Zdzisław Antolski – Moje Kielce literackie (41)

0
311

Zdzisław Antolski


MOJE KIELCE LITERACKIE (41)

W CIENIU FRASOBLIWEGO

 

sienkiewicz-kielceUrodziłem się osiem lat po wojnie, która jak miecz przecięła rzeczywistość. Jeszcze ludzie pamiętali, jak nad Pełczyskami przed wojną latał samolot pułkownika Hellera, który odwiedzał żonę we dworze. Lądowisko znajdowało się na łąkach nad Nidą. Stare łączyło się z Nowym: maszerowano na Pierwszego Maja, jak kiedyś na jedenastego listopada, zamiast COP-u i Gdyni była Nowa Huta i Odbudowa Warszawy. A zamiast Śmigłego-Rydza, wisiał w szkole na ścianie – marszałek Rokossowski.

Ruiny synagog w Pińczowie, Działoszycach i innych miasteczkach przypominały, co tu się działo naprawdę. Byli partyzanci ukrywali przynależność do Armii Krajowej w imię wiecznej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim.

Jeszcze żyli chłopi, którzy z komendantem Józefem Piłsudskim, śpiewali „Pierwszą brygadę”. Tylko kościół stał samotny, na uboczu, miał swoje chorągwie. Wojna została w lasach, pełnych grobów, w wąwozach, gdzie ziemia nasiąknięta była krwią. W ludziach…

Sad dziedzica – wycięty w pień. Sad proboszcza porastają chwasty, a nauczycielski w rozsypce. Spróchniała moja dziecięca jabłonka, na której gałęzi siedziałem patrząc na wieś, drzewo wiadomości złego i dobrego. Wyjechały drzewa do miasta, ostatnim pekaesem.

. Kawki przesiadywały zawsze w glorietce kościoła i na dzwonnicy. Odgłos ich skrzeczących nawoływań towarzyszył nam przez cały dzień. Zakładały swoje gniazda także w kominach szkoły, ze względu na panujące w nich ciepło. Chłopcy ze szkoły boso weszli na śliski dach i zrzucili gniazda wraz z małymi na ziemię. Niektóre pisklęta zabiły się od razu, inne chłopcy wzięli na wychowania. Jeden chłopak tak oswoił kawkę, że chodziła za nim wszędzie, w lecie siedziała na drzewie i wlatywała przez okno  do mieszkania..

Na wieży kościelnej umieszczona była sygnaturka. Od sklepienia w środku kościoła do bocznego ołtarza, zwisała długa, wąska wstęga. Ubrany w białą komżę kościelny, pociągał za nią energicznie kilka razy, tuż przed nabożeństwem..

Nasze podwórze – pierwsza ojczyzna, cztery węgły świata. W kącie łopian i pokrzywa, malwy pod oknami, zamieszkałe tutaj od pokoleń. Słońce przysiadło na topoli nad strugą.

Zaraz po przyjeździe na wieś, zasnąłem w sadzie, tak mnie trawy rozmarzyły, tak mnie drzewa rozczuliły, tak mnie pola odurzyły. Śniłem, że chłopak, znów biegam po pagórkach, a moja dziecięca miłość, w białej sukience, znów trzyma mnie za ręce. I że to właśnie jest szczęście.

Jaskółki w locie ocierały się o moje włosy. Daleko słychać było pogłos burzy, uciekał ścieżką czarny żuk w podkasanej sutannie. W pamięci ojciec gołymi rękami wyjmował z uli ramki z miodem. Atakowały mnie rozeźlone pszczoły. Pies karuś nawet nie machnął ogonem.

Między drzewami wiszą mokre Płotna na sznurach. Wielkie kwitnienie sztandarów, używanych na pierwszego maja w pochodach, w święta państwowe. Biało-czerwona manifestacja wiosny.

Ojciec był królem pszczół. W niedzielę chyłkiem wracał z kościoła, zakładał ochronną siatkę na głowę, w lewej ręce trzymał kadzidełko do wytwarzania dymu, w prawej miotełkę. Wstępował w sad, wśród uli odprawiał swoje nabożeństwo. Mruczał pod nosem tajemnicze modlitwy nad ramkami, kapiącymi bursztynem. Pszczoły atakowały mnie, intruza. Uciekałem, ze skrzydlatym napastnikiem w mokrych od potu włosach, do ciepłej obory. Zapach naszej krasuli płoszył owadziego kamikadze.

W naszym sadzie – pszczele miasteczko, Ule ustawione w koło, jak Stonehenge. Ojciec w środku, jak kapłan, wśród wirujących złotych kul. Cóż to za obrzęd? Święcenia lata bursztynowym miodem.

Ojciec zawsze z głową w chmurach pszczół. Pracowite lepienie plastrów codzienności. Pszczelarstwo, jako sposób na życie, miododajne. Ojciec bez pszczół jest jakiś niekompletny.

Kręcił białym pokrętłem przy radiu sonata. Hejnał z wieży mariackiej sączył się przez otwarte okna, docierał do ogródka warzywnego, gdzie siedziałem schowany w kukurydzy. Mama podawała na stół złoty rosół, który parzył w język. Ojciec siedział w białym podkoszulku, widziałem rude włosy na piersi. Niebo otwarte nad nami, jak przepaść.

Dziadek z „Gościem Niedzielnym” siadał pod jabłonią, podpierał się laską, jak komendant Piłsudski szablą. Opowiadał o Bończy Tomaszewskim, który był dowódcą oddziału powstańczego i zginął w Górach, rozsiekany przez kozackie szable, o Legionach, o partyzantach, o zagładzie Żydów i wypędzeniu dziedziców. Odmawiał Anioł Pański, smarował nogi maścią na reumatyzm. Wkładał okulary do wytartego futerału, zamykał dzień jak gazetę.

Drzwi do kurnika udawały piłkarską bramkę, kiedy rozgrywałem na podwórku wielkie mecze, zamieniony na Włodzimierza Lubańskiego. Po każdym celnym strzale, rozlegał się oburzony furkot skrzydeł i krzyki kur. Krzew berberysu, to trybuny, a na gałęziach zasiadali kibice- stado gwiżdżących wróbli.

Siedzę na wzgórzu, pod robinią akacjową, niedaleko figury Chrystusa Frasobliwego. – Starzejemy się, drzewo – mówię głośno, gubimy liście i wiersze. Kto nas posadził za wsią, na tym wyniosłym wzgórzu? Wrosły nam już oczy w ten sielski pejzaż. Chyba nas zima zastanie, pokryje snu białym śniegiem.

Wśród cmentarnych nagrobków, mieszkały zaskrońce. Widziałeś je pełznące wśród opadłych liści z drzew, pod kościelnym murem, na drogach wiejskich, rozjechane przez chłopskie furmanki. A nawet zwisającego z gałęzi przydrożnego drzewa. Ojciec kosił lucernę w ogrodzie przy domu i schwytał małego zaskrońca, włożył go do szklanego słoika, a następnie przykrył wieczkiem.. Kiedy wyszliście przed próg, zobaczyliście zaskrońca, jak pospiesznie uciekał w stronę cmentarza. Wieczko leżało obok słoika.

Za cmentarzem i na stoku Zawinicy, na zielonych pagórkach, przedzielonych białymi łachami wapieni, miały swoje siedliska ślimaki winniczki. Bywały tu dorodne okazy i wspólnie z innymi dziećmi bawiłeś się w wyścigi ślimaków. Lubiły pełznąć po śliskiej ziemi, skropionej wodą, niemal po błocie. Kilku najlepszych zawodników trzymałeś w tekturowym pudełku po butach, ale rozpełzły się po ogródku i bałeś się, że ojciec cię skrzyczy za wpuszczenie do ogrodu szkodników.

Ale Góra miała też swoje tajemnice. O zmierzchu, kiedy robi się szaro, nadlatywał od zachodu, od Zawinicy, na której tkwił wielki krzyż drewniany, wiatr dziwny jakiś, szepczący słowa z przeszłości. Opowiadał o najazdach tatarskich, o ludziach jęczących w jarzmie, uciekających do lasu. O zamku zburzonym przez Szwedów, którzy maszerowali tędy od Wiślicy, o Łokietku, o lochach, w których ukryte są skarby… A na szczycie Zawinnicy bielały jakieś postacie z mgły, krążyły po grodzisku, spływały w dół, i roztapiały się w dolinie. Za to poranek przynosił dziwną rześkość powietrza i wszystkie nocne majaki gdzieś znikały pod wpływem ukłuć czerwonych pro­mieni wschodzącego słońca.

Podania o lochach powtarzają się wśród ludzi mieszkających obok grodzisk. Ze Stradowa lochy ponoć prowadzą do Chrobrza, z Pełczysk do Wiślicy. To ostatnie tyle ma wspólnego z prawdą, że istotnie Łokietek z Pełczysk poszedł do Wiślicy, aby odzyskać koronę. Natomisat podczas powstania styczniowego na Zawinnicy powieszono chłopów donoszących Rosjanom.

Przy szkole był niewielki ogród i obórka. Ojciec hodował świnkę i krowę, a mama stadko kur. Wszystko u nas było oswojone i zżyte z ludźmi, może z powodu sentymentalnego charakteru mamy? Świnka miała na imię Ciulka i często biegała po podwórzu ryjąc ziemię w poszukiwaniu robaków, które zjadała z głośnym mlaskaniem. Bardzo lubiła, kiedy drapało się ją po brzuchu, po różowej skórze. Przewracała się wówczas na bok i pochrząkiwała rozkosznie. Nasz pies Karuś zazdrośnie wtedy szczekał na świnkę i starał się ją chwycić zębami za ogon, ale jej się trochę bał.

Ojciec ciągle z nosem w książkach, aż wywołał duchy biblioteczne. Patrzymy,a tu w sadzie siedzi Adam Mickiewicz, w burce. Pod piecem grzeje się Słowacki, na ganku maluje Wyspiański. Ojciec z duchami gada, każe sobie gościom coś tłumaczyć, podtyka im książki pod nos, bezceremonialnie… Ludzie ze wsi kiwają smutno głowami, coś się naszemu nauczycielowi pomieszało w rozumie, od tych książek…

 Pamiętasz, młodszy bracie, jak zachwycał cię bezszelestny, śmigły lot jaskółek, nagłe zwroty i akrobacje lotnicze. Pod okapem naszej obórki wisiało ich gniazdo. Pa­trzyłeś jak lepiły go cierpliwie i długo z błota. Czy to nie od jaskółek chłopi uczyli się lepić swoje chaty na zboczach Wapiennej Góry?

Może gdybym tu mógł przyjeżdżać do ciebie, młodszy bracie, nie odczułbym tak silnie rozłąki z tą krainą, nie tęsknił bym tak roz­paczliwie? Może wtedy nie zostałbyś tu, ale pojechałbyś potem ze mną do miasta? Cóż ty tu robisz, należysz wszak do przeszłości i musi cię chyba boleć obserwować zachodzące tu zmiany?

W ogrodzie mieszkał olbrzymi pająk krzyżak, którego dokarmiałem schwytanymi wcześniej muchami. Wujek przywoził gilzy z nabojów, bo czasem polował. Gilzy ustawiałem w wojsko. Ze szklanych pojemników po penicylinie zrywałem metalowe osłony, wyjmowałem gumowy korek i wdychałem mdlącą woń lekarstwa. Palce miałem przesiąknięte plasteliną, zmieszaną z sokiem zielonych papierówek. Grzebałem w ziemi zdechłe ślepe kocięta, starego psa, który wyzionął ducha w samo południe, spadłego nagle z gałęzi, martwego ptaka.

Szkoła miała cztery klasy, a właściwie należałoby powiedzieć o czterech izbach, bowiem była to normalna ośmioklasowa szkoła podstawowa. Poza nimi był tam mały korytarz będący jednocześnie szatnią oraz „pokój kancelaryjny” łączący w sobie rolę pokoju nau­czycielskiego, sekretariatu i gabinetu kierownika. Stały tam także szafy z książkami bibliotecznymi i szafa z pomocami szkolnymi.

Zawsze kusi! cię peryskop, oklejony brązowym papierem. Magiczna sztuczka nauki. Przychodziłeś po południu, wziąwszy klucze od szkoły i kręciłeś korbką, a potem patrzyłeś z podnieceniem na miniaturową błyskawicę, która nagle wytryskiwała między dwiema metalowymi głowicami maszyny elektrostatycznej.

Patrzę dziś na to moje, nie-moje wzgórze, bardziej twoje, mój młodszy bracie i pytam sam siebie, kim jestem? Kim jestem dla siebie, dla innych, dla Matki Boskiej z wielkiego ołtarza? Nie żyje już ksiądz proboszcz, który uczył nas religii, miał dziwnie zaciśnięte wargi i bil batem gęsi, kiedy weszły do jego sadu. Uważał mojego ojca zapewne za wroga ideologicznego. Kościół i socjalistyczna szkoła, w takiej bliskości, na jednym wzgórzu.

Więc dwie klasy miały okna na północ, na księży sad i cmentarz, a dwie na południe, na podwórze, a dalej widać było wieś. Na naszym podwórzu biegał pies w białe i czarne łaty, spacerowały kury i wylegiwały się w słońcu koty.

To było jak początek świata, tutaj zacząłem sobie uświadamiać upływ czasu. Ale zobaczyłem także, że jest coś, co trwa od zawsze, że zawsze są święta, w należytym porządku, że kalendarz nasz jest odwieczny, od przyjęcia przez naszych przodków wiary chrześci­jańskiej ściśle przestrzegany.

Nasza kuchnia kojarzy mi głównie z czasem zimowym. Wtedy było to najcieplejsze pomieszczenie w domu, a może nawet w całej starej szkole. Wieczorami przychodził zawsze pan Soja mąż pani woźnej z synem Lutkiem. Ich zadaniem było posprzątać szkołę i przynieść węgla i drewna. Rano pani woźna paliła w piecach. Siedzieliśmy tak w ciepłej kuchni, pan Soja kurzył papierosy odpalając jednego od drugiego i opowiadał przeróżne opowieści ze swojego życia. Co jakiś czas mówił: – No, chodźwa, Lutku! Po czym spokojnie zapalał nowego „sporta” i zaczynał następną opowieść.

Na wiosnę mama przeglądała kolorowe torebki z nasionami kwiatów. Patykiem w wilgotnej ziemi, jeszcze nieobeschłej po śniegu, rysowała kształty przyszłych rabatek. Miałem rozpalone czoło, paliła mnie gorączka. Ojciec zbijał z desek inspektowe skrzynki, kładł w nie ziemię i parujący nawóz. Struga we wsi wezbrała brunatną wodą, z w kolorze ziemi, naniesionej z pól. Trzęsły mną dreszcze, łamały się boleśnie stawy. Z uli wyruszały pierwsze pszczoły na wiosenne przeloty. Ojciec obcinał drzewom w sadzie suche gałęzie.

W lecie, w czasie upału, patrzyłem na świat z szałasu ustawionego w sadzie. Cebula w utapirowanej głowie, niczym miejska modnisia, w biodrach szeroka, ale głupia, choć w języku ostra. Kukurydza z blond włosami, jak topielica, amerykańska hippiska. Ogorzała czarna porzeczka,, tajemnicza jak Hiszpanka o soku jak ciemne wino. Obok porzeczka czerwona, wabi rubinowymi kolczykami. Upał południa zmywałem z siebie w chłodnym strumieniu.

Stara plebania podparta na łokciu, w wyskije trawie, Obok ksiądz proboszcz odpoczywa, gruby jak pień. Omszona studnia opuściła bezradnie ręce korby. Na jej dnie studzi się słońce. Tyle tajemnic w lipcu, chowa się w cieniu, a wszystko na ścianie, w dzikim winie – zapisane.

Wieczorem Wikary, chodzi z brewiarzem po księżym sadzie. Kwiaty ścielą mu dywan pod stopami, wokół toczą się kule jabłek i zaskroniec kusi do grzechu. Wikary idzie księżycową ścieżką, w aureoli komarów nad łysiną.

Pokój środkowy był najważniejszy. Tu stała zawsze choinka, tu było radio, a potem telewizor. Tutaj wieczorami ojciec opowiadał historie ze swojego życia, czytał przy stole książki i poprawiał uczniowskie zeszyty, tu słuchaliśmy radiowych audycji W Jezioranach i Matysiaków, a wieczorami Wolnej Europy albo Głosu Ameryki.

Przez otwarte okno drzewo z sadu podawało kwitnącą gałąź. Mokre od rosy, białe kwiaty dotykały naszych gładkich policzków. Całowałem się z dziewczyną i nie wiem czemu popłynęły mi łzy i zmieszały się z kroplami rosy. Słońce odrysowało kształt liści na przeciwległej ścianie, na sukienkach i koszulach w otwartej szafie.

Brałem klucz od szkolnej biblioteki, wchodziłem w inny świat, chłopców z Placu Broni, płynąłem na Wyspę Skarbów, byłem porwany za młodu. Wychodziłem po kilku godzinach z rozpaloną głową.

Patrzyłem na świat równoległy. Błądziłem po cmentarzu, zaglądałem do katakumb w kapliczce dziedziców Olszowskich ze Złotej. W najstarszej części młode drzewka i krzewy zarastały groby. Deszcze i wiatr zatarły napisy żłobione w kamieniu. Plamy słońca, jak świetliste motyle, siadały na czarnych nagrobkach.

Widzę mamę zawsze z paczką szkolnych zeszytów, przewiązanych czerwoną lub niebieską tasiemką. Co wieczór pochylona nad nierównymi grządkami liter, plewiła  z chwastów uczniowską polszczyznę. Swoją dłonią prowadziła nieporadną rączkę wiejskiego dziecka. I zaczynała się inna orka: kaligrafia.

Odwróconą szklanką wycinała koła na pierogi w cieście na stolnicy. Jedno kółko kładła na rozgrzanej blasze kuchennego pieca. Powstawał różowy placuszek, podpłomyk, który kruszył się w ustach. Ze skaczącym Karusiem, z wróblami w sadzie, ze słońcem na dachu… spożywałem komunię. Leżę w sadzie: – jak z diabła skora – mówi mama. Przez witraż liści podglądam niebieskie sprawy. Białe baranki obłoków, złote kule pszczół i trzmieli.

Mama szydełkowała misternie pajęczynę serwetki, oparta plecami o ciepłe kafle pieca. Na jej kolanach mruczał koci kłębek. Ojciec zaczytany, pochylony nad „Popiołami” Żeromskiego, znów zdobywał Saragossę, razem z Rafałem Cedro. Ja siedziałem na podłodze, pod stołem, byłem wodzem armii papierowych żołnierzy, którzy bronili naszego domu.

Stół był rodzinną świątynią, wspartą na czterech nieco koślawych kolumnach. Zaś w szufladzie, która zacinała się trochę, znajdował się skarbiec rodzinnych fotografii. Za oknem hulała biała zamieć, zasypało cało świat. Ojciec wstał od stołu, podszedł do okna, nadaremno wypatrywał pierwszej gwiazdy w tumanach śniegu.

W kącie pokoju, w srebrnej sukience z gwiazd, ulepionych z błyszczących opakowań po słodyczach,  z anielskimi włosami, skrzy się iskrami zimnych ogni leśna księżniczka, bożonarodzeniowa choinka. Zielony zapach igliwia przyprawia o zawrót głowy. Czekamy w milczeniu i napięciu na coś niezwykłego, w ten zimowy wigilijny wieczór. Jest tak dobrze i bezpiecznie, że zaczynam płakać.

Na zamarzniętej szybie wychuchałem ustami koło, moje oko Boga. Podglądam przez nie świat. Mam anginę i gorączkę. Spojrzeniem zamieniam ludzi w lodowe posągi, nieruchome, przezroczyste. Zmieniam świat w lodową pustynię z baśni Andersena.

Ustawiłem karmnik dla ptaków za oknem. Zbiegły się wszystkie sikorkii wróble z sadu. Zbiegły się na parapet wszystkie moje zabawki i armia żołnierzyków. Kotka gładzi łapą szybę.

Zimą piekliśmy swój chleb, bo śniegi zasypały drogę do miasteczka. Piękne jest niebo pieca chlebowego, mały wszechświat kuchenny, pełen migotania węglowych gwiazdozbiorów. Lokalnie następują wybuchy super-nowych, nagłe rozbłyski, przeloty komet ciągnących ogon iskier i zderzenia gwiazdozbiorów. Ojciec stwórca chleba, wkładał do środka ciasto – życie.

Listonosz brodził jak czapla przez zaspy śnieżne. Z jego skórzanej torby, jak z worka świętego Mikołaja, wyfruwają skrzydlate ptaki czasopism. „Polonistyka” i „Pszczelarstwo” – dla ojca. „Świat Młodych” (z komiksem o Tytusie) dla mnie.

Ojciec siedzi przy biurku w okularach. W kręgu nocnej lampki widzę pożółkłą księgę, własność mojego zmarłego dziadka Jana: „Żywot Pana Naszego Jezu Krysta”. Stronice mają chropowatą powierzchnię i postrzępione brzegi. Ojciec czyta książkę, którą odziedziczył po swoim ojcu, a moim dziadku. Nikt nie wie, ile lat dzieło przechodziło z ojca na syna.

Dziadek kiedyś bawił się ze mną w chowanego, aż schował się tak skutecznie, że nie mogę odnaleźć jego dobrych oczu. „ A jako gwiazda różni się od gwiazdy światłością, Słońce od Księżyca, tak sprawiedliwi różni będą od niesprawiedliwych” – głosi Księga.

Przed śmiercią dziadek Jan siadywał nad księgą w kręgu lampy naftowej. Na ostatniej, czystej stronie, zapisał adresy swoich dzieci, rozpierzchłych po świecie, aby łatwiej trafić do nich w odwiedziny po swojej śmierci. Ojciec czyta głośno: „Pośle Chrystus Aniołów swoich z trąbami przeraźliwemi: Powstańcie umarli”.

Ostatnie wakacje w cieniu Frasobliwego. Kot, podwórkowy Budda, zamyślił się w rozwidleniu drzewa. Wróble wszędzie wietrzą podstęp, z chłopską podejrzliwością. Krowa w cieniu lipy porykuje leniwo. Pies śpi w kącie podwórza. Każde stworzenie ma swoją naturę, tylko ja nie wiem, do kogo jestem podobny.

Podwórze jest kurzym sejmikiem. Karmazyny gonią wróblą szarą hołotę. Ojciec chodzi po podwórzu jak ksiądz po kościele ze świętym jadłem. Z progu domu świecą zielone latarnie kocich oczu.

W dzień lipcowy topi się wosk pszczeli w szklanej skrzyni. Topi się dzień, w kurzu drogi. Nawet Bóg w taki upał, nie wychyli nosa z kościoła. Więc śpimy w sadzie, niewinni jak w raju, choć nadzy.

W czasie burzy, jak kurczęta zmykamy, pod opiekuńcze skrzydła kuchni. Tu pali się wieczny ogień, nad którym czuwa mama, od świtu do kolacji. W kuchni niewzruszony trwa, kosmiczny porządek domu. Wokół gwiazdy stołu, krążą planety krzeseł. Przed burzą, chowamy się w kuchni, pod opiekę świętego obrazka, z zaparowaną szybką.

Na strychu – bezpiecznie, między niebem a ziemią, nie należę do nikogo, tylko koty mają mnie za swego. Tu widać, jak wszystko przemija i żółknie, jak papier starych gazet. Obok płowieją skórzane okładki dzieł dawnych dyktatorów, a dalej paczuszka listów, przewiązanych wyblakłą wstążeczką, tak przemija miłość. Cóż, trzeba wracać na ziemię, na obiad z niedzielnej kury, jakby się schodziło z księżyca. Otrzepując głowę z pyłu gwiezdnego… Olimp strychu i Hades piwnicy, alpinistyka i speleologia dzieciństwa. Wchodzenie w ciemne, wilgotne wnętrza. Dreszcz grozy i podniecenia, zapach śmierci.

Na struchu zagnieździł się Piłsudski. Z przedwojennych, złoconych ram rządzi pułkami starych gazet, legionowymi legendami. Zbiera siły, żeby powrócić z wygnania i z belwederu oszklonej szafy w szkolnej kancelarii, wypędzić wszystkie dzieła złocone Lenina i Stalina. Kierownik szkoły (mój ojciec) chodzi zgnębiony między orłem z koroną tradycji, a czerwonym telefonem z powiatu. Między sanacją a ludową demokracją, między mszą w kościele a akademią pierwszomajową.

Ścieżką piaszczystą, wśród pól pszenicy, przypadkiem szliśmy naprzeciw siebie, w dzień biały, aż zapłonęły nam twarze, spod naszych stóp zrywały się do lotu skowronki.

Miałaś w oczach błękit bławatków, włosy jaśniejsze nad opalonym czołem, widziałem smukłe nogi pod sukienką i cień uśmiechu drgający na wargach. Chmury płynęły jak białe wyspy, dzwoniły świerszcze w zbożu. Pan bóg zmęczony spał w kościele, kiedy mijaliśmy się bez słowa.

Chwila się dokonała.

 

Zdzisław Antolski

 


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko