Krystyna Habrat
NOWA ZARAZA
Za czasów Zygmunta Freuda rozpowszechniła się histeria. Całe rzesze kobiet, oczywiście bogatych i nie mających nic do roboty, poszukiwały psychiatry, by leczyć swe nerwowe cierpienia. Kładły się na kozetce i, patrząc w sufit, opowiadały o swych wydumanych dolegliwościach, o snach i wszystkim innym. A psychiatra milczał. Pozwalał się każdej wygadać.
Podobno ta terapia była skuteczna i, o dziwo, coraz więcej pań poszukiwało pomocy znanego psychiatry, bo odkrywało o siebie te dolegliwości. Wiele pacjentek potrafiło nawet wygiąć się w charakterystyczny dla histerii łuk, co wszystkich utwierdzało, jak bardzo cierpią i potrzebują pomocy takiego lekarza.
Ale ta moda przeminęła. Podczas wojny objawianie podobnych dolegliwości było niebezpieczne. Nie tylko dlatego, że likwidowano chorych psychicznie, ale też dlatego, że w tak trudnych warunkach należało się wziąć w garść i jakoś sobie radzić, aby przeżyć.
Nie słyszy się już o histerii, a nawet jej nazwa bywa w potocznym odczuciu ośmieszająca. U nas nawet sam psychiatra wzbudza lęk i nie idzie się do niego chętnie. Ba, potocznie takie leczenie uważa się za ośmieszające. Dostaje się nawet psychologom, którzy raczej zajmują się ludźmi nie chorymi. Ja, kształcona do tego zawodu i w nim pracująca, zawsze oburzam się, gdy słyszę, jak ktoś potocznie, choćby na filmie, odsyła w złości do psychologa osobę o odmiennych poglądach, dając do zrozumienia, że to wariat. Ludzie wciąż swoje, a nauka zrobiła postępy, są nowe metody leczenia, zresztą nie ma w tym nic śmiesznego.
A jednak ostatnimi czasy moda na zbiorową histerię jakby wróciła.
Moda? Trochę to niefachowo, ale to nie artykuł w piśmie naukowym lecz popularny felieton. A w czym rzecz?
Miałam znajomą, z którą utrzymywałyśmy kontakt głównie wirtualny – poprzez internet. Czemu o tym w czasie przeszłym, będzie niżej. Pani ta w średnim wieku była osobą elegancką, kulturalną, o wyszukanych manierach i zaletach towarzyskich. Inaczej bym się z nią bliżej nie zaznajamiała. Miałyśmy sobie wiele do przekazywania. To było potrzebne i sympatyczne.
Nieoczekiwanie pani ta zaczęła ujawniać wielkie polityczne zaangażowanie i przesyłać mi ośmieszające dowcipy o pewnej partii i robiła to w sposób tak natrętny, tak nieparlamentarny, że do niej wcale nie pasowało. Co ciekawsze, wcale nie była bardzo zaangażowana politycznie, nie piastowała żadnych stanowisk, nie ujawniała przynależności do uwielbianej przez siebie partii. Była szarym obywatelem i skąd ta wrogość? Po prostu nienawidziła tej drugiej. Napisałam, że jestem akurat owej partii zwolenniczką.
Spotykam się ostatnio często z podobną sytuacją, że w sytuacji towarzyskiej ktoś zaczyna wygłaszać coś – za lub przeciw jakiejś partii – i inni syczą uciszająco. Czasem milczą zakłopotani, aż ten ktoś się zorientuje, iż nie trafił na popleczników i milknie. Niestety takie sytuacje są teraz nagminne. Nie wiem tylko, czemu ludzie ładują w te przekonania tak straszne emocje?
Owa znajoma też zamilkła. Ale czasami nie mogła wytrzymać i dostarczała mi wirtualnie informacji naszpikowanych coraz większymi emocjami o nastawieniu negatywnym. Nie mogła wytrzymać, by nie umniejszać znienawidzonych przeciwników. Przestała wystrzegać się nieparlamentarnych słów. Używała już niewybrednych epitetów, nawet wulgarnych na określenie tych, do których pałała nienawiścią. Leciało czymś rynsztokowym. Co ciekawe, to przeciwników oskarżała, że używają języka nienawiści. Swego języka nie widziała.
I tak już ostatnio w naszym kraju jest. Co dzień musimy wysłuchiwać polityków, którzy wszystko potępiają w czambuł, bo poprawność polityczna wymaga, by publiczna telewizja pokazywała obie strony. Najgorsze są dyskusje polityczne, gdzie zasiada do kłótni po jednym przedstawicielu z każdej partii. Krzyczą wtedy jeden przez drugiego, wygłaszają półprawdy, byle jego było na wierzchu, a widz zniesmaczony i rozsierdzony wyłącza telewizor. Tego nie da się słuchać! A tym bardziej na to patrzeć. Jeśli poprawności wymaga, aby było dyskutantów po równo, to niech będzie według klucza poparcia sondażowego albo zgodnie z wynikami ostatnich wyborów. Wtedy jeden przedstawiciel PIS-u, po pół przedstawiciela PO i…kawalątko z następnej partii… E, nie! To lepiej: czterech z PIS-u, bo taką mają liczebną przewagę, a pozostałych w sumie chyba czterech razem. O ile nie mylę się w rachunkach, a ktoś gdzieś już tak liczył. I niech podobnych dyskusji będzie niewiele. I żebyśmy wiedzieli, kiedy nie włączać telewizora.
Zapędziłam się?
Chyba nie, bo wielu ludziom puszczają teraz nerwy. Zaperzają się w sprawach, obok których kiedy indziej przechodziliby obojętnie. Byle drobiazg staje się powodem do zacietrzewienia. Ludziom kiedyś kulturalnym puszczają nerwy. Kundlą się ordynarnie, stają agresywni i wulgarni. Jakby nagle coś im padło na mózg. Wyżywają się, gdy mogą przekazać wszystkim poprzez internet złośliwy wierszyk czy świński obrazek, ośmieszający przeciwników politycznych.
Zajrzałam na stronę wspomnianej wcześniej znajomej. Zdębiałam. Ta szanowana dotąd osoba o nieposzlakowanej opinii rozpowszechnia grubiańskie teksty i obrazki. Czy damie tak przystoi? Ktoś nawet zwrócił tam uwagę, że nie wypada publicznie ubliżać osobom wysoko postawionym, a ją jeszcze bardziej poniosło. Co w nią wstąpiło?
To jakaś powszechna histeria czy wścieklizna. Co gorsza, to zaraźliwe! Sama łapię się na tym, że nieraz ledwo się powstrzymuję, żeby nie dodać “dowcipnego” komentarza. Na razie pamiętam nauki z dzieciństwa typu: co ludzie powiedzą? i że: osła imię wszędzie słynie. Znajomą przeniosłam do przeszłości. Sama się na me protesty obraziła. Ale, co dalej?
Kto to uleczy?
Krystyna Habrat