Z lotu Marka Jastrzębia – Czarodziejska góra: przybytek bożych dopustów

0
247

Z lotu Marka Jastrzębia



Czarodziejska góra: przybytek bożych dopustów


jastrzab-marekMa dwadzieścia cztery lata. Toczy go radosne poczucie zdrowia. Jest pewien, że idzie  w dobrą stronę.


Jak dotąd nie narzekał na los. Jego życie było uporządkowane i proste. Płynęło w spokojnym, ustalonym rytmie, jakby miało trwać wiecznie, nie widział więc specjalnych powodów, by się nad nim zastanawiać. Biegło wyznaczonymi koleinami rozsądku, bez podniecających zaburzeń, wstrząsów, niespodzianek; nurtem przekonań odziedziczonych po przodkach, zapatrywań wtłoczonych mu w pamięć przez otoczenie zostawione na równinach.


I takie było dla niego – łagodnej zapowiedzi mężczyzny wychowanego w przekonaniu, że ma przed sobą czas.


Ale na co mu ten czas? Dopiero później dostrzegł, że był mu potrzebny do tego, by dorosnąć, dojrzeć do wyjścia spod surowych gorsetów, okrzepnąć w pojęciach innych, zaprzestać wydawania prędkich i pochopnych ocen, pogodzić się ze  zmianą punktów widzenia.


Przybył do międzynarodowego sanatorium Berghof w Davos, do szwajcarskiej miejscowości uzdrowiskowej, przyjechał w odwiedziny do leczącego się z gruźlicy kuzyna i by przy okazji odpocząć. Planował być w nim trzy tygodnie, jednak został tam siedem lat. I w tym miejscu rozgrywa się akcja powieści Tomasza Manna Czarodziejska Góra.  


*


Trzy tygodnie, to niepoważny termin. W sam raz taki, by niczego nie zobaczyć.  


Główny bohater nazywa się Hans Castorp, jest Niemcem pochodzenia mieszczańskiego, świeżo upieczonym, majętnym inżynierem ze skłonnościami do powściągliwej gimnastyki umysłu. Drugim bohaterem jest jego przyrodni kuzyn, Joachim Ziemssen, zakamieniały żołnierz o siermiężnych poglądach wyznawanych przez wojsko. Hans Castorp, to cywil o duszy poczciwego pacyfisty.


Kuzyni są nieśmiali, lecz uprzejmi. Wobec innych ludzi zachowują się z delikatną rezerwą; od małego uczeni szacunku do starszych, są lubiani, uczynni, przeto nie mają wrogów. Zazwyczaj bywają we własnym towarzystwie, ale w trakcie rozwoju fabuły, do obu kuzynów dochodzi trzeci bohater, Włoch Lodowico Settembrini, mason, erudyta, radykalny humanista pozujący na nieprzejednanego intelektualistę, literat o zapędach pedagogicznych.


Jest to zwolennik demokracji, postępu, nowoczesności, maniakalny gloryfikator Człowieka Rozumnego, wróg wszelakich cierpień, przesądów, schorzeń i niedomóg tłamszących ludzkość, augur skłonny do instruowania, a przede wszystkim ateistyczny moralizator łasy na komplementy. Lubi popisywać się nagromadzoną wiedzą, strofować kogo bądź i prostować ścieżki swoim uczniom.


W tym przypadku wdzięcznym obiektem jego pedagogicznej szlifierki jest Hans Castorp, natura umysłowo dziewicza, jeszcze nieskażona efekciarstwem i wolna od sceptycyzmu. Jest dla niego wyzwaniem, plastyczną osobowością, postacią godną rzeźbienia, nadającą się do psychicznego ugniatania: jak glina. Do formowania: jak tabula rasa. Nazywa go wiecznym dla życia strapieniem, a Hans odwzajemnia mu się obdarzając go epitetem: KATARYNIARZ.


Całe trio prowadzi niekończące się dyskusje, lecz są to raczej apodyktyczne monologi Settembriniego, aniżeli równorzędny przepływ zdań; Ziemssen ogranicza się do milczenia, przeważnie stanowi tło, dekorację, uboczny pretekst do jednostronnej wymiany  argumentów. Tylko Castorp bąknie czasem jakieś krzywe słówko sprzeciwu pod adresem mentora, lecz, zgromiony jego ripostą, cichnie.


Ale choć w obecności swojego dydaktyka zachowują taktowne milczenie, to przecież słuchają go z prawie nabożną czcią i dopiero, gdy ich kuglarski wychowawca odchodzi z pola widzenia, odważają się komentować jego wypowiedzi.


W odróżnieniu od Joachima Ziemssena, poczciwej duszy wypełnionej kapralską prostaczkowością, Hans Castorp, skrupulant, obowiązkowicz i precyzyjniak, chłonie wiedzę o sprawach tak mu nieznanych, że aby je pojąć, zaczyna kształcić się od podstaw, studiować dziedziny dalekie od inżynierii: sięgać po dzieła biologiczne lub z astronomii. Czyta i duma o budowie wszechświata lub ludzkiego organizmu, a czyni to wszystko po to, by bez przeszkód podążać zawiłym tropem przemyśleń Settembriniego.


Settembrini odczuwa samotność erudycyjną; brakuje mu właściwego audytorium zdolnego docenić jego błyskotliwość. Gnębi go fakt, że nie ma równego sobie przeciwnika, toteż odzyskuje wigor, gdy w drugim tomie powieści pisarz przydaje mu nowego interlokutora, słabowitej kompleksji Leona Napthę, zręcznego oportunistę dialogującego z upodobaniem na obojętnie jaki temat, mrocznego jezuitę o kwaskowatym usposobieniu, scholastyka od niechcenia szermującego sofizmatami, chwalcę średniowiecza, zwolennika moralnych sadyzmów lub stosowania terroru.


Oboje stworzą wyśmienity duet a Hans Castorp, zażenowany obserwator ich zazdrosnej rywalizacji, będzie w środku, pozostanie ofiarą ich pedagogicznej walki: wciśnięty pomiędzy młot, a kowadło. Od tej chwili będą wieść słowne, zaborcze utarczki o jego duszę, o panowanie nad nią, a inżynier posłuży im za worek treningowy.  


*


Śmierć, jej nieustanna obecność w tym miejscu, jej dotkliwe uprzytomnienia, że na nich patrzy i tylko czyha, by ich dopaść, ta rozpaczliwa świadomość  nieuchronnego przemijania, towarzyszy im wciąż. Wpływa na ich postępowanie i tryb życia; z chwilą wkroczenia do gruźliczego świata na górze, odrzucają zwyczaje przywiezione ze świata nizin, a stosują się do obowiązujących tu; poprzednie wydają się im banalne, niespójne z obecnie prowadzonym życiem na kredyt. 


W obliczu częstej perspektywy zgonu zdawano sobie sprawę, że czas ma tu inne znaczenie, a dawniejsze zainteresowania i przyziemne problemy – praca, obowiązkowość – tracą sens. Więc go zabijają, przestają się nim przejmować, a w  miejsce starych, pojawiają im się nowe pasje: krótkie romanse, pijane zabawy, napady obżarstwa, intrygi lub drobnostkowe plotki pozwalające zapomnieć o fluktuacjach choroby.


Monotonna, próżniacza, nudnawa egzystencja ludzi goszczących w sanatorium, koncentruje się na realizacji codziennych zadań, na obfitych posiłkach, regulaminowym leżakowaniu na werandzie i koedukacyjnych lub indywidualnych spacerach; zarząd Berghofu jak umie, tak dba o rozrywki swoich kuracjuszy.


Jedną z nich jest wizyta naczelnego lekarza w jadalni – radcy dworu Behrensa, spotkanie dające pensjonariuszom możliwość niezobowiązującego pogawędzenia na tematy oderwane od dolegliwości.


Urozmaicenie stanowią też wieczorki poświęcone wywoływaniu duchów, podejrzanie atrakcyjne seanse spirytystyczne czy psychoterapeutyczne rozmowy i wykłady urządzane przez doktora Krokowskiego, asystenta radcy. Mówi się na nich o ekscytującym powiązaniu miłości z umieraniem, przestrzega przed seksualną rozwiązłością pogłębiającą chorobę.


Ale nie wszyscy rezydenci Berghofu przejmują się tymi uwagami. Większość bagatelizuje zakazy i zajmuje się talerzykowymi głupstwami.   


Jakkolwiek spędzają ten skrofuliczny czas, nieodmiennie dręczy ich spóźniona nostalgia za opuszczonymi krajami, opanowuje gwałtownym przypomnieniem utraconej sielanki z momentów minionego zdrowia. Wtedy niektórzy z tego  bractwa wyłamują się ze zwartych szeregów pacjentów: gnani tęsknotą za poprzednim życiem, decydują się przerwać kurację i wrócić w normalne strony.


Rosjanka, Kławdia Chauchat, niespełniona miłość Hansa Castorpa, opuszcza przybytek bożych dopustów i zwiedza, podróżuje, odpędza od siebie myśli o postępującym schorzeniu, Joachim Ziemssen, rycerz wyprofilowany na pruską modłę, wraca do koszarowych powinności, lecz zarówno Kławdia jak Joachim, zjawiają się w Berghofie – ponownie; kuzyn, by umrzeć, madame Chauchat, by przywieźć na górę swojego towarzysza niedoli, Holendra o nazwisku Mynheer Peeperkorn, postać bajecznie osobliwą, władcze zero, jak się o nim wyraża Hans Castorp. Hans wie, że aby zbliżyć się do Kławdii, musi go  poznać, polubić, zaprzyjaźnić się z nim nawet (w miarę możliwości) i tym sposobem sprawić sobie choć odrobinę rozkoszy.


Jednak poznać Peeperkorna jest niemożliwością; Holender ucieka wszelkim diagnozom. Mimo to, a może ze względu na mgławicowość aluzyjnych wypowiedzi, jest najlepszą postacią utworu Tomasza Manna. Pisarza – ironisty.


Majestatyczny, króluje na otoczeniem. Wydaje się nad nim unosić. Dominuje aparycją, monumentalnością, dostojeństwem bijącym z całej postury, wydaje komendy, narzuca wolę, decyduje, poleca i zaleca, a czyni to tak sugestywnie i z taką mocą przekonywania, że nikt z jego rozmówców nie ośmiela mu się zaoponować.  Ale gdy rozmowy poczynają przebierać tony filozoficzne, kiedy na arenie pojawiają się Settembrini oraz Naptha i dyskusja schodzi na tematy duchowe, abstrakcyjne, metafizyczne i mało przyziemne, Peeperkorn, jest bezradny.


Można odnieść wrażenie, że dopóki nie otworzy ust, uchodzi za mądrego, że z chwilą, gdy zaczyna mówić, iluzje te pryskają na boki, a z otworu gębowego wyciekają mu słowa oskubane ze znaczenia, że treść zdań rozjeżdża się z formą, a ich forma lewituje nad treścią. Lecz to pozór bo w tym szaleństwie jest metoda: zdania są celowo złamane, rzekomo na niby, a w istocie z premedytacją niedokończone. Są zostawione domyślności słuchaczy, a Peeperkorn, wypowiadając ich cząstki, pozwala je uzupełnić, wzbogacić niedopowiedzenia o brakujące elementy.


Mimo tych ujemnych zalet, Hans Castorp odnosi się do niego z szacunkiem. Ze względu na miłość do Kławdii, jest pełen respektu, uprzedzająco grzeczny, niemal czołobitny w owej szarmanckości. Wierzy w jego wielkość i format. Stara się zrozumieć, co takiego dostrzegła, że związała z nim los. Tym samym próbuje usprawiedliwić Kławdię z dokonanego wyboru. Choć Settembrini lub Naptha, nie rozumiejąc Peeperkorna, uważają go za karykaturę intelektualisty, a nawet – zamkniętą głowę, jakkolwiek twierdzą, że wywiera na Hansa zgubny wpływ i usilnie  odradzają mu kontakty z ową mizerotą, to on nadal i do nieszczęśliwego końca zabiega o jego względy.


*


Skoro już wydukałem tezę, że Mann był ironistą, pociągnijmy tą myśl dalej i powiedzmy: pisząc poważną książkę o chorobie, mówił nie tylko o sanatoryjnych ludziach pożeranych przez gruźlicę, o ich powolnym staczaniu się w nicość lub otępienie; powieść rozgrywa się przecież na tle przybliżającej się wojny!  


I Światowa, widmo upadku cywilizacyjnego, ciąży nad mieszkańcami tej luksusowej  poczekalni do niebytu, a ironia polega na ogarniającym ich mętliku, chaosie, poczuciu bezwyjściowości. Kultura, jej dotychczasowy walor i udział w życiu człowieka, tracą siłę naturalnego istnienia, stają się martwymi obiektami spekulacji, rozważań na jałowym biegu. Do niczego pożytecznego nie prowadzą, niczego też nie wyjaśniają, są tylko jak drzazga w bucie. 


Jałowe, puste, demagogiczne są więc rozmowy Settembriniego z Napthą, bo jak tamtejsza, schyłkowa Europa nie dysponowała prawdziwymi intelektualistami, postacie z tej książki tylko uzurpują sobie prawo do zabierania głosu, do wypowiadania się o filozofii, historii, polityce.


To naciągający kataklizm jest głównym bohaterem Czarodziejskiej góry. Jej ironiczna wymowa na tym polega, że ludzie, których uważamy za mądrych, nie są nimi, a poczytywany za głupka Peeperkorn, okazuje się mędrcem.


*


Ciężko w kilkustronicowym tekście opisać przeszło ośmiuset stronicową powieść. Poruszyć wszystkie jej aspekty. Żeby tego dokonać, trzeba być pyszałkiem. Albo sięgnąć po jej rozbrykane streszczenie.


Konkluzja: kto chce dowiedzieć się więcej, niech sięgnie do oryginału.   


*


Parę słów o pisarzu. Niemiec. Urodził się w Lubece, w czerwcu 1875 roku, zmarł w sierpniu 1955 roku, w Zurychu. Laureat literackiej nagrody Nobla w 1929 roku.


W 1901 roku, czyli w wieku dwudziestu pięciu lat publikuje zaczętą trzy lata wcześniej powieść Buddenbrookowie. Dzieje upadku rodziny. W 1912 pisze Śmierć w Wenecji. 1924 – powstaje Czarodziejska góra. Do najważniejszych dzieł Manna zaliczyć można niewątpliwie cykl czterech powieści pod wspólnym tytułem Józef i jego bracia powstałych w latach 1933-1943.


Utraciwszy obywatelstwo niemieckie, przyjął w roku 1936 obywatelstwo czeskie, zaś osiem lat później został formalnie obywatelem Stanów Zjednoczonych. Po zakończeniu drugiej wojny światowej nie zdecydował się na powrót do Niemiec.

Apogeum powodzenia osiągnął w ostatnim roku życia, gdy ukazały się Wyznania hochsztaplera Feliksa Krülla (1954).


O swych książkach mówił, że są „tworzone z własnego życia”, a życie było dla niego „grą, artyzmem, humorem”. I tak – biograficznie – należy patrzeć i oceniać jego dzieła; twórca jest twórcą tylko wówczas, gdy pisze sobą.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko