Wacław Holewiński
Mebluję głowę książkami
Wydawca na skrzydełku książki napisał: „Ostra obyczajowo, a jednocześnie pełna ciętego humoru powieść Saramonowicza, przypomina jego najbardziej znane filmowe megahity: ‘Testosteron’ i ‘Lejdis’. ‘Chłopcy’ są przenikliwym portretem goniącej za życiowymi podnietami wielkomiejskiej klasy średniej. To portret ludzi, którzy zapominają, że ‘życie jest gdzie indziej’”. Nie widziałem żadnego filmu Saramonowicza, przyjaciółka powiedziała mi, że nakręcił bardzo dobrą komedię – „Ciało”, które warto zobaczyć. To była dobra rekomendacja, liczę się z jej głosem. Ale spojrzałem do Wikipedii, popatrzyłem kiedy nakręcił te filmy. Sporo lat minęło.
Wracajmy do powieści. Zacząłem czytać, śmiać się, pomyślałem nawet, że to celne obserwacje. Ale po trzydziestu stronach zdałem sobie sprawę, że albo ja gdzieś błądzę, albo autor pobłądził w tym pastiszu naszej rzeczywistości. Przeczytałem jeszcze raz, a potem czym dalej, tym było mi coraz trudniej. I pewnie, gdyby nie to, że będąc w górach, nie miałem już innej lektury, nie skończyłbym „Chłopców”. Doczytałem.
Nie lubię, bardzo nie lubię polskiego kabaretu. Wiecie dlaczego? Bo jego twórcy mają nas, publiczność za debili. Co gorsza, często mają rację. Kliniczny objaw? Rzucenie „kurwy” na scenie. I ten śmiech powszechny. No po prostu boki zrywać.
Saramonowicz, bez wątpienia i inteligentny człowiek, i – co gorsza – sprawny pisarz, poszedł dokładnie tym samy tropem. Nie będę owijał w bawełnę – w tej powieści na każdej stronie mamy pół tony „chujów”, „pizd”, „ruchania”, „pierdolenia”, etc., etc. Do bólu, do zniesmaczenia, do wyrzygania.
Po kolei. O czy jest ta książka? Mamy dwie narracje: ojca i syna. Ten starszy, czterdziestolatek, znakomity neurochirurg, ten młodszy jedenastolatek, uczeń. Tatuś rozwiódł się z mamusią i „używa”. Używa na całego i z każdą z mamuś klasowych koleżanek syna. Żeby konfiguracja była pełna jego najbliższy przyjaciel, aktor podąża tym samym tropem /za jego zresztą namową/. Więc „bzykają”, „przelatują”, „pierdolą” wszystko co się rusza. Kuba, nasz dzielny doktor, łamie nawet święta zasadę, że można „ruchać wszystko poza kobietą przyjaciela”…
No, dobra. Kilka cytatów aby nie być gołosłownym. I proszę mi uwierzyć, że tak jest na każdej albo prawie każdej stronie:
„Kiedy tak miotałem się po salonie, w którym wciąż wisi ślubne zdjęcie moich starych, a który przeszło rok temu opuściłem w pogoni za nielimitowanym ruchaniem, muszę wyglądać jak ostatni frajer. Ale mam to serdecznie w piździe, bo czuję się zirytowany istotnie i z uzasadnionego powodu.
– Jak mogłaś, Aga? – powtarzam bez końca. – Do chuja pana, jak mogłaś?!” (str. 146).
„I dlatego, jeśli ci teraz zrobię laskę, to w całkowitym bezwstydzie! – szepcze tak głośno, że boję się, iż słychać ją także w kiblu, i to w budynku obok. – A przez bezwstyd rozumiem nie jakieś kurewskie wyuzdanie, którym zazwyczaj robienie laski w miejscach publicznych jest! (str. 229)
„Bo dość szybko się okazuje, że tego legendarnego ruchania, o którym tyle marzył, jest znacznie mniej, za to całymi godzinami trzeba przepychać się przez zajebane samochodami miasto, by z wywieszonym jęzorem wpaść w ostatniej chwili do szkoły i nie mając czasu żeby się nawet wyszczać…” (str. 237).
I tak w kółko, i na okrągło, i jeszcze, i jeszcze, bez końca, bez umiaru, bez zahamowań.
Jest też synek, Mateusz. Jedenaście lat. Gdzieś tam na początku swojej opowieści deklaruje, ze w zasadzie nie przeklina. Przeklinają koledzy, on się stara, ale… ale przecież często trzeba dosadnie, inaczej się nie da. No i jedziemy. W gruncie rzeczy tym samym językiem co tatuś. Jedenastolatek! A o czym myśli jedenastolatek? Nie domyśliliście się państwo? No, jak to? Naprawdę nie domyślają się państwo? Dziewczyny są przecież do… E, może raczej nauczycielki? No, nie, nauczycielkę przecież „wyruchał” tatuś. Więc koleżanka z klasy o włoskim nazwisku. Mamusia, była modelka, rozwiedziona. Tak, tak, śmieszny układ – tatuś mamusię koleżanki.
Wszyscy tu ze wszystkimi, wszyscy tym samym językiem, wszyscy o jednym. Nawet w pracy znacznie starsza koleżanka Kuby opowiada o jego ojcu. Który, też lekarz, był taki sam. Pewnie przeleciał wszystkie lekarki i siostrzyczki.
Trochę grepsów: „Wszyscy faceci, to kłamcy – powtarzała rytmicznie, jakby puszczała serie z automatu lub zapowiadała magiczną formułę zamiany księcia w gówno”. „ze stojącym chujem słabo się gawędzi o dowcipach”, „Jak kobieta chce się wyszczać, to się po prostu idzie wyszczać. Niepotrzebna jej do tego proklamacja niepodległości ani oświadczenie woli” i mamy miks, który rozbawi czytelnika. Ale warto jeszcze uzupełnić tę papkę sentymentalnym wątkiem. Przyjaciel Mateusza, a syn aktora dostaje się pod koła samochodu. Stan tragiczny, ale od czego nasz dzielny doktor. Reperuje mu czaszkę, panowie się godzą, przyjaciel wraca do żony /która wcześniej proponowała Kubie trójkąt, bo w czymś tam jest lepszy od byłego męża, a tamten też w czymś lepszy/… No i koniecznie trzeba powiedzieć, że syn najważniejszy, że trzeba przenikliwym oczkiem spojrzeć na swe absurdalne życie…
„’Chłopcy’ są przenikliwym portretem goniącej za życiowymi podnietami wielkomiejskiej klasy średniej”. Uśmiałem się z tej zapowiedzi. Zastanawiam się kto, poza autorem, tak widzi polską klasę średnią? Większość moich przyjaciół to ludzie w zbliżonym wieku do autora „Chłopców” albo bohatera/bohaterów jego książki. Doprawdy nie znajduję nikogo o choćby w małej części „parametrach zbliżonych”. Złośliwie zaryzykuję tezę, że ta powieść to jakiś ersatz niespełnienionych pragnień Saramonowicza.
Ktoś powie: przecież ty sam, w swoich powieściach często używasz słów, delikatnie mówiąc, nieparlamentarnych. Tak, to prawda. Język ma różne oblicza, różne powaby i odniesienia. Ale na Boga – niech to ma jakiś sens, niech pasuje do ludzi, ich wieku, ich wrażliwości.
Publiczność się roześmiała. Jak w kabarecie. Sukces sprzedaży gwarantowany…
Andrzej Saramonowicz – Chłopcy, Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2015, str. 302.