Jan Stanisław Smalewski – Wspomnienia więźnia niemieckich obozów koncentracyjnych Józefa Grzeszczaka z Gdańska (2)

0
577

Jan Stanisław Smalewski


Józef Grzeszczak z Gdańska przeżył trzy niemieckie obozy koncentacyjne (2)

 

smalewski wspomnienie


            To działo się w Sachsenhausen. Na drugi dzień po tym, jak nadzorca garażu SS-man u którego pracowałem, wstawił się za mną u komendanta obozu Kramera, skierowano mnie do pracy na dworcu. Więźniowie rozładowywali tam wagony i załadowywali różne towary na samochody. Nadzorcą tej grupy roboczej, a zarazem komendantem dworca był SS-uberszarfirer Engel.

Znałem go jeszcze z Sachsenhausen jako bardzo brutalnego i podłego SS-mana. Do naszego obozu został przydzielony w celu utrzymania karności więźniów. Czując wielki wstręt do niego, dziwiło mnie nieraz, że dość ludzko traktuje naszą grupę roboczą.

Wytłumaczyłem to sobie później, że skłaniały go do tego dwie podstawowe przyczyny. Pierwsza, że nasza grupa stykała się bezpośrednio z ludnością cywilną, a druga – to fakt istnienia w górach partyzantki francuskiej.

Rozmawiając ze mną SS-man Engel kilka razy zapytał o moje pochodzenie, o zawód, o Polskę. Po kilku takich rozmowach powiedział, że zna moją przeprawę z chlebem i bardzo mu się podobało, że tak postąpiłem, nie wydając SS-mana. Niemal z każdym dniem dało się zauważyć, że darzy mnie jakąś specjalną sympatią do tego stopnia, że wysyłał mnie samego do miasteczka po papierosy, a żona jak mu przyniosła obiad, to kazał mi nakłaść do worka węgla i drobnego drzewa i iść razem z nią do domu, zanieść to i samemu wrócić z powrotem.

W kilku takich przypadkach zastanawiałem się nawet, co zrobić. – Czy uciekać? Było to jednak zbyt ryzykowne. Wiedziałem przy tym, że kilku więźniów już uciekało, zostali jednak oni wszyscy złapani i publicznie powieszeni w obozie. Nie. Postanowiłem, że nie będę ryzykował, będąc przecież bardzo zadowolony z obecnej pracy.

Jak mówi przysłowie, że szczęście trwa zbyt krótko, tak i moja praca jednak nie trwała długo. Nie minęło trzy miesiące, gdy pewnego dnia po apelu wieczornym zawołany zostałem do biura obozowego, gdzie mi oświadczono, że będąc ślusarzem, nie mogę się marnować jako zwykły robotnik. Potrzebują ślusarzy i od następnego dnia mam się zgłosić w ślusarni do rzemieślników. Straszny to był cios dla mnie. – Taka dobra praca, dobrzy koledzy, a nawet pozyskałem względy „szefa grupy”. Lecz trudno, rozkaz komendanta i stało się.

            W warsztacie ślusarskim pracowało dwóch więźniów, obaj narodowości niemieckiej. Do nich zostali przydzieleni dwaj Polacy – Piotrek jako kowal i ja ślusarz. Gdy maszerowaliśmy razem do nowej pracy, dziękowałem Bogu za tamtą pracę, a równocześnie prosiłem o pomoc i opiekę w nowej.

            Majstrem naszym był jeden z dwóch wspomnianych więźniów Niemców i od pierwszego dnia wspólna nasza praca układała się dosyć dobrze. Nie byli oni jednak za dobrymi fachowcami i w wielu przypadkach korzystali z naszych zawodowych doświadczeń i umiejętności.

Pewnego dnia majster dał mi nowy klucz do piłowania, oświadczając przy tym, że to ma być klucz do zamka, który jest przyspawany do żelaznych drzwi w nowym pomieszczeniu przeznaczonym na aptekę obozową. Rysując mi na papierze profil otworu, nakazał piłować. Tego samego jeszcze dnia wziął klucz do przymiarki. Po przyniesieniu powiedział: „Józef, dobrze pasuje, będą z ciebie ludzie”.

Następnego dnia nasz majster polecił nam dwóm Polakom pozostać w warsztacie i ostrzyć kilofy, a oni dwaj poszli do nowo budujących się garaży, żeby wymierzyć okucia do bram, które to mieliśmy następnie wykonać.

Korzystając, że jesteśmy razem z Piotrkiem sami w warsztacie, zaczęliśmy sobie śpiewać różne pieśni religijne. I tak śpiewając pieśni do Matki Boskiej słyszymy naraz, że w obozie dzwoni gong na alarm. Wybiegamy więc szybko z warsztatu i udajemy się na plac apelowy, ciekawi jak zwykle jaki powód ma alarm. Czy może któryś z więźniów próbował ucieczki, a może się coś zapaliło?

I tu pragnę podkreślić, że zabiło mi gwałtownie serce, gdy na placu apelowym prócz więźniów ujrzałem komendanta obozu z nahają w ręku, kilku SS-manów z psami, szefa kuchni i magazynierów SS. Gdy więźniowie się ustawili i zostali przeliczeni, nie brakowało nikogo, choć początkowo sądziliśmy z Pietrkiem, że może z naszych dwóch kolegów warsztatowych któryś nawiał, bo do chwili alarmu nie powrócili jeszcze do warsztatu, ale oni byli już na placu apelowym. Jednym słowem sytuacja była bardzo niejasna.

Dopiero po dłuższej chwili komendant wyjaśnił nam, że więźniowie okradli magazyn prowiantowy i żąda, aby więźniowie, którzy to zrobili, przyznali się do winy, wtedy reszta pozostałych będzie wolna i pójdzie do pracy. Lecz jak zwykle to w takich sytuacjach bywa, nikt się przyznał. I nagle z korytarza magazynu prowiantowego wyszedł szef kuchni, niosąc coś w ręku. Podszedł bliżej do komendanta, wykrzykując: „Tu jest ten świadek! Tu jest ten świadek!”. I podał komendantowi klucz.

Komendant wziąwszy klucz do ręki, pokręcił nim w palcach kilka razy i przyjrzał się mu uważnie. W tym momencie nie tylko oczy mi się zwężyły, ale i serce zadrżało, cała krew odbiegła z niego do nóg. – „No więźniowie! Przyznać się, kto z was robił ten klucz!? Szewcy, krawce, murarze nie mają takich zdolności, ale ślusarze na pewno!”.

            Przeczuwając grożące niebezpieczeństwo wzywam więc Boga i Matkę Najświętszą na pomoc, a sumienie każe mi natychmiast powiedzieć prawdę. Podnoszę rękę do góry i drżącym głosem mówię, że to ja go zrobiłem. To jest klucz do obozowej apteki.

            – „Od jakiej apteki”? – zaśmiał się komendant. „Od kiedy to w aptece przechowuje się żywność?! Chleb, margarynę..?”. – I zaraz kazał tym kluczem otworzyć strych do suszenia bielizny, na który SS-mani wprowadzili nas czterech ze ślusarni. Długo się nie namyślając komendant zapytał jeszcze raz, który z nas to zrobił, czy się przyznajemy do kradzieży? A nie słysząc żadnej odpowiedzi, kazał SS-manowi linkami od bielizny związać nam ręce i kolejno powiesić na belkach stropowych.

Jako pierwszego kazał powiesić z tyłu za ręce majstra, z kolei powieszono drugiego Niemca. I w tym czasie SS-mani przyprowadzili jeszcze jednego więźnia, też Niemca , murarza, który to miał ukryte w cegłach ukradzione produkty. Komendant kazał powiesić go jako trzeciego, pytając jednocześnie, czy się przyznaje do kradzieży.

On też, jak poprzednicy, nie przyznawał się do winy. Czwartym z kolei był Pietrek. A ja przez cały czas trwania tej ceremonii bestialstwa wypełniałem czas gorącą modlitwą. Wreszcie przyszedł czas i na mnie. SS-man wziął ponad dwumetrową linkę i związał mi z tyłu ręce.

Gdy rozglądał się, na której belce mnie powiesić, a ja głośnowzywałem Boga: „Boże, czy pamiętasz?”, na dziedzińcu dał się słyszeć warkot samochodu, ludzkie rozmowy i hałas kogoś biegnącego po drewnianych schodach na strych.

            SS-man wstrzymał się na chwilę. Trzymając mnie na linie, patrzył w stronę drzwi wejściowych, które otworzyły się, a w nich ukazał się lekko zdyszany szef komanda dworcowego, Engel. Na widok wiszących już czterech więźniów i mnie trzymanego już ze związanymi rękami, zaniemówił.

Szybko jednak zorientowawszy się w sytuacji, bo podobne widoki nie były mu przecież obce, podskoczył do trzymającego mnie SS-mana. Przegrodził nas swoją ręką, mówiąc przy tym: „Co robisz? Co się stało?”. – Gdy  trzymający mnie SS-man powiedział mu, żeśmy okradli magazyn prowiantowy, on wykrzyknął:”Zaczekaj”!

            Komendant, który w tym czasie zajęty był gorliwym przesłuchiwaniem wiszących więźniów, bestialsko okładając ich nahają, gdy zauważył SS-mana, który wszedł na strych, przestał bić więźnia i odwrócił się w stronę przybysza. Ten zaś podszedłszy do niego, zameldował mu swój powrót z dworca, prosząc go o pozwolenie rozmowy ze mną. Komendant kiwnął głową, przyzwalająco.

Obaj podeszli do mnie. SS-man położył mi rękę na ramieniu, spojrzał w załzawione oczy i zapytał: „Józef, ty kradłeś”? – Ja przecząco odpowiedziałem ruchem głowy. – „Nie, przecież pan mnie zna, ja zawsze mówię prawdę”. I pokazując na kolegę wyjaśniłem, że nawet nie wychodziliśmy z warsztatu.

            „Panie komendancie” – SS-man zwrócił się do komendanta – „Ja naprawdę go znam, on zawsze mówi prawdę, proszę mu wierzyć”. Słysząc to, komendant z nahają w ręku podskoczył do wiszących. Najpierw do naszego na wpół już przytomnego majstra, którego zaczął okładać, bić po głowie, twarzy, pytając jednocześnie, czy to prawda, że ci dwaj Polacy nie wiedzieli o niczym, i że nawet nie wychodzili z warsztatu.

            – „Tak, oni nie wychodzili i o niczym nie wiedzieli” – potwierdził Niemiec. Po tych słowach komendant przestał go bić, podszedł do stojących obok mnie SS-manów, kazał mi rozwiązać ręce i zdjąć zupełnie omdlałego już Pietrka.

Trudno mi to wszystko opowiedzieć, co działo się w naszych sercach. Pietrek zdjęty ze sznura cały spocony, ledwie stojąc na nogach, modlił się razem ze mną, nie rozumiejąc dokładnie, jak to się stało. A ja częściowo przytomniejszy od niego, w tym momencie złożyłem uroczyste ślubowanie za to, że mnie Bóg wysłuchał. Jak kiedyś będę zupełnie wolny, z wdzięczności dla Matki Jego Najświętszej postawię figurę.

            Komendant Kramer kazał nas dwóch zaprowadzić do baraków i zamknąć strych z trzema konającymi więźniami. Po przybyciu na barak koledzy nasi zaczęli nas ściskać i płakać razem z nami, że tak cudownie uniknęliśmy śmierci.

            Na drugi dzień rano więźniowie zdjęli ze sznurów trzy ciała i zanieśli do krematorium. Nasze losy potoczyły się jednak dalej. Około godziny ósmej zawołani zostaliśmy z Pietrkiem na bramę, przy której czekał starszy SS-man z kluczami do ślusarni. Przyjrzawszy się nam uważnie, kazał iść przed sobą. Zaprowadził nas do ślusarni, otworzył drzwi. Weszliśmy do środka i oczom naszym przedstawił się straszny widok. Wszystko poprzewracane, z szaf i szuflad powywalane na ziemię.

Stanęliśmy na samym środku, a towarzyszący nam SS-man zaczął wszystko oglądać i sprawdzać. Następnie podszedł do mnie, pytając mnie jak się nazywam. Ja mu odpowiedziałem. Powiedziałem nazwisko i numer. Wtedy on coś mruknął sam do siebie i zaczął znów wszystko oglądać. Po chwili jeszcze raz podszedł do mnie, pytając to samo: Jak się nazywam. To ja tak samo jak przedtem powiedziałem swoje nazwisko i numer, a on stojąc i patrząc na mnie powiedział, że z rozkazu komendanta od dzisiaj ja tu będę majstrem, a ten drugi Polak zostanie ze mną. – „Dostaniesz jeszcze więcej ludzi, ale pamiętaj: niech się jeszcze raz coś podobnego stanie, takiego szczęścia na pewno już miał nie będziesz. A teraz róbcie porządek i bierzcie się za robotę…”.

            Choć dzień ten był dużo lepszy od poprzedniego, nie należał do przyjemnych, bo dla więźnia wszystkie dni w obozie zagłady były szare i smutne. Warsztatu tego miałem już dosyć, nie chciałem wracać do niego, ale cóż mogłem jako więzień zrobić? Nic. – Zawsze tylko jedno: słuchać SS-manów i pracować.

Do pracy w warsztacie przydzielono mi jeszcze po kilku dniach trzech ludzi, a byli to:  kowale Luksemburczyk i Holender oraz Norweg – ślusarz. Praca układała się nam dość dobrze, a było jej coraz więcej. Obóz się rozbudowywał, więźniów wciąż przybywało, budowano nowe baraki, duże krematorium i komorę gazową, w której to na początek zagazowano 50 kobiet Żydówek w wieku od 10 do 60 lat przywiezionych do naszego obozu z Oświęcimia-Brzezinki.

Dla medycyny w Strasburgu próbowano wtedy gaz cyklon. Straszny to był dla mnie widok, gdy po załadowaniu zwłok na samochody wraz z kolegami zajrzeliśmy do komory gazowej, do czego siłą rzeczy zmusiło nas zakładanie wentylatora wyciągowego do gazów. To wszystko było dziełem komendanta obozu Kramera, który to miał wkrótce opuścić nasz obóz i udać się do jednej z największych fabryk śmierci – do Oświęcimia Brzezinki.

            Był rok 1943. Obóz Naewajler – Kamieniołomy liczył już prawie 20 tysięcy więźniów. Polaków przybywało coraz więcej. I razu pewnego między nowoprzybyłymi więźniami ujrzałem znajomą twarz. Podchodzę, przepraszam i pytam: „Czy to pan Stanisław Szmaglewski?”. On patrząc na mnie powiedział: „Szmaglewski to tak, ale nie Stanisław, tylko Marian. Brat Stanisława”.

Z uśmiechem odpowiedziałem mu, że podobieństwo jest duże, ale znam go równie dobrze jak brata. On mi się wtedy zapytał czy pochodzę z Woźnik, a ja mu odpowiedziałem, że mieszkałem kiedyś w Woźnikach, że znam jego brata i całą rodzinę, a z córką brata Seweryną chodziłem do szkoły. – „Pana znam jako częstego gościa w Woźnikach u brata, razem chodziliśmy na polowania” – uzupełniłem.

            No i przyjaźń zaczęła się na całego. Ja byłem już starym więźniem obozowym i miałem tzw. chody, mówiąc językiem obozowym. I zacząłem mu dużo pomagać. Pomimo, że był nieuleczalnie chory, zabroniłem mu palić papierosy, przynosiłem mu codziennie zupę i chleb, przez dłuższy czas oddawałem mu swoją margarynę. Lecz ze zdrowiem jego było coraz gorzej, a po kilku miesiącach pracy dostał krwotoku, przewrócił się i SS-mani dobili go. Czując jednak swoją śmierć, prosił mnie bardzo, że gdyby mnie udało się przeżyć te obozy, żebym odnalazł kogoś z żyjących z jego rodziny i opowiedział o jego śmierci.

            Jak zginął Szmaglewski, obowiązkiem było pomagać w dalszym ciągu Pawłowi, któremu to powodziło się gorzej ode mnie, bo u nas w warsztacie zawsze się coś kombinowało do jedzenia, ostrzyło się noże dla SS-mańskiej kuchni, za co ukradkiem dostawało się trochę zupy, czy resztek chleba.

            Pewnego dnia do warsztatu wszedł oficer SS, architekt obozu. Rozmawiając ze mną, zapytał czy ja umiem zrobić jakieś ładne rzeczy, pamiątki z żelaza? – Bo wyczuł to po moich robotach ślusarsko – kowalskich.

SS-man chciał zrobić prezent dla komendanta na imieniny. Tłumaczył się tym, że jest wojna, nic kupić nie można. Kazał zrobić dwie popielniczki, wysokie, na uszkach stojące. Za tydzień zgłosi się do warsztatu, to zabierze.

Zrobiliśmy je, bardzo ładne. Gdy zgłosił się po tygodniu i zobaczył, oczom swoim nie chciał wierzyć, że tak piękne rzeczy można wykonać w takim małym warsztacie. Oglądał na wszystkie strony, patrząc to na popielniczki, to na mnie. W końcu z uśmiechem powiedział, żeby mu tego nie wziąć za złe, ale do imienin komendanta jeszcze dwa tygodnie, on zabierze te dla siebie do domu, a ja mam zrobić dwie inne, za tydzień będzie i znów odbierze.

I przyjechał. Ale tym razem rozczarował się jeszcze bardziej, bo zobaczył jeszcze piękniej wykonane popielniczki. Wyczułem po nim, że żal mu było oddać te ładniejsze komendantowi. Ale już było za późno na zamianę i zrobił z nich prezent Kramerowi.

Komendant otrzymawszy popielniczki nie chciał uwierzyć, że zrobiono je w obozowym warsztacie. Sam na drugi dzień zjawił się osobiście. Stanęliśmy na baczność ze zdenerwowania, a on nas uspokoił i kazał dalej pracować. Podszedł i rozmawiał tylko ze mną. Że mu się bardzo te popielniczki podobają i jeśli umiem jeszcze inne ładne rzeczy robić, to w wolnym czasie mam mu je zrobić. Rozmawiając patrzył się badawczo na mnie i już mając wychodzić z warsztatu, pomyślał chwilę i powiedział, żebym postarał się o jakieś wiadro i co dzień przychodził osobiście do SS-mańskiej kuchni po zupę dla wszystkich.

To było prawdziwe święto dla nas, bo od dnia tego już nie ukradkiem, lecz oficjalnie przynosiłem zupę dla wszystkich kolegów z warsztatu.

            Po tej wizycie komendanta w warsztacie i jego łagodnej rozmowie ze mną nasunęły mi się bardzo głębokie myśli. Jakaż to ogromna nadludzka siła potrafiła tak ujarzmić dzikie bestie w stosunku do człowieka – więźnia. Czułem wielką potrzebę dziękczynienia Bogu, że mimo braku wielkiej potrzeby wzywania „Boże, czy pamiętasz?”, Bóg sam pamięta i przychodzi z pomocą w najmniejszych nawet potrzebach codziennego życia.

            Komendantowi Kramerowi zrobiłem jeszcze kilka różnych rzeczy, które to doręczyli mu SS-mani. Po niedługim czasie opuścił on nasz obóz. Komendant Kramer w pamięci więźniów pozostanie do końca życia jako największy ex-zbrodniarz wszystkich czasów. Po kilku miesiącach dowiedziałem się, że partyzanci francuscy wykonali wyrok na SS-manie Englu.

            Był rok 1944. Nasz obóz powiększył się do 30 tysięcy więźniów. SS-mani zmieniali się często, młodzi byli zastępowani starszymi. Front wschodni pochłaniał codziennie dużo ofiar. Brak SS-manów paraliżował wszystkie prace w obozach. Wylądowanie aliantów w Normandii, ruch partyzantki francuskiej paraliżowały coraz bardziej III Rzeszę. Kominy i piece krematoryjne zmuszone były bez przerwy pochłaniać setki i tysiące ofiar, niewinnych cichych bohaterów i męczenników wszystkich czasów. Front przybliżał się. Nasz obóz zaczęto powoli likwidować. Codziennie wysyłano transporty więźniów do obozów w głąb Rzeszy. Czy więźniowie ci trafili do obozów, czy byli mordowani gdzieś po drodze – trudno powiedzieć.

Władze obozowe postanowiły zostawić 100 więźniów do całkowitej likwidacji obozu i zacierania po nim wszelkich śladów zbrodni. Los kazał mi pozostać z tą setką więźniów, podczas gdy moi koledzy byli zatrudniani przy rozbiórkach baraków i noszeniu zwłok pomordowanych więźniów do krematorium. Ja, mając trochę znajomości obozowych, zostałem przydzielony do kuchni i tam pracowałem wraz z kilkoma kolegami, gotując pożywienie dla pozostałych 100 więźniów.

            Gdy wywożono ostatni transport tysiąca więźniów, z obozu wywieziono i Pawła. Smutne to było pożegnanie. Paweł nie wiedział, dokąd ten transport jest wywożony i jaki los go spotka. Modliliśmy się razem, gorąco prosząc Boga i Matkę Najświętszą o dalszą opiekę. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że transport ten wywieziony został do obozu w Mauthausen.

Około dwóch miesięcy pracowaliśmy nad usuwaniem masowych śladów zbrodni, jakie codziennie dokonywane były przez SS-manów. Dziesiątki samochodów w dzień i w nocy przywoziło więźniów różnych narodowości, niewinne ofiary wojny, do których strzelano w tył głowy wewnątrz budynku krematoryjnego nad dużym otworem w podłodze, przez który to otwór ciała mordowanych spadały w dół, układając się obok pieców krematoryjnych.

            Z każdym dniem zbliżania się frontu zwiększała się aktywność SS-manów i liczba niewinnych ofiar, do których to z kolei zaliczyć należy jeńców wojennych branych do niewoli, szczególnie Anglików. Kobiety spadochroniarki z frontu aliantów, przywożone do krematorium mordowane były w ten sam sposób. Pamiętam jeden przypadek, jak przyprowadzono angielską spadochroniarkę do krematorium. Gdy zorientowała się, gdzie jest i co ją czeka, napluła w twarz oficerowi SS, za co z rozkazu tego oficera została wrzucona żywcem do pieca krematoryjnego. Po tym wyjątkowo bestialskim wyczynie jeden z SS-manów przyszedł do kuchni na kawę, opowiadając nam, jaką to młodą i piękną blondynkę w mundurze angielskim wrzucono żywcem do pieca. SS-mani śmiali się z tego, a więźniowie z wielkim bólem serca i wielką chęcią zemsty modlili się za niewinne ofiary. Pamiętam, w tym dniu jeść nie mogłem, bo modlitwy moje za niewinne ofiary konających, jak i wołanie z głębi duszy „Boże, czy pamiętasz?” wypełniały niemal każdą chwilę.

            Do opuszczonych przez więźniów i dokładnie oczyszczonych baraków pewnego dnia przyszło wojsko niemieckie, a wśród nich kompania francuska walcząca wspólnie z Niemcami. Nas więźniów usunięto do baraku poza obręb byłego obozu. Niedługo byliśmy razem z wojskiem, bo front był blisko, niecałe 40 km od nas, a wszystkich więźniów pobożnym życzeniem było, by dostać się w ręce aliantów i wyswobodzić się od strasznych hitlerowskich oprawców, gdyż niemal w każdej chwili spodziewaliśmy się wymordowania nas jako ostatnich świadków zbrodni likwidowanego obozu śmierci. I tu jak zwykle gorące modlitwy i wołania „Boże czy opamiętasz”? uspokajały mnie na duchu i wyzwalały z wielkiej trwogi.

Stało się jednak inaczej. Pewnej nocy zrobiono nam alarm i całą setkę więźniów SS-mani poprowadzili przez lasy ku wielkiemu naszemu przerażeniu i trwodze, niepewności. Szliśmy tak ok. 10 kilometrów. Wreszcie doszliśmy do małej stacji kolejowej, gdzie załadowano nas do trzech bydlęcych wagonów. Jechaliśmy w nieznane, co kilka godzin odczepiani, to znów doczepiani do różnych pociągów. I tak po trzech dniach i nocach w niesamowitych męczarniach, głodzie i niepewności zatrzymaliśmy się na jakiejś stacji, a po wyjściu z niesamowicie cuchnących wagonów ujrzeliśmy ponownie kolczaste druty naładowane prądem i baraki pełne więźniów, a na bramie wejściowej witał nas wspólnie z SS-manami szyderczy napis Arbeit nacht frei. Był to obóz Dachau.

            Po kąpieli i przebraniu zostałem wpisany do nowej numeracji i otrzymałem numer 110 997. Przydzielony na blok nr 25. W pierwszym rzędzie należało podziękować Bogu i Matce Najświętszej za szczęśliwą opiekę i pomoc we wszystkim, co też uczyniłem.

            Na 25 bloku były 4 izby, a w każdej z nich około 200 więźniów różnych narodowości. Dowiedziałem się też, że w Dachau jest bardzo dużo Polaków, około 5 tysięcy księży różnych narodowości, a polskich księży około 2 tysięcy. Zapragnąłem też odszukać nazajutrz znajomych więźniów z poprzednich obozów. I tak się złożyło, że jako pierwszego spotkałem księdza Wojtka Główczewskiego. Bardzo nas obydwu ucieszyło to spotkanie. Ksiądz został przywieziony z obozu Sachsenchausen w 1942 r. i był już starym więźniem Dachau. On podobnie jak w poprzednim obozie zapoznał mnie z rygorami panującymi w obozie. Ja zaś z kolei opowiedziałem mu o przykrych przeżyciach i dwukrotnym skazaniu na śmierć w poprzednim obozie w kamieniołomie w Nacwajler. Przypomniałem mu o śnie i cudownym zjawisku, jakie przeżyłem w obozie w Stutthofie i o pierwszym spotkaniu w obozie na placu w Sachsenchausen. Cieszyliśmy się i dziękowaliśmy Bogu, że tak się do tej pory mój sen spełnia. Przy pomocy księdza Główczewskiego dostałem się do pracy w warsztatach naprawczych broni. Znajdowały się one przy samym obozie Dachau. Praca nie należała do najlepszych, jaką musieliśmy wykonywać, ale o tyle była dobra, że deszcz na głowę nie padał i zimą było cieplej. I byłoby dosyć znośnie ze wszystkim, gdyby nie ten przeklęty głód, jaki dokuczał więźniom i dziesiątkował nas codziennie.

            Był rok 1944. Niemcy okrążeni ze wszystkich stron, zmuszeni byli wysyłać wszystkie zapasy na front, który i tak się załamywał z każdym dniem tracąc ludzi, sprzęt i żywność. Obozy pozostałe w głębi Rzeszy skazane były na wielką gehennę głodowej śmierci, epidemię malarii, tyfusu i innych chorób zakaźnych. Obóz Dachau liczył około 40 tys. więźniów. Minimalnie zmieniał się liczebnie, bo choć codziennie przywożono setki nowych więźniów, takie same setki pomordowanych i zmarłych z głodu i chorób wywożono na platformach do krematoriów.

            Pewnego dnia podczas apelu zasłabłem. Było mi zimno i gorąco na przemian, trząsłem się jak w febrze, nogi odmawiały posłuszeństwa. Na moje nieszczęście apel trwał tego dnia wyjątkowo długo. Po apelu dowlokłem się resztkami sił do warsztatu. Pracować nie miałem siły. Do południa przesiedziałem w ubikacji. Na pytanie kolegów co mi jest, odpowiadałem, że mam silne rozwolnienie. Wieczorem w baraku dostałem tak silnej gorączki, że zacząłem majaczyć. Miałem tyfus. Po kilku godzinach przyszedł doktor SS Siling z sanitariuszami. Zabrano mnie i kilku kolegów o podobnych objawach do bloku 27-go. Była to izolatka, gdzie wstęp miał tylko dr Siling i sanitariusze robiący zastrzyki i donoszący jedzenie. Leżałem tam dwa tygodnie w nieludzkich cierpieniach i półprzytomny. Myślałem, czemuż to nie stało się zaraz w 1939, tylko po tylu latach ciężkich przeżyć? Wątpiłem w to, że będę żył. Pamiętam, że z pomocą chorym przyszli księża, dobrowolnie. Pomagali wiele, ale niejeden przepłacił to umiłowanie człowieka własnym życiem.

            Była już druga połowa kwietnia 1945 r., choroba ustąpiła, zacząłem odzyskiwać siły, modląc się codziennie i dziękując za przywrócenie mnie do grona żywych. Pewnego dnia po nocnej strzelaninie i południowej ciszy na teren obozu weszli Amerykanie. Byliśmy wolni. Czyż można było przeżyć coś piękniejszego? Każdy kto żyw biegł w stronę bramy, krzycząc z radości: „Amerykanie, Amerykanie!”. Nawet ja, któremu jeszcze nogi odmawiały posłuszeństwa, biegłem z nimi.

            Chwyciliśmy za karabiny. Mój karabin wydawał mi się za bardzo ciężki. I dysząc chęcią zemsty pobiegliśmy oczyszczać pozaobozowy teren SS-manów, którzy ukryli się w okolicach. Zatrzymaliśmy 20-tu SS-manów. I muszę się przyznać, że nie zastrzeliłem ani jednego. Nie mogłem zabić człowieka, mimo iż był SS-manem i wcześniej zabijał innych.

Kiedy wróciliśmy do obozu, dziękowaliśmy Bogu i Matce Najświętszej za szczęśliwe ocalenie. A po powrocie do kraju, dopiero w 1962 r. miałem możność zrealizowania przyrzeczeń złożonych w obozach. – Na postumencie figury Matki Bożej, która stanęła przy moim domu we Wrocławiu (Ślusarska 13), gdzie po wojnie zamieszkałem, wyryty został napis: „Na wieczną cześć Cudownej Matce Bożej za ocalenie życia i szczęśliwy powrót z Niemieckich Obozów Koncentracyjnych Stutthofu, Sachsenhausen, Dachau”.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko