Wacław Holewiński – Mebluję głowę książkami

0
91

Wacław Holewiński



Mebluję głowę książkami


mebluje-glowe



Wieszaj się, strzelaj, kup arbuza, żyj…

 

opowiesci z ostatnich dniArmia, wojsko… Przedmiot żartu i całkiem poważnej literatury. Z reguły w tym bohaterskim wymiarze. Czasami z okrucieństwem „fali”, jakichś pojedynczych odstępstw od normy. Co jednak kiedy to wojsko we wszystkim, dosłownie we wszystkim, jest koszmarem. Nie sennym, a rzeczywistym? Pawłow napisał taką właśnie trylogię powieściową: o wojskowym koszmarze w schyłkowym socjalizmie, andropowowskim Związku Sowieckim – można więc zakładać, że to końcówka lat osiemdziesiątych, gdy najpewniej sam odbywał „zaszczytny obowiązek”.

W „Służbowej baśni” mamy kapitana, trochę niezgułę, trochę ojca-opiekuna, który wymyślił sobie, że dla swej jednostki, gdzieś na krańcu imperium, gdzie wszystko się rozłazi w szwach, gdzie nie ma żadnej dyscypliny, żadnego posłuchu, jest za to nieprawdopodobny głód, że dla tych pozbawionych zasad sołdatów, znajdzie sposób aby ich wyżywić. Najprostszy. I, wydawałoby się, oczywisty. Zagon kartofli. Zasadził, czego mu nie wyrwali, zebrał, – zuch, maładiec. Nikogo nie musi prosić, błagać. Ale przecież nic nie jest oczywiste. Nic. Ktoś naskarżył, kontrola, wszystko zabrano, wywieziono w step, zgniło. Nie było, zapomnieć, po problemie. Możesz się skarżyć Panu Bogu. Dzwonił generał, pochwalił? Jaki generał, to tylko pułkownik. A pułkownik swego czasu nie zdążył kazać opróżnić latryn, wszystko zamarzło, kazał kopać siódemce z lazaretu nowy dół. W dole był kabel, wszystkich prąd pozabijał. At, zaklajstrowano, sami byli winni. Ale ten, który klajstrował, chorąży, wyższy się stał od pułkownika. Jak coś było nie tak, zawsze mógł się zdarzyć pożar. No, takie życie…

Kapitan jeździł, chciał protestować, z łapami rwał się do tych, którzy z troski o ludzi uznali, że lepszy jakiś gnój, zgniłe kartofle niż te z własnego pola. Odesłali. Zapomnieć.

Tego, który doniósł, bito. Sukcesywnie i bez litości. Uciekł w gówna, ledwie łeb wystawał. Nie zabili, ale nie chciał wyjść.

Kapitan miał nadzieję. Wiara umierała, chciał odejść. Ale dokąd? Nie miał nikogo poza armią. Trwającą w marazmie ludzką magmą. Wszystko do czasu… Zabrakło żołdu. Kapitan poszedł po te ruble. Nie doszedł. Buran zakończył to głupie, nikomu niepotrzebne życie. Znaleźli go po kilku miesiącach. Ciała nie dało się rozprostować. Powieźli w trumnie-beczce, poturlali do dowództwa…

W „Sprawie Matiuszyna” to nie dowódca jest bohaterem, a głuchy na jedno ucho chłopak. Nie nadaje się do armii. Ale tatuś, pułkownik… Armia jest dla niego wszystkim. Nie da się? Da się. W artylerii może być głuchy. Poszedł, pojechał do jednostki. Szczęśliwy. I ze swojakami. Powiedzieć, że zstąpił do piekieł, to nic nie powiedzieć. Gorąc, głód, przemoc, nogi, raczej rany niż nogi, zamachnął się, oddał…

– Wieszaj się, wieszaj – krzyczą. Bo już życia nie ma. Jak tylu innych

„Ja mam z wojska dwie blizny na ciele, przednie zęby mi wybili. Ale ja do wojska nic nie mam. Ja uważam, że słusznie obrywałem. Po pierwsze, ja Uzbek jestem, a Uzbeków wielu tępych jest, bez pięści nie rozumieją, dlatego właśnie do batalionów budowlanych ich posyłają. Po drugie, jakby mnie nie bili, to ja bym nic nie robił. Tych, co mnie bili, to ja szanuję, ja silnych ludzi szanuję.”

Szpital, a potem, wydawało się szczęśliwie, do innej jednostki. Do ochrony łagru. Stój na „wyżce” godzinami, potem na trzy godziny wróć do baraku, zepchnij jakiegoś nieszczęśnika z pryczy, ogrzej się jego ciepłem. A ci z łagru? Mają swoje potrzeby. I pieniądze. Ktoś chce zarobić, ktoś inny upić się, pobyć w innym świecie, ty sam chcesz tylko przeżyć, złapać coś do jedzenia, żyć, nie myśleć. A jak się już nie da? Zniszczą cię kubkiem w kolorze… Tak, z takiego może pić tylko pedał. Pedalski kubek. Pieniądze… Pociągnąć serią po szkielecie ludzkim.

„A gdy spojrzysz w niebo, to jakbyś brudnym ryjem w jego przestwór uderzył. I takim gadem się czujesz, bo przecież na swoim skrawku ziemi możesz się tylko udławić albo zeszmacić. Gadem, pełzającym gadem jesteś na tych przestworzach, z łaski ci piędź ziemi dano. I jak tu żyć, jeśli sam życia nienawidzisz. To znaczy na siłę, przez złość będziesz żył… Zdechnąć? A takiego wała. Mam sobie odpuścić? Sami zdychajcie!”

„Karagandyjska tryzma”, trzecia z tych niewielkich powieści, ma w sobie tę samą dawkę okrucieństwa co poprzednie. Poligon tam, gdzie już nikt nikogo nie spotka. Jeden, jedyny żołnierz. Przygłupi, nierozgarnięty, taki, którego każda armia powinna wypluć natychmiast. Ma się nim opiekować. I głuchy chorąży „Abdułka”, który przyjedzie raz na jakiś czas, przywiezie jedzenie. Nic, pustka.

– Po co ci radio? – powiada sierżant, któremu radio faktycznie na nic.

Od czasu do czasu zjedzie armia na manewry, Alosza w okopie stawia tarczę, walą do niej, znów ją stawia, kryje się, czołga, trwa. A później miesiącami znów pustka. Aż wreszcie jest kres, ostatni dzień służby. Koniec? A skąd. „Abdułka” wziął baranka, zawiózł Aloszę do Institutowa z „wykształceniem wyższym niż średnie”, szefa lazaretu z jednym marzeniem. Baranek, oczyszczony za ząb. Metalowy. Dla Aloszy. Jak żyć bez metalowych zębów? Zrobię, zrobię, odpowiadał dentysta, ale ty synku tu jeszcze pomożesz. No i tak żołnierzyk pomagał tydzień, miesiąc. I pewnie zostałby na wieczność, gdyby nie trup, którego trzeba było odtransportować do Moskwy. Żołnierzyk jak i on, tyle że z dziurą w czole… I jego ojciec. Jeden trup więcej, jeden mniej? Palnął sobie w łeb, zastrzelił go porucznik, kto tam wie. Wódka, wódka pomoże, wódka dobra na wszystko…

Zastanawiałem się czytając ten gruby tom, gdzie jest wspólny mianownik wszystkich jej bohaterów. To okrucieństwo, niewiara w człowieka, w jakąkolwiek szansę nawet nie na godne życie – na jakiekolwiek. Pawłow, każdym zdaniem, czasami rzeczywiście dowcipnym, jak wtedy, gdy dwu żołnierzy odgrywa swe dziwne role w wojskowym prosektorium, zjeżdża niżej i niżej. Człowiek, zdaje się mówić, to bydlę gorsze niż przypuszczacie.

Okrutna to literatura, chyba bez odpowiednika w naszej czy zachodnioeuropejskiej, ale też wciągająca, ciekawa, czasami powodująca zaciśnięcie pięści. Czasami zgrzytanie zębami. Ale dobra literatura tak ma. Tylko dobra.

Jedna tylko uwaga do tłumacza. Pieróg z drugiej powieści, to nie nasz, polski pieróg. To nic innego jak ciasto. Warto poprawić…

 

Oleg Pawłow – Opowieści z ostatnich dni. Trylogia, przekład Wiktor Dłuski, Noir sur blanc, Warszawa 2016, str. 533.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko