Krzysztof Kwasiżur
Lans, czyli Donkiszoteria stosowana – cz. 2
Przez pewien, krótki okres w swoim życiu zachodziłem w głowę, czy aby na pewno chcę być poetą w świecie, w którym czwarta część populacji – to poeci, w świecie gdzie informacje jak pisać wiersze łatwiej zdobyć niż informacje o poprawnej odmianie co niektórych czasowników.
Dopiero, gdy odpowiedziałem sobie na pytanie: „kim jest poeta?” zrozumiałem, że ci wszyscy ludzie nie są poetami, a jedynie piszą (lepsze lub gorsze) wiersze!
Człowiek – niezależnie od płci – postrzegający inaczej rzeczywistość, nie jest w stanie tego, specyficznego sposobu patrzenia na świat, kojarzenia po prostu wyłączyć, ta opcja jest niejako zaimpregnowana!
Gdy ktoś taki, obdarzony (a może raczej obciążony?) tym, specyficznym rodzajem wrażliwości przechodzi – na przykład – chodnikiem, gdzie robotnicy obcinają gałęzie drzew, by o druty nie zaczepiły, „samo mu się myśli” że oto drzewa, pozbawione z jednej strony gałęzi przypominają pochodnie na wietrze. Tych skojarzeń nie można wyłączyć, by funkcjonowały tylko nad kartką papieru, czy klawiaturą!
Inni przechodnie zauważą jedynie pracowników, przez których trzeba przejść na drugą stronę ulicy i zapewne nawet nie uniosą głów.
Nic w tym odkrywczego, bo każda parabola – nawet odręcznie narysowana – ukaże czytelnikom ile jest cukru w cukrze; czyli ile jednostek wybitnych w ogóle społeczeństwa.
To ma pewne przełożenie na udział „wybitnych poetów” w ogóle poetów.
To oczywiście uproszczenie, bo – jako, że nie istnieje żadna szkoła poetów, po ukończeniu której otrzymamy certyfikat , że oto jesteśmy świetnymi, (czy też kiepskim) poetami – o rankingu nie może być mowy; nie ma i nie może być skali “kto jest bardziej, a kto mniej poetą”. Bardziej mi tu szło o fakt, czy delikwent poczuwa się do poezji, czy ona do niego?
Jeśli więc rzeczony poeta swoją pracę umysłową wykonuje non-stop, to czemu nie produkuje wierszy i tomików jak głupi czapek? Są i tacy, ale nie sądzę, by w światku poetyckim (a tym bardziej szerszym – literackim, się liczyli).
Poddam tu jedynie jeden przykład Jacka Dehnela, którego wysiłki poetyckie przechodzą bez echa, choć sama osoba niewątpliwie robi sporo, by istnieć w mediach nowoczesnych i jest nie do pominięcia dla w celebryckim światku.
Proces tworzenia tomiku, czy zbioru wierszy zawiera – oprócz żmudnego cyzelowania dzieła, od pierwotnego kształtu, po produkt wyjściowy (zdarzało mi się, że trwał on trzy miesiące), zawiera także okresy cierpliwego, „bezowocnego” oczekiwania, na wenę, natchnienie pomysł – czy jak to zwał, kiedy to poeta zajmuje się pracą poboczną; pracą nad już napisanym materiałem.
W tym miejscu należy się małe sprostowanie; po czeluściach Internetu krąży reklama Uniwersytetu Jagiellońskiego, a ściśle – filologii polskiej na nim – jako szkoły poetów i pisarzy.
Horrendalne nadużycie!
Nikt, nikogo nie jest w stanie nauczyć bycia poetą, czy pisarzem, a tysiące autobiografii Liroyów, Dud, Zagumnych i innych Czubaszków, zalegające na półkach księgarni są tego najlepszym dowodem.
Ci sami autorzy (a raczej – ten sam typ autorów), próbując nadążyć za trendami i zainteresowaniami czytelników, piszą na tematy trendy, na tematy topowe, dostosowując często własne zapatrywania, by były miłe publice i zmiennym wiatrom historii.
Zbigniew Herbert krytykował w wywiadzie-rzece kolegów – literatów, którzy jak za dotknięciem różdżki zmienili poglądy i stanowiska w czasie, gdy twarde stanowisko nie groziło już konsekwencjami. To stanowisko przysporzyło mu wielu przeciwników, także spośród rzeszy kolegów, poetów.
Sam Zbigniew Herbert upierał się, że jego obowiązkiem, jako obywatela – jest zajmowanie stanowiska wobec obserwowanych wydarzeń i takich, których jest uczestnikiem. Świadomym, czy mimowolnym.[1]
Dlaczego o tym wspominam? Bo choć nie mienię się człowiekiem tego samego formatu, co Zbigniew Herbert, to zauważam pewne podobieństwo w traktowaniu prawdy podawanej i udowadnianej przeze mnie (i paru innych), a zwalczaniu jej przez osoby tąż prawdą poruszone.
Jak kiedyś Andrzej Walter zauważył; czy to Marek Jastrząb – pisząc swoje felietony, czy Leszek Żuliński – zapełniając treściami swój poczytny blog, póki piszą co im dyktuje serce i przekonania, wymienieni autorzy, jak wielu innych felietonistów, eseistów i przeróżnej maści prozaików – robią to w sposób przekonujący. Przekonujący innych i siebie samego, bez cienia fałszu. Tacy mogą mieć przeciwników i zawsze znajdą się ludzie, którzy nie zgodzą się z ich argumentacją, ale zawsze też znajdą się zwolennicy i zagorzali miłośnicy ich spojrzenia na rzeczywistość, zatem i ich pióra.
„Ty, kurwa, tylko piszesz o tym, co ciebie interesuje, a nie o tym, co nas jako redakcję interesuje!” był gromiony Józef Baran na operatywkach redakcyjnych w „Gazecie Krakowskiej”.
Podobnie i mnie parę, do parunastu osób w miesiącu usiłuje „nawracać” o czym mam pisać, o czym warto, a czym nie muszę sobie głowy zawraca.
Ale dopóki piszę o tym, co MNIE interesuje, mam pewność, że się nie sprzedałem.
Dokładnie te same prawidła kierują pisaniem wierszy – albo ktoś pisze, co mu przyszło do głowy i robi to wtedy tak, że czytelnik w lot rozumie, czuje te słowa, bo poniekąd siedzi w głowie autora, albo inaczej – pisze to, co inni mają w głowie; pisze na zamówienie (niekoniecznie wyartykułowane).
Mieć własne zdanie i go bronić – to wielka umiejętność, a przy tym być otwartym na argumenty adwersarzy – to zaleta rzadko spotykana i niezwykle cenna wśród ludzi pióra. W momencie, gdy literat staje „na świeczniku”, zaczyna być słuchany, a może i cytowany – dosyć łatwo popaść w manierę bronienia własnego zdania jak niepodległości, gdyż zaczynamy wydawać się sobie środowiskiem opiniotwórczym.
Nieważne, czy słusznie, czy ta opinia jest słuszna, czy nie, człowiek, parający się słowem powinien mieć świadomość, iż ma wpływ na opinie innych; że należy do środowiska opiniotwórczego.
Zatem upierając się przy swoich ideach wystarczająco długo, by poinformować o nich, zarazić nimi i przekonać do tych idei wystarczającą ilość ludzi – taki pismak jest w stanie przeforsować nawet najgłupszą i najbardziej irracjonalną ideę, wystarczy, że będzie wystarczająco przekonujący – ergo – że sam będzie w te idee wierzył.
W tym miejscu zaczynamy już rozumieć, jak ogromna odpowiedzialność spoczywa na współczesnym literacie, który pozostawi swój tekst w Internecie, nie ma już od tej chwili kontroli nad tym, ile setek, tysięcy czy milionów czytelników przeczyta ów tekst i zostanie przekonanych do jego rewolucyjnego spojrzenia na rzeczywistość? Czy to źle? Nie, pod warunkiem, że zaszczepiane w nas idee nie są szkodliwe, argumentacja nie mija się z prawdą i… nie istnieje drugie dno.
Dno, o którym pisał Zdzisław Antolski przy okazji recenzji jednego z moich tomików poezji:
„Literaci tworzą z różnych powodów, pierwszym i najczęściej spotykanym jest chęć zaimponowania, zabłyśnięcia przed sobą i innymi. Patrzcie, mówi zadufany w sobie autor, jak ja potrafię wywijać słowem, jakie piękne metafory stosuję, jakie kunsztowne porównania i przerzutnie. A jaki jestem mądry, jak znam poezję i filozofię. Jakie aluzje wam podaję w wierszu, jak na tacy w eleganckiej restauracji, jakie nawiązania do światowej literatury, I drugi powód pisania: wewnętrzna niewygoda, chęć zrozumienia siebie i swojego środowiska”.[2] I do szukania w sobie tego drugiego powodu pisania namawiam i proszę czytelników. Bo – jak wyjaśnia dalej Antolski – czytelnik prędzej, czy później pozna szczere pióro instynktownie.
I tu mam wrażenie, że to pisanie „wsobne”, obliczone na pogłaskanie własnego ego, na lansowanie własnej osoby, czy dawanie samozadowolenia autorowi – będzie balsamem krótko działającym; nie wróżę takim dziełom długiego życia, a już na pewno nie przejście do potomności.
„Krytyka literacka w wysokonakładowych pismach działa jak sieć rybacka w którą łapią się co większe okazy, a płotki przelatują przez oka sieci, które należy rozumieć jako redakcyjną selekcję, jak wystrzelone z procy. Ostatecznym dla autora celem takiej krytyki jest samo odnotowanie książki w wysokonakładowym piśmie i zaistnienie jej w zbiorowej świadomości czytelników, niezależnie od tego co się mówi, w myśl zasady: byleby nie przekręcali nazwiska. Krytyka literacka konsekwentnie ignoruje pisarzy antysalonowych, takich jak Waldemar Łysiak.” (Nonsensopedia)[3]
Skoro na pisarzu spoczywa taka odpowiedzialność, a poetą być jest tak niewygodnie, to może chociaż krytyk ma lepiej?
Nie sądzę! Sądzę, że ma jeszcze gorzej i ma tego świadomość (przynajmniej taki, co to przykłada się do swojej roboty i zna ją jak zły szeląg).
Krytyk jest społecznikiem, wykonującym funkcję społecznie użyteczną którą – często – sam na siebie nałożył! Aby tą funkcję dobrze wykonywać musi on od siebie odsunąć prywatne animozje, zatem musi się uzbroić w szczególny rodzaj etyki. Dowód?
W ostatniej dekadzie byliśmy świadkami przestępstw, oszustw, a nawet morderstw dokonywanych przez poetów, twórców.
Czy kto słyszał – na przestrzeni ostatniego półwiecza o takim przestępstwie, dokonanym przez krytyka?
Ten rodzaj etyki, właściwy krytykom, odbija się chyba także w ich sposobie funkcjonowania, rozwiązywania życiowych dylematów, postrzegania świata.
Czy zatem wywijanie piórem jest lżejszą pracą, niż kielnią, czy kilofem?
Wydaje się z powyższych słów, że nie, ale mam wrażenie, że jakakolwiek praca wykonywana z pietyzmem i dbałością o szczegóły, jest taka właśnie; męcząca, czasochłonna i dająca wiele satysfakcji. Czego i czytelnikom życzę.
[2]https://pisarze.pl/recenzje/9118-zdzislaw-antolski-wiersze-ziemskie-i-niebieskie.html (stan na dzień: 19.10.2015)
[3] http://nonsensopedia.wikia.com/wiki/Krytyka_literacka
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · R E K L A M A · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
{loadposition reklama_art}