Krystyna Tylkowska – Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!

0
138

Krystyna Tylkowska – Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!

happy now 14

 

(o spektaklu Happy now? w warszawskim Teatrze Polonia
w reżyserii Adama Sajnuka)

  Sztukę Lucindy Coxon, jakkolwiek będącą świetną diagnozą pokolenia obecnych czterdziestolatków, trudno uznać za dzieło wybitne. Wyraziste postaci, zgrabne dialogi, wiele trafnych, ale niezbyt odkrywczych obserwacji – wszystko to wystarczy, by stworzyć lekki, wciągający, choć mało wybredny samograj, nie wystarczy jednak na stworzenie czegoś wybitnego. Sztuka mocno spowinowacona z dramatami Tennessee Williamsa, czy Edwarda Albee’go (np.  z granym na tych samych deskach Kto się boi Virginii Woolf), ale zdecydowanie lżejszego kalibru, więcej tu farsy, niż tragifarsy.  

  Należy jednak przyznać autorce znakomity, niezwykle wrażliwy i wyczulony zmysł obserwacji. W pewnym sensie udało jej się stworzyć współczesny moralitet o  dzisiejszych czterdziestolatkach, tym lepszy, że wychwytujący treści w jakiś sposób uniwersalne. Bohaterowie noszą brytyjskie imiona, jednak takich ludzi spotykamy wszędzie, w każdym kraju, natomiast akcja sztuki niepokojąco przypomina sytuacje, których świadkami, bądź bohaterami jesteśmy na co dzień. Być może w tym tkwi światowe powodzenie sztuki Lucindy Coxon. Tu się nasuwa  kłopotliwe pytanie. Jeśli dramat ów jest świetnym lustrem współczesności, wiernym portretem ludzi trzydziestoparo-  i  czterdziestoletnich, a jednocześnie (jak wyżej stwierdziłam) mocno odbiega na niekorzyść od wcześniejszych utworów, będących rodzinną psychodramą, o czym to świadczy? Czy my, rówieśnicy bohaterów jesteśmy tak puści, że nasze życie łatwiej obrócić w żart, niż pochylić się nad nim, wzruszyć? Czy powielamy znane schematy, będące jednak coraz bardziej kiepską, wyblakłą kserówką dawnych emocji, ludzkich dramatów.

  Wracając do żartów. Padają ze sceny wielokrotnie. Są bardzo niewybredne, niesmaczne, niepoprawne politycznie. (wynika to jednak z charakterystyki postaci wygłaszających je, z obserwacji współczesnego świata, zdecydowanie nie z poglądów autorki). Część publiczności rechocze, część zaciska zęby w irytacji i zażenowaniu. Oto prosty zabieg sprawił, że staliśmy się uczestnikami kameralnej domówki u Kitty i Johna. Do którego z bohaterów nam najbliżej? Czy autorka pokazała również nasze deficyty i nasza pustkę?

   Tym większe uznanie dla reżysera Adama Sajnuka, który posługując się tekstem Conox stworzył kolejny ważny spektakl, będący rozliczeniowym manifestem ludzi, mierzących się z kryzysem wieku średniego.  Poprowadził aktorów w ten sposób, że zamiast przerysowanych, wręcz karykaturalnych typów farsowych pozwolił im stworzyć postaci wielowymiarowe. Reżyser nie pozwala na pusty śmiech. Wrażliwy na niuanse, świetnie wychwytujący potencjał i wieloznaczność materiału dramaturgicznego, a także zbieżność ze swoimi dotychczasowymi twórczymi zainteresowaniami, zmusza widza do refleksji.  
  Ogromnym atutem spektaklu jest aktorstwo – wysmakowane i doskonałe w każdym calu. Świetna Maria Seweryn w roli Kitty. Na scenie jesteśmy świadkami jej przemiany wewnętrznej, która raczej jest wartością dodaną, a nie wpisaną w sztukę. Zachwyca tyleż zabawna, co tragiczna matka Kitty w interpretacji Małgorzaty Rożniatowskiej. John Bartłomieja Topy, to pedagog z pasją, ukrywający przed światem swoją porażkę, wypalenie zawodowe. To jednocześnie cichy, kochający i pozostający nieco w cieniu mąż. Świetny jest też Carl – przyjaciel domu grany przez Rafała Mohra. Gej, który naigrywając się z miłosnych perypetii pozostałych bohaterów opowiada o swoim idealnym związku, choć od początku widać, że najbardziej próbuje przekonać samego siebie, zagłuszyć własne lęki. Bea Katarzyny Kwiatkowskiej to zahukana, niezbyt lotna kura domowa, która w pewnym momencie mówi „dość” i zaczyna życie pełne szczęścia przez łzy. Gdy chodzi o rolę Bartosza Opani ma się ochotę wykrzyknąć  chapeau bas!  Aktor wspaniale wciela się w kogoś, kto na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie człowieka sukcesu, jednego z tych, do których należy świat,  okazuje się jednak zakompleksionym, nieszczęśliwym alkoholikiem.  Opania początkowo szarżuje. Jego Miles jest zbyt głośny, ale  daleki od karykatury. Ten niesympatyczny,  pozbawiony empatii bohater skupia na sobie całą uwagę publiczności. Scena należy do niego. (Tak jest podczas całego spektaklu, również wtedy, gdy wiemy, że Miles jest człowiekiem przegranym, np. gdy tańczy na drugim planie podczas ważnej rozmowy dwojga innych bohaterów to on, zdecydowanie on jest  gwiazdą, inni aktorzy pozostają w jego cieniu). Stopniowa przemiana, z powierzchownego, krzykliwego błazna w postać w jakimś sensie tragiczną, a potem powrót  do pierwszej postaci, czynią z niego niemal  Czechowowskiego bohatera. I również tutaj można zauważyć  dużo wartości dodanej przez aktora i reżysera. Tak, to prawdziwe szczęście, że sztukę tę odkrył dla polskiej sceny tak twórczy reżyser, jak Adam Sajnuk i zaprosił do współpracy świetnych aktorów.

  Bohaterowie są jeszcze młodzi, ale już mają za sobą etap, gdy musieli walczyć o swoje marzenia, swoje miejsce w świecie. Sprawiają wrażenie spełnionych, szczęśliwych, mogących już odcinać kupony od swej przeszłości. Funkcjonują w pozornie udanych związkach, stanowią zgraną paczkę przyjaciół, praca zawodowa jest ich pasją, są zdrowi i bogaci. Z bliska jednak wszystko okazuje się całkiem inne. W związkach faktycznie tkwią, ale czy szczęśliwych? Wprawdzie na tle nieudanego małżeństwa Bei i Milesa, narracji Carla o jego doskonałej więzi z partnerem, która to więź okazuje się nietrwałą iluzją, wreszcie toksycznej relacji rodziców Kitty, małżeństwo tej bohaterki wydaje się niemal doskonałe. Widać, że Kitty i Johna łączy prawdziwa miłość, niestety, oboje nie potrafią jej wyrazić, okazać. Właściwie problemy z komunikacją zdają się dotyczyć wszystkich bohaterów spektaklu. Przyjaźń również okazuje się czysto pozorna. Nie wszyscy spotykają się w komplecie, wraz ze swoimi „drugimi połówkami”. Podczas przyjęć wychodzą na jaw antagonizmy i problemy, ale nie ma gotowości rozwiązywania ich, jest „zmiatanie pod dywan” i odgrzebywanie przy kolejnym spotkaniu. Każdy zbyt skupiony jest na sobie, by zauważyć problemy kogoś tuż obok. Brak tutaj kobiecej solidarności. Kitty, odwiedzając Beę, która odeszła od męża uświadamia sobie, że tak naprawdę jej nie zna, nic o niej nie wie. Męska solidarność zresztą też nie istnieje. John pomaga Milesowi, bo tak wypada, bo nie ma innego wyjścia, nie w imię przyjaźni. Praca będąca pasją również okazuje się źródłem rozczarowań, miejscem porażek.
  Ciekawa jest scenografia spektaklu. Quasi-realistyczna, choć dążąca do minimalizmu. Przesuwanie mebli, zwłaszcza ustawianie kanapy tak, że bardziej dzieli, tworzy granice, niż łączy, świetnie symbolizuje relacje (zwłaszcza bak porozumienia) między bohaterami.          Warto zauważyć, że spektakl rozpoczyna się przed sceną. Reżyser wciela się w epizodyczną rólkę podrywacza. Również psychologicznie skomplikowaną. Trudno powiedzieć, czy ów podrywacz zamierza zdobyć główną bohaterkę, czy raczej próbuje wytrącić tę atrakcyjną, dobrze ubraną, bogatą i szczęśliwą kobietę z jej samozadowolenia. Bliskość wobec widzów, przeniesienie początku akcji przed scenę, a co za tym idzie przekroczenie pewnej granicy intymności sprawie, że czujemy, że każdy może się znaleźć na miejscu fikcyjnej Kitty.

 Kryzys to zawsze szansa na to, by odbić się od dna, przewartościować pewne rzeczy i rozpocząć nowy, ważniejszy i lepszy etap życia. Tak zadziało się w przypadku jednej z bohaterek  – Bei. Jaki finał będzie miał kryzys związku Kitty i Johna nie wiemy.  

 Nie wiemy również, czy tytuł spektaklu jest podszyty ironią, czy też stanowi pytanie do widzów. Większość z nich pośmieje się na spektaklu, cześć od razu wyczuje jego gorycz, podwójne dno, ale mam nadzieję, że każdy zdobędzie się na chwilę refleksji, by zadać sobie to pytanie.  

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko