Andrzej Walter
Demokracja analfabetów
Coraz częściej odnoszę wrażenie, że cały, tak zwany świat literacki, zajmuje się głównie biciem piany. Ubija tę pianę konsekwentnie, wytrwale i namiętnie. Toczy pianę z ust niedobitków krytyków, tłoczy pianę w zdeformowanej realności degradacji pisarzy i pisarstwa, zalewa pianą resztki nieczytanych czasopism, które zajmują się literaturą. Piana słowotoku wystaje mu z każdej dziurawej kieszeni i wbrew prawu ciężkości pęcznieje na potęgę przykrywając nas w zasadzie w całości.
To nie jest próba metafory. To raczej smutna konotacja – tętniąca refleksja z naszych obrazkowo-hasłowych czasów, które książkę, wiersz, w zasadzie każdy bardziej skomplikowany tekst zepchnęły do narożnika społecznej uwagi. Słowo przestaje być nam potrzebne. Przecież komunikować możemy się znakomicie z minimalną jego egzystencją, albo wręcz formą maksymalnie skróconą, a tym samym zdeformowaną intelektualnie.
Charles Simic – jak go określają serbsko-amerykański poeta – w jednym z wywiadów opisuje sytuację słowa w Ameryce. Odpowiada na pytanie czy może z amerykańskiej poezji współczesnej wyłonić się jakiś kanon literacki. Mówi tak:
„Gdyby zadał mi pan to pytanie trzydzieści lat temu, spróbowałbym odpowiedzieć, ale nie dzisiaj. W całym kraju zamykane są biblioteki i księgarnie, w szkołach i college’ach uczy się coraz mniej literatury, a młodzi ludzie coraz mniej czytają. Trudno mi sobie wyobrazić, aby w takich warunkach ukształtował się jakiś kanon. Nawet uniwersytety nie wierzą już w kanon i na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat ochoczo okroiły, niekiedy zlikwidowały, programy literatury powszechnej. Przypuszczam, że poezja pozostanie mocno zróżnicowana, odwołując się do szerokiego zakresu poetyk – od formalizmu do awangardy. Nie chcę jednak snuć dywagacji, skoro nie mogę z całą pewnością powiedzieć, że za trzydzieści, czterdzieści lat wciąż będziemy mieć drukowane książki.”
Te słowa brzmią bardzo zdecydowanie, mocno, z właściwą sobie intensywnością. Te słowa coś nam przypominają. Ależ tak, oczywiście, przypominają nasze własne podwórko, tożsamość naszych obserwacji, właściwie ich zgodność. Przecież i my dziś w Polsce, ba, nawet w Europie, moglibyśmy opisać sytuację literatury tymi właśnie słowami. Simic trafił więc w samo sedno. Wzbija pianę jako i my wzbijamy, jako i my wzbić możemy. Przy czym nie uważam owego wzbijania za całkowicie sensu pozbawione. Uświadamianie sobie pewnych spraw zawsze rodzi wiedzę, a wiedza może prowadzić do jakichś rozwiązań mniej bądź bardziej systemowych, bardziej albo mniej indywidualnych. Generalnie ta wiedza pozwala obłaskawić sytuację. Stan, na który właściwie nie mamy wpływu. Ta wiedza pozwala taką sytuację, było, nie było, zaakceptować. Tylko czy akceptacja oznacza zgodę?
Zgody zapewne nie oznacza, ale właśnie powoduje owo miotanie się, które jak już wspomniałem wzbija kolejne pokłady obfitej piany mało społecznie znaczących słów lamentu nad rzeczywistością. Obraz wiedzie do katastrofy, a katastrofy to mają do siebie, że stanowią pewnego rodzaju koniec, który ma szansę być zawsze jakimś początkiem. Początkiem nowej epoki znaczenia słów. Kiedy bowiem już sięgniemy dna możemy tylko się od niego odbić.
Krytyka naszych czasów to nie jest nic zdrożnego. Żyć będziemy dopóki jeden będzie pisał, a drugi czytał. Szkoda tylko, że wokół nas oprócz wspomnianej piany, zaludniają planetę hordy coraz bardziej przemysłowo wyedukowanych analfabetów, z którymi coraz ciężej o nić porozumienia. No, bo ciężko porozumieć się ludziom, których mózgi osiągają tak zróżnicowane obszary intelektualnej wyobraźni. W dobie możliwości prostego nagłośnienia tych wyobraźni i masowego ich rozpowszechnienia, pewne wartości źródłowe, definicje i sposób emocjonalnego świata postrzegania mogą ulec zdeformowaniu – co właśnie się na naszych oczach dzieje. Literaturę wkłada się w takim świecie do zakurzonych bibliotek, które ledwo ledwo zipią garstką niedobitków, którzy z braku laku (albo nadmiaru czasu) jeszcze coś tam czytają. Poruszaliśmy ów temat już wielokrotnie, jednakowoż jego intensywność zdaje się stabilna i powoli zamieniamy się w świat ludzi, których łatwo przekonać do wszystkiego. Byle pokazać to w telewizji. Może zatem warto do tego tematu wciąż powracać, zwłaszcza, że nosi symptomy obłędu udzielonego. Znane są wyniki badania pacjentów ze szpitala psychiatrycznego, którego okna wychodziły na wieże World Trade Center w Nowym Jorku. Niektórzy z nich widzieli na własne oczy, jak samoloty wlatują w wieże. I w ogóle się tym nie przejęli, przejmowali się czymś zupełnie innym. Dopiero, kiedy zobaczyli to w telewizji uznali, że to ważne.
Tak się kształtuje dziś emocje, poglądy i opinie. To doprawdy świat pustej piany, manipulacji, kłamstw i fałszywych wizerunków. Nasza literacka piana przy tym to mało znaczące podskakiwanie polnych myszy wobec stada słoni. Wkoło dzieją się rzeczy ważniejsze, a te najważniejsze wspierane są siła materii, nie siłą ducha. A my, niereformowalni idioci, wciąż próbujemy ocalić tegoż ducha, za nic mając wskazaną materię – efekt potęgi pieniądza, ekonomii, kapitałów. Pozostaje nam tylko piana. Możemy się pięknie zapienić, a i tak nic to nie da. Niczego to nie przyniesie. Nawet niektórzy z nas wkrótce nauczą się grać w tę grę i w miejsce (kreatywnej) lamentacji czy frustracji włożą koniunkturalny słowotok schlebiający komu popadnie, byle osiągnąć z tego choćby i okruch korzyści. Mawiają – takie czasy. A ja się zapytam: czasy? Czy może jednak ludzie? Może tacy właśnie ludzie powstali w „takich czasach”? Czasy są jak czasy – to ludzie przestali wierzyć w cokolwiek i trwonią wszystko za trzydzieści srebrników. Potem tylko mnożą zyski.
Paskudność tego świata polega na wyjałowieniu człowieka. Za jego (człowieka) wyjałowienie odpowiada między innymi niepisana zgoda na jego wtórny analfabetyzm, który zubożył jego wyobraźnię i wtłoczył w ramy prostych przekazów obrazkowych mających na celu osiągnąć postępowanie wedle modelu akcja – reakcja. Takimi masami najłatwiej sterować, a rzecz jasna robić to będą ci, którzy nie ograniczyli swej edukacji do wtłoczenia hurtowo przekazanych schematów. Kształtowanie faktycznych elit odbywa się dziś poza nawiasem społeczeństw. W zaciszach i dobrze opłaconych enklawach zamkniętych. Mało kto ma tam wstęp. A całe społeczeństwo to ludzka pulpa, magma, plastyczna masa, która za wiele nie myśli, tylko wykonuje swoje zadania od świtu do nocy.
Kiedyś lektura oswajała świat, otwierała oczy i rozniecała pragnienia. Dziś udało się to zmienić do stanu, w którym owa inicjacja odbywa się na ekranach, a oswajanie świata, otwieranie oczu i rozniecanie pragnień powierzono rynkom dóbr i bogactwom materii. Tak oto życie stało się hodowlą. Powszechnie znane formy uboju to aborcja oraz eutanazja. Do wyboru do koloru. Każdemu wedle potrzeb. Nowy marksizm święci triumfy. Tak, wiem. Nazywa się to wszystko inaczej, albo i się nie nazywa – tak może i lepiej, gdyż bardziej enigmatycznie, podchwytliwe i podstępnie. Byle forsować i wprowadzać w życie nowe zasady, nowego człowieka i nowy świat. Czy ktoś jeszcze może być zdziwiony, że kultura jest obecnie albo komercyjna, albo „nie ma jej wcale” – (tłumacząc na nasze – nie pokazują jej w przestrzeni publicznej)? Czy ktoś jeszcze ma wątpliwości komu i czemu ma to służyć? Odpowiem wam – korporacjom. Medycznym, medialnym, zbrojeniowym. Kilku baaardzo bogatych panów bawi się naszym kosztem.
Przyznam szczerze, że coraz trudniej się porozumieć z kimkolwiek. Ludzie nie rozumieją prostych spraw, łatwych w ocenie zależności i zatracili zdolność logicznego myślenia. Nie wyciągają wniosków dopóki ktoś ich im nie podsunie. A jeśli nawet, jeśli ktoś je nawet podsuwa, ciężko się z nimi (takimi wnioskami z logicznego rozumowania) przebić przez pancerz ukształtowanych medialnie opinii. To jest jakiś koszmar i niestety bezpośrednią przyczyną takiego stanu rzeczy jest brak lektury. Taką to mamy demokrację, w której „czwarta władza” (nazwano tak swego czasu prasę i dziennikarstwo) praktycznie zdycha. W takim społeczeństwie tak właśnie wygląda „demokracja”. Jest cieniem systemu, echem szczytnych idei. Jest więc zatem czego bronić?
Choć demokracja ma i inny wymiar. Wymiar wolności. Wydaje się, że tej mamy dziś w nadmiarze. Aż do przesady. Każdy może biegać po ulicach i wygadywać bzdury. Potem pokazują to na ekranie, a u całej reszty kształtują się opinie o kolejnych bredniach i koło się zamyka. Powstaje komitet obrony demokracji. Ten obłęd się u nas pięknie nakręca. Nikt nie pyta o pryncypia.
Mam już tego powoli dosyć. Może warto się wtedy zanurzyć, ot, choćby w przywołanego na początku Charlesa Simicia. Nie. Nie w „jego pianę” o zanikaniu kultury. W jego wiersze. A może nawet konkretnie w jeden – w wiersz „Para starych ludzi”. Coraz częściej zaczynam być w tym świecie … starym człowiekiem. Was również to czeka – prędzej czy później …
Oczekują, że padną ofiarą morderstwa
Albo eksmisji. Spodziewają się,
Że wkrótce nie będzie co jeść.
Na razie siedzą.
Przeczuwają nadejście gwałtownego bólu.
Zacznie się – myślą – w sercu
I podejdzie do ust.
Zostaną wyniesieni wraz ze swym skowytem na noszach.
Dziś wieczór wpatrują się w okno,
Nie zamieniają ni słowa.
Od pewnego czasu pada deszcz,
Teraz zanosi się na trochę śniegu.
Widzę jego, jak wstaje, żeby opuścić rolety.
Jeśli w oknie będzie wciąż ciemno,
Będę wiedział, że położył dłoń na jej dłoni
Właśnie w chwili, gdy miała włączyć światło.
Andrzej Walter