choroby. Gdyby nie ucieczka na wieś, nie wiem, jakby się to skończyło. 

Namieszała polityka.

Nie cierpię polityki, bo jest odwrotnością zasad sztuki. Uciekam od niej. Teraz siedzę tu na wsi na łonie rodziny, jak u Pana Boga za piecem, i jestem szczęśliwa.

Myślę, że to dobre zakończenie drugiej części i klamra spinająca Twoje dwa twórcze okresy, ostatni w Kwasie i przed nim. Mam nadzieję, że Czytelnikom te wyrywkowe reminiscencje ułożą się w opowieść o Twoim życiu, może nawet o losie.    

O kulisach współpracy Katarzyny Gärtner z wieloma znanymi poetami i tekściarzami w następnym numerze Pisarzy.pl.

 

Wywiad z Katarzyną Gärtner przeprowadziła i opracowała Elżbieta Musiał

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko