Piotr Müldner-Nieckowski – DLACZEGO LUDZIE CORAZ MNIEJ CZYTAJĄ

1
70
Fot. Mira Müldner

Nazywanie wieków XX i XXI „dobą informacji”, co zauważyłem w gazetach, jest nadużyciem, takim samym jak idiotyzm traktowania roku 2000 jako początku XXI wieku. Już pomijam błędne utożsamianie wieków z dobami. Zwracam natomiast uwagę na to, że rozwój informatyki i komputeryzacji znacznie wyprzedził umiejętność informowania, i to nie tylko w Polsce. Informacja przestała być dobrem prawdziwie dostępnym, bo straszliwie zdezorganizowanym, zakłamanym i zanieczyszczonym, a w rękach dziennikarzy, tak zwanej czwartej władzy, stała się narzędziem manipulacji milionami ludzi. Ale nie koniec na tym. Informacja traci swoje ostatnie wartościowe funkcje, zwłaszcza te, które edukują ludzi w zakresie obrazu i funkcji życia codziennego.

Wystarczy kupić komputer. Instrukcja obsługi urządzenia i programów będzie więcej niż lakoniczna, przeważnie obrazkowa z niezrozumiałymi znaczkami i uproszczeniami, których sami autorzy po pewnym czasie nie zrozumieją. W dokumentacji komputera na pewno nie znajdziemy omówienia najczęstszych problemów nabywcy. Napisana językiem hermetycznym, lakonicznym, najeżona anglosaskimi barbaryzmami, obowiązkowo zalśni polskimi błędami językowymi, w tym ortograficznymi, że o interpunkcji nie wspomnę. W dodatku na wstępie uraczy nas głupawym podziękowaniem „za zakup naszego produktu” i sążnistymi wypocinami na temat ochrony środowiska naszym nowo nabytym towarem, kiedy ten towar po dobrych kilku oczywiście latach (albo o wiele szybciej, co wcale nie jest wykluczone) nagle przestanie działać.

Szczyty nieudolności dydaktycznej wykazuje tu Microsoft, który po przekroczenia pierwszego miliona zarobku (mniej więcej w roku 1984, czyli w początkach Windowsów) zapomniał o klientach i do dzisiaj ma ich w tylnej części ciała poniżej kości krzyżowej. Pomoc ekranowa i podręcznik systemu Windows urągają zasadom przekazu. Brak tam całkowicie zrozumienia dla szaraka. Informatycy zakładają, że wszyscy posługują się ich językiem i nikt nie może nie wiedzieć, co znaczy „zresetuj wszystkie foldery” czy „fatal error” oraz jaka jest różnica między „wstrzymaj” a „zatrzymaj”. Szukanie wybranego hasła z obsługi systemu zbyt często kończy się niepowodzeniem, nie ma logicznego porządku w budowie poradnika (obecnie istniejącego już tylko w rozrzutach internetowych), omawiane są procedury oczywiste, pomijane skomplikowane. Niektóre odsyłacze tworzą zamkniętą pętlę: „mikser? patrz multimedia; multimedia? patrz mikser”. A mikser w kuchni.

Kupiłem skaner amerykańskiej firmy Umax, aby szybko i solidnie skanować. Twórca tego sprzętu całkowicie zaniedbał obowiązki wobec mnie (a przecież płacę!) i, co ciekawe, wobec siebie samego. Rozumiem oszczędność na wysiłku pisania, kosztach papieru i druku, ale nie pojmuję, dlaczego nie podano istotnych danych o funkcjach urządzenia, no, na przykład tego, że włączony i nie używany po pewnym czasie sam się wyłącza. Dla mnie to ważne. Przez miesiąc szukałem wyłącznika, niepotrzebnie wyjmowałem wtyczkę z gniazdka. Zapomniano nawet o opisaniu zasad skanowania. Tylko moje tragiczne lenistwo spowodowało, że nie oddałem skanera do sklepu i nie kupiłem konkurencyjnego, tym razem z porządnymi objaśnieniami.

Obowiązuje hasło: „im lepszy i droższy sprzęt, tym mniej o nim danych, bo drogie jest dla mądrych i kompetentnych (i stać ich na doradców), a tanie dla głupszych i niedouczonych, bo i tak nie skorzystają”. A to błąd w rozumowaniu producentów: znam mnóstwo idiotów, którzy w ciągu tygodnia zarabiają nieporównanie więcej pieniędzy niż mądrzy w ciągu roku. Zdaniem producentów użytkownicy pralek, lodówek, pieców i tak dalej, z każdym głupim pytaniem mają siadać do Internetu albo biegać do sprzedawcy lub punktu naprawy („contact your dealer”). Przecież wiadomo, że sprzedawcy na całym świecie są niekompetentni, a w Internecie roi się od niewiedzy i dezinformacji. A może uważa się, że użytkowanie jest aż tak intuicyjne, że każdy dureń będzie od razu wszystko wiedział? Tak jak to było z moim nowym rowerem, w którym łańcuch tak się zaplątał w przerzutce, że nawet trzech moich życzliwych sąsiadów-mechaników (wraz z dużym oprzyrządowaniem) nie dało sobie z nim rady i dopiero wymiana pojazdu w sklepie załatwiła problem.

Tak jest nie tylko z komputerami, ale i lodówkami, pralkami czy – co staje się wręcz niebezpieczne – samochodami. We francuskiej instrukcji Peugeota mojej żony nie ma ani słowa o stosowaniu wariantów oświetlenia, licznych udogodnieniach (które mają być wizytówką auta), ani o wymianie koła, prędkościach na poszczególnych biegach, sposobach hamowania czy lokalizacji pojemnika na płyn do spryskiwacza. Z kolei w mojej Toyocie jest super instrukcja, piszą w niej o wszystkim, niczego nie pomijając, ale językiem tak staranie i urzędniczo zdefasonowanym, że bez pół litra nie ma co się do niej zabierać. Najlepiej na początek dać autu kopa w tylną oponę, żeby się nie znarowiło.

Nie rozumiem tej polityki – wszak instrukcja jest rodzajem reklamy, to jeden z ważniejszych elementów procesu sprzedaży. Inżynierowie włożyli tyle pracy w konstrukcję, przyjazne funkcjonowanie i łatwość obsługi  urządzeń, a tu komuś z działu marketingu nie chciało się tego przygotować, opisać, ustawić!

Może warto założyć szkołę pisania instrukcji? Wiele firm zwielokrotniłoby dochody, naprawdę. Jestem w stanie (za odpowiednio dużą kwotę ­– rzecz warta świeczki!) napisać instrukcję pisania instrukcji i prowadzenia skutecznych szkoleń w tym zakresie, dlatego boli mnie i dziwi, że w ciągu wielu minionych lat nie spotkałem ani jednej dobrze napisanej instrukcji obsługi czegokolwiek. ANI JEDNEJ. Informatyczka ministra Barbara Nowacka wzięła się za spłaszczanie edukacji, ale ze swoimi szykanami co do wychowywania młodzieży może się schować. Nie ona wymyśliła ograniczanie ich edukacji i przygotowania do życia.

Pierwsi byli producenci za czasów komuny.

Ci bowiem od końca drugiej wojny światowej nie umieją sprostać pisaniu. Pisaniu w prostych sprawach o prostych rzeczach. Widać to na co dzień. Rower, scyzoryk, krem pod oczy, modem, baterię umywalkową kupuje się wraz ze źle odbitym na ksero świstkiem, który bez szkody można wyrzucić, bo w Polsce trudno na poczekaniu znaleźć tłumacza z chińskiego czy koreańskiego, nie mówiąc o kapryśnym bełkocie polskich inżynierów. Zdaniem fabrykanta, jego towaru należy po prostu używać, a jeśli wystąpią problemy, to na ich rozwiązywanie z założonymi rękami czekają fachowcy (mają to być spece od scyzoryków, kremów pod oczy itd.? A przecież oni zniknęli, tak jak szewcy, krawcy, szklarze i inni niezbędni ludzie od takich spraw).

Skutki są oczywiste: ludzie korzystają z wyrobów tak jak z książek po złej szkole: nieefektywnie, a często po prostu fałszywie, błędnie. I w dodatku twierdzą, że kupili bubel. Czytanie nie ma w tych warunkach sensu. Tak, bo przecież ich zdaniem wiadomo, że coś, co działa połowicznie albo wcale, jest oczywistą niedoróbką. Ludzie nie muszą się na wszystkim znać i wiedzieć, że instrukcja do świeżego nabytku jest najsłabszym elementem towaru.

Przejedźmy się autem po Warszawie. Zaczęto poprawiać informację drogową, są nowe, kosztowne drogowskazy. Pracował nad nimi jakiś plastyk, który może zna się na kompozycji dzieła, ale nie ma pojęcia o informowaniu. Kolejność danych nie odpowiada rzeczywistym układom na trasie. Strzałki o nietypowym kształcie nietypowo umieszczono po prawej stronie tekstu, choć w całej Europie (a nawet w tej tam zatęchłej Ameryce) i w takim Poznaniu czy Wrocławiu jest po lewej (mają tam więcej komunistów?). Kolory dobrano tak, że napisy nie wyróżniają się z tła ulicy. Więc kierowca, czytający zgodnie ze swoimi nawykami i mający do dyspozycji ledwie 2-3 sekundy, będzie szukał znanych sobie strzałek bezskutecznie. Nie znajdzie, przejedzie, pomyli drogę. Na warszawskich drogowskazach umieszcza się nazwy zrozumiałe tylko dla tubylców, np. „Wierzbno”, „Młynów”. Już mieszkańcy innych dzielnic ich nie znają, cóż dopiero przybysze z dalekich części Polski. Ponieważ zgodnie z prawem Tinkera czytanie polega na rozpoznawaniu znanych całostek wyrazowych, nietypowe nazwy na tablicach uniemożliwiają skorzystanie z nich, bo mylą i „zasłaniają” nazwy istotne.

Z reguły nietrafny jest też dobór nazw miejsc docelowych umieszczanych na nowego typu drogowskazach. Jadąc na przykład z Warszawy do Torunia, musimy mieć mapę, choćby elektroniczną. Inaczej się zgubimy. Na drogowskazach odnajdujemy bowiem Olsztyn, Suwałki, Gdańsk czy Malbork, ale Toruń występuje tylko dwa razy, i to na początku trasy w Warszawie, a potem dopiero na dwa kilometry przed granicą miasta. Tak jest teraz w całej Polsce, ale zaczęło się złym przykładem stolicy.

Rekordy antyużytkowości biją co roku abstrakcyjne tablice informacyjne na targach książki w Pałacu Kultury i na Stadionie Narodowym. Nie można trafić nawet do, za przeproszeniem, klozetu. Idzie się więc tam, gdzie dłuższa kolejka, bo może ludzie stoją po coś pożytecznego…

Bezmyślność? Nie sądzę. Po prostu amatorszczyzna, słabe rozeznanie świata rzeczy i ludzi. Nieogarnianie problemu. Nieumiejętność organizowania imprez. Nierozumienie klienta, przechodnia. Zajmują się tym albo urzędnicy, którzy nader często mają problemy z napisaniem prostego listu czy choćby informacji na własnych drzwiach, albo artyści, którzy nie potrafią się pohamować przed tworzeniem epokowych grafik. Zawodzą ich prywatne przeświadczenia o celach i metodach informowania, albo zapominanie o tym, po co i dla kogo piszą.

A tłumy błądzą. Może właśnie o to chodzi?

O wszystkim tym wspominam dlatego, że w czasach informacji, która zatraciła swój informacyjny charakter i zaczęła się zajmować namawianiem ludzi, aby przestali w cokolwiek wierzyć (zwłaszcza w sens i skuteczność szczepień i popierania lepszych urzędników państwowych), a zajęli się wpłacaniem coraz większych datków na niezliczone dawniej darmowe sprawy. Na dodatek szkoła zgodnie z nowymi zasadami (wraz z odbieraniem rozumienia tekstów pisanych) będzie oduczać pojmowania czegokolwiek i orientacji w czymkolwiek. Oduczać logiki, a z logiką etyki. Informacja już teraz powoli traci rolę pomocniczki w życiu i zwalnia miejsce propagandzie.

Piotr Müldner-Nieckowski

Reklama

1 KOMENTARZ

  1. Brawo, świetnie napisany i potrzebny tekst na ważny temat! Napisany z tzw. biglem, więc i dobrze się go czyta! Instrukcje to temat ocean : ) Od lat już wiadomo, że lektura grubej, źle napisanej książeczki, drukowanej drobną czcionką, to strata czasu. Lepiej wziąć przedmiot/gadżet/produkt do ręki, usiąść w wygodnym fotelu i zacząć od próbowania kolejnych przycisków metodą prób i błędów…

    PS Z jednym się tylko nie zgodzę: jeśli ja, rdzenny Małopolanin, po trzydziestu lat w Warszawie dobrze wiem, co znaczą i gdzie się znajdują obszary zwane “Wierzbno” czy “Młynów”, to… Co więcej, sam mieszkam teraz w jurydyce Aleksandria i wiem, od czego się wywodzi nazwa Dynasy, więc może nie wszystko jeszcze stracone. Serdeczne pozdrowienia dla P.T. Autora!

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko