Jan Stanisław Smalewski – Spektakl pt. „Bolek”

0
266

Jan Stanisław Smalewski



Spektakl pt. „Bolek”

 

smalewski-kompCały kolejny długi wieczór spędziłem to przed telewizorem, to grzebiąc w internecie i chłonąc nowe informacje o tajnym współpracowniku SB o pseudonimie „Bolek”. A potem? Myślicie, że mogłem spać w nocy?

            Nie spałem i mało tego, myślałem sobie, że nie ja jeden mam zarwaną kolejną noc i szargane przez media nerwy. A gdy już z potrzeby czysto biologicznej sen przyszedł, dręczyły mnie – nie jednego chyba zresztą w tym kraju – senne koszmary o naszej współczesności.

            Leżałem tak z nabitą myślami głową na poduszce i patrzyłem przez szparę w uchylonej firanie okna na gwiazdy. I myślałem sobie: Boże! Taka malutka jest ta nasza w przeogromnym wszechświecie ziemia. Tacy mali jesteśmy my – ludzie. Tak mało znaczymy w skali wieczności, a tak dużo w nas jadu nienawiści, zawiści, podłości, zdrady… Czemu tak się dzieje? Dlaczego tego nie można powstrzymać? Co musi się stać, by człowiek zrozumiał, że jego chwila – jaką stanowi życie w wieczności – jest warta znacznie więcej?

            A potem? Potem nastąpiła dziwna projekcja myśli. Potoczył się film, który stał się dalszym ciągiem zdarzeń, jakie przyniósł miniony dzień. Zaczął się on od pobrzmiewania w tle słów szefa IPN obwieszczających autentyczność dokumentów znalezionych w biurku niedawno zmarłego Czesława Kiszczaka, które w wieczornym programie TVP przeplatały się z opiniami historyków: Cenckiewicza i Gontarczyka.

            Słowa Łukasza Kamińskiego pobrzmiewały przy tym złowieszczo, jak zapowiedź jakiejś globalnej katastrofy.

            Współpracowałem trochę w przeszłości z IPN, spotykałem się z doktorem Łukaszem Kamińskim jeszcze gdy był pracownikiem Instytutu Historycznego na Uniwersytecie Wrocławskim, wspólnie popełniliśmy książkę „4 czerwca 1989 wybraliśmy wolność”. Już wtedy interesowały go głównie dokumenty Służby Bezpieczeństwa.

            Poznałem kilku innych młodych ludzi z IPN, którzy rozpoczynali kariery w instytucie, robiąc potem doktoraty i habilitacje właśnie na dokumentach, które masowo zaczęły po roku 1989 wzbogacać archiwa Instytucji. Sam nawet stałem się przypadkowym świadkiem jednego z dramatów ludzkich, gdy wcześniej moi przyjaciele skierowali mnie na trop działaczki „Solidarności” z Legnicy, która miała w początkowym zamyśle stać się bohaterką naszej wspólnej o niej książki.

Wspólnie z doktorem Robertem Klementowskim z w wrocławskiego oddziału IPN postanowiliśmy, że on przygotuje materiały na podstawie źródeł zgromadzonych w teczkach SB, które ma instytut, a ja przeprowadzę wywiad-rzekę z działaczką.

Tu należy się Czytelnikowi chociażby pobieżne wyjaśnienie, że pani Krystyna Sobierajska, która należała do trzonu opozycjonistów Dolnego Śląska była w środowisku znana jako wyjątkowo odważna i dzielna kobieta. Za jej opór wobec ówczesnej władzy SB posunęło się nawet do tego, by aresztować jej nieletnią jeszcze córkę. Przetrzymywano ją w piwnicy pełnej szczurów. A chodziło o to, by złamać matkę.

Do samej matki, kiedy znalazła się gdzieś w mieście na mniej ludnym chodniku, podjeżdżał samochód z esbekami. A gdy zwalniał, podjeżdżając pod chodnik, któryś z funkcjonariuszy otwierał okno i wypowiadał pod jej adresem wulgarne słowa, obiecując… że zgwałcą jej córkę, że ją samą – jak nie pójdzie na współpracę – załatwią – zobaczy.

Pani Krystyna, jak setki innych wybitniejszych opozycjonistów „Solidarności” z okresu poprzedzającego stan wojenny i potem z czasu jego trwania, musiała przymusowo opuścić kraj. Dostała bilet w jedną stronę. Najczęściej (co mi przypomina teraz sytuację z uchodźcami z Syrii) były to Niemcy, ale była to także Ameryka. Krystyna Sobierajska miała siostrę w Norwegii i wybrała Norwegię. Tam założyła wkrótce potem bardzo prężny oddział Solidarności norweskiej.

Ładna historia, bogata i mocno patriotyczna, ale… Książki nie udało się napisać. I mimo że zdołałem ją samą przekonać, by opowiadała mi w szczegółach swoją historię, odbyliśmy nawet w gronie jej dawnych przyjaciół z Solidarności spotkanie na ten temat, stało się coś, co poraziło nas wszystkich. Dwa dni później zadzwonił do mnie pan doktor z IPN i poinformował mnie: – Panie Janie, jest gorzej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Nie wiem, jak pan to powie pani Krystynie, ale chyba najlepiej będzie, jak ona sama przyjedzie do IPN i obejrzy swoją teczkę.

To był dramat dla nas obu, ale dla naszej bohaterki największy. IPN była w posiadaniu pokaźnej teczki materiałów zgromadzonych o działaczce, wśród których dominowały donosy… – Nie zgadniecie. – Jej osobistego małżonka.

Jak się okazało SB wiedziało o niej wszystko, o każdym jej kroku, każdym tajnym spotkaniu, decyzji, funkcjonariusze SB byli przy niej wszędzie. O wszystkim informował ich i wcale nie za darmo, jej mąż.

Nie miałem pod ręką kolegi dramaturga, by namówić go, aby napisał na ten temat „dramat wszechczasów”. Pani Krystyna została z tym sama. Chociaż nie, miała przecież wokół siebie licznych przyjaciół. Z mężem podobno się rozwiodła, nie znam dalszych jej losów, wyjechałem z Legnicy.

Podobno mąż wspomnianej wyżej pani Krystyny, bronił się później w sądzie, że w sytuacji, gdy SB groziło i jego żonie i córce, a wiedział, że pogróżki tych ss-synów czczymi nie są, nie miał wyjścia. Poszedł na współpracę tak daleką, jaką nam dzisiaj trudno w ogóle zrozumieć.

 

Leżałem tak w nocy patrząc przez okno w słabo migocące gwiazdy (w lutym niebo nie jest najlepszym monitorem obserwacji wszechświata) i myślałem sobie: – Mój Boże, jaki ten świat potrafi być podły. Człowiek nawet nie zawsze może zaufać najbliższym, z którymi powinno go łączyć uczucie. A cóż dopiero, gdy chodzi o pieniądze?

Sam osobiście mam powody, by myśleć o niektórych historykach IPN, że są żółtodziobami, jeśli chodzi o prawdziwą historię Polski. Gonią za sensacją, upolityczniają historię na potrzeby określonych teorii spiskowych i nie myślą, czy to co głównie czynią w pogoni za doktorami, habilitacjami, niewiele znaczącymi dla ogółu, dobrze służy krajowi.

Minęło ćwierć wieku, kilku już panów zrobiło doktoraty na podstawie wiedzy z tych papierów, które zżera czas w archiwach, przyoblekając je żółtawym kolorem śmierci, a tu się okazuje, że prawda nie była do końca prawdą, jest jeszcze więcej prawdy, są prawdy inne, a w ogóle jest jeszcze wiele innych prawd, które trzeba odkryć na nowo. – No, to jak z tymi ich doktoratami? Są ważne, czy też należałoby je zweryfikować?

A tak w ogóle to moim skromnym zdaniem nowe prawdy, nowe historyczne fakty, powinno ujawniać się nie natychmiast w telewizji, lecz po dogłębnym przeanalizowaniu na konferencjach naukowych. Wyobraźmy sobie, że tak jak historycy z IPN będą np. działać lekarze. Że każde nowe przypuszczenie, każdy fragment nowego, nie potwierdzonego do końca odkrycia o jakiejś chorobie, jakimś leku, od razu poleci w telewizji. – Przecież najważniejsze jest dobro ogółu, by lek był skuteczny, by leczył, a wiedza coś nowego wyjaśniała, uczyła.

Leżałem tak wsłuchując się w tętno nocy i zastanawiałem się nad dwoma sprawami. Pierwszą z nich była wątpliwość: Czemu cała ta sprawa służy? Przecież od dawna wiedzieliśmy o agenturalnej przeszłości z lat 1970-76 byłego prezydenta.

Jeśli to służy publicznemu udowodnieniu teraz, gdy autorytet Polski na arenie międzynarodowej został nadszarpnięty zmianą frontu działań płynących z metod sprawowania władzy, że „jakiś tam autor książki o Wałęsie” miał rację, dowodząc, że Wałęsa współpracował z SB, a były prezydent kłamie, ze wszystkich sił zapierając się, że to nieprawda, to co jest ważniejsze?, autorytet naukowca, czy autorytet byłego prezydenta? A pośrednio dobro Polski? – To pytanie pozostawiam czytelnikowi do rozważenia w jego własnych myślach i przekonaniach.

Drugą sprawą pozostaje nadzieja. Nadzieja, że może wreszcie raz na zawsze zostanie zamknięta nie tylko sprawa Wałęsy, ale i inne sprawy dowodów ujawniających mechanizmy funkcjonowania III RP. Chociaż?..

Tu zaczęły mi się przesuwać obrazy z przeszłości. Długo to trwało, bo jest ich wiele. Najpierw rok 1990, gdy pojawiający się człowiek znikąd kandydat na prezydenta, który wygrywa w pierwszej turze wyborów prezydenckich z Mazowieckim, szantażuje Wałęsę czarną teczką. Pamiętacie to? Została wyjaśniona sprawa, skąd wziął się ten człowiek, skąd wziął się jego pomysł, by rywalizować z Wałęsą, co było w jego czarnej teczce i dlaczego tej teczki bał się przyszły prezydent?

Rzekomo już w roku 2008 niejaki prawnik Eugeniusz Szymala związany z Jurczykiem chciał tę teczkę sprzedać Gazecie Wyborczej za 150 tysięcy, gazeta nie skorzystała z oferty. Dlaczego wtedy nie wszedł w temat prokurator, nie ujawniono zawartości owej czarnej teczki?

O tajemnicach nocnego przewrotu (nocnej zmiany), gdy obalono rząd premiera Olszewskiego, stawiając w pośpiechu na jego czele – przepraszam – kompletnego wówczas żółtodzioba z PSL Pawlaka, napisano wiele, ale… Dlaczego tak zależało wówczas Wałęsie, by Olszewski nie przetrwał, historycy do końca tego nie dopowiedzieli.

Znam środowiska, które też głosiły, że Wałęsa jest dobry na prezydenta tylko na chwilę. Niektórzy hierarchowie kościelni na przykład twierdzili, że to będzie nie więcej niż na pół roku. I głównie po to, by przeciwstawić się opcji żydowskiej, która usiłuje opanować polską gospodarkę.

Mój Boże (przepraszam, że Cię przywołuję), jak to dzisiaj wygląda? Co się zmieniło, że poszło nie tak? I komu nie tak poszło, jakim siłom? Ujawni to ktoś wreszcie?

Zanim zasnąłem, zastanawiałem się także nad innym problemem. Podano do publicznej wiadomości, że z mieszkania Kiszczaka wyniesiono ok 50 kilogramów dokumentów. O dwóch najważniejszych teczkach dotyczących „Bolka” powiadomiono opinię publiczną natychmiast.

Czy panowie z IPN będą do końca skuteczni i ujawnią wszystkie pozostałe dokumenty? Opinia społeczna oczekuje tego teraz jak nigdy. Jak powiedziało się A, należałoby powiedzieć i Be, wtedy można będzie przy okazji zakończyć sprawę dokumentów przetrzymywanych bezprawnie przez Czesława Kiszczaka, które chciała sprzedać IPN-owi wdowa po nim.

 

Pytałem też sam siebie, czemu mogły służyć te dokumenty przetrzymywane przez Kiszczaka? Czytając czasami w internecie informacje o znanych ludziach z poprzednich ekip władzy, odnosiłem wrażenie, że ci, którzy je teraz ujawniają, zdobywają często swą wiedzę z takich właśnie źródeł. Wywlekają coś, co wcześniej zostało ukryte tylko po to, by dowalić komuś, kto nagle stanie się niewygodny.

To nie zawsze chodzi o to, by pokazać prawdę, chociaż trudno też wykluczyć, że wśród „domowych notariuszy źródeł historycznych” mogą być i tacy, którzy czekają z nadzieją, że dopiero kiedyś nadejdzie lepszy czas, by coś w tej kwestii pokazać, ujawnić. Jeśli oczywiście jest to prawdziwe. Wiemy przecież, że kontroli nad tym, co pisano w archiwach esbeckich nie było. Jeśli ktoś już został uznany za wroga „jakichś tam” przemian, należało tak o nim pisać, by nikt nie miał w tej kwestii wątpliwości.

Takich przykładów w naszej przeszłości można znaleźć dziesiątki. Polscy spadkobiercy wszystkich służb związanych z wywiadem, bezpieką mieli „doskonałe wzorce” czerpane z ZSRR, począwszy od epoki Stalina po dzień dziejszy.

 

Każdy z nas ma swoje doświadczenia i inaczej reaguje na takie sensacje. Myślisz Czytelniku, że ja będąc w wojsku pułkownikiem, nie mogłem być też po stronie tych, na których donoszono? Niejeden być może zdziwi się, ale tak było. Gdy zaraz po 1990 roku zostałem w Legnicy osobą odpowiedzialną za kontakty wojska ze społeczeństwem, pełniłem obowiązki zastępcy dowódcy garnizonu, najpierw inwigilowali mnie Rosjanie. A potem, gdy podjąłem się pisania artykułów, dostałem swoją audycję w radiu lokalnym i zacząłem publikować w odcinkach w lokalnej prasie historię legendarnej brygady AK – 5 Brygady dowodzonej przez ”Łupaszkę”, nie podobało się to oficerom kontrwywiadu wojskowego. Nigdy bym się nie dowiedział, że pisali wtedy na mnie meldunki, gdyby nie przypadek.

Jeszcze w roku 1993 obserwowano takich co „przeszli na stronę opozycji”, „byli niepokornymi w swoich poglądach i czynach”.

Rosjanie już z Polski wyszli, nowa władza pochodząca z wcześniejszej opozycji okrzepła i wydawało się pewne, że odwrotu nie ma, ale lewica wierzyła, że rządy niedoświadczonych ludzi z Solidarności (bo przecież ona dużego wyboru nie miała – jej śmietanka została wypędzona z kraju, dostając po stanie wojennym wilcze bilety w jedną stronę), nie potrwają długo, władza z powrotem wróci do niej.

Gdy prezydentem został Aleksander Kwaśniewski, do wojewody legnickiego przyjechał konsul rosyjski z Poznania i poprosił o spotkanie ze mną. Przekonywał mnie, że właśnie Kwaśniewski niedługo sprawi, że wszystko się odwróci. I obiecując, że wtedy mogę liczyć na ich poparcie, jak to zrozumiem, zostanę generałem. – Bylebym tylko nie pisał o AK-owcach, nie poruszał spraw więzienia Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej w Legnicy.

Moja wiedza na te tematy była bogatsza od wiedzy moich kolegów, bo przyjaźniłem się z kilkoma osobami, które systematycznie ją poszerzały. Był wśród nich senator, byli wysoko postawieni duchowni. Powiedziałem konsulowi, że chyba nie wie, w jakim żyje świecie, czasy się zmieniły, o stopniu generała nie marzę.

Jak się potem okazało, ja też jednak do końca nie wiedziałem, w jakim żyję świecie, wiele spraw nowych zrozumiałem dużo później, a prawda jest taka, że niektórych do dzisiaj do końca pojąć nie mogę.

Więzienia po Rosjanach w Legnicy nie obroniłem. A chciałem stworzyć w nim muzeum pobytu wojsk radzieckich w Polsce. Pamiętam, jak wiceprezydent Legnicy Stanisław Kot (ojciec znanego dzisiaj aktora), który mnie namawiał do wspólnych protestów z zielonymi przeciwko budowie w samym centrum miasta stacji paliw STATOIL, dziwił się, że obcymi kanałami przypłynęły do władz miejskich decyzje o jego rozbiórce. Przyszły pieniądze na jego rozbiórkę ręczną, których po wyjściu Rosjan brakowało na inne ważne cele w mieście. I na budowę z pozyskanej cegły cerkwi prawosławnej w Legnicy. Po co ona tam była potrzebna po 1995 roku?..

 

A wspomniany wyżej przypadek inwigilacji przez WSI wyglądał tak. Któregoś jesiennego i bardzo późnego wieczoru zadzwonił mój telefon służbowy. Kolega, który zastępował komendanta Garnizonu, wrócił po jakiejś lekko zakrapianej imprezie w mieście do pracy, by… przeczytać pocztę służbową, wśród której mogły być sprawy niecierpiące zwłoki. Kazał mi szybko wskoczyć w mundur i przyjść do koszar, sprawa była rzekomo pilna.

Byłem w tej szczęśliwej sytuacji, że miałem do sztabu dosłownie przez drogę.

– Widziałeś to? – podsunął mi pod ręce dokument, którym był najzwyklejszy donos na mnie sporządzony przez oficera kontaktowego KW, podpisany już (do wiadomości) przez naszego przełożonego. – Było tam, że… piszę książkę o oficerze AK niejakim poruczniku Antonim Rymszy, który…. (tu kilka zdań o nim jako wrogu PRL i więźniu sowieckim), że systematycznie się z nim spotykam, gromadzę materiały o nim, o więzieniu radzieckim w Legnicy… – I dotąd wszystko było zgodne z prawdą, o której meldunek (donos) informował Centralę w Warszawie, ale dalej… musiałem napić się zimnej wody, żeby nie paść trupem na miejscu. Było tam, że „kumam się ze środowiskami opozycyjnymi, w tym z księżmi”, stając się w ocenie podwładnych „bratem Janem”, że „przewartościowałem swoje poglądy do tego stopnia, iż nawet uczestnicząc w nabożeństwach kościelnych, leżę czasem krzyżem w katedrze”… I kilka innych, nieprawdziwych zupełnie informacji, pomówień.

Oficer ten, który niebacznie zostawił tę notatkę mojemu koledze, a mógł to uczynić tylko wobec samego komendanta, za dwa dni został z hukiem wywalony ze służby.

Waga pewnych procedur dotyczących inwigilacji podwładnych i tajemnicy wojskowej była tak duża, że za ich złamanie szło się w armii pod sąd, wydalano ze służby, można było pójść siedzieć. Z drugiej strony – tak sobie potem nie raz myślałem: – Co o mnie napisano w innych notatkach, których moje oczy nie widziały? Czemu to miało wtedy, już w roku 1993, trzy lata po transformacji ustrojowej służyć?

 

Zastanawiałem się też nad tym, co teraz najważniejsze. – Historycy mają duże pole do popisu, ale historyk to ktoś, kto musi wyzbyć się politycznego zaangażowania w historię. Kto do perfekcji bada i analizuje fakty, opiera swoją wiedzę tylko na nich i tylko nimi się posługuje. Kto potrafi oddzielić ziarno od plew.

Skoro tak trudno dzisiaj zaufać politykom, chciałbym zaufać chociaż historykom. Niech się stanie, jak mówi znane polskie porzekadło: „Oliwa sprawiedliwa, zawsze na wierzch wypływa”. – Niech prawda jak oliwa wypłynie i przestanie nas Polaków dręczyć po bezsennych nocach.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko