Stanisław Rogala
O Zygmuncie, ziemi i paru innych rzeczach wspominanie
(w 20 rocznicę Jego śmierci)
Chcąc mówić o związkach pisarza z jego ziemią, czyli wskazywać na najbardziej podstawowe tworzywo literatury, najbardziej obfite źródło tematów, a często źródło wartości etycznych, płaszczyzn odwołań – pośród licznych związków i konotacji należy wskazać co najmniej na dwa podstawowe problemy: ujawnień osobistych (prywatnych), czyli pozaliterackich wypowiedzi, deklaracji, zachowań samego autora i jego rodziny, przyjaciół, znajomych, oraz ujawnień artystycznych, wpisanych w jego utwory.
Zacznę od problemu pierwszego, ale też w ograniczonym wymiarze, bo sprowadzonym tylko do moich kontaktów z tym pisarzem. Należałoby dodatkowo prześledzić osobiste wypowiedzi pisarza w tym względzie (wywiady, refleksje, notatki), gdyż są one zwykle szczere i rzucają bardzo ważne światło. Niech więc ta moja wypowiedź będzie tylko przyczynkiem do zasadniczego tematu.
W jednym z utworów Zygmunta Wójcika, w reportażu Saga rodu Kellerów z tomu Twarzą do słońca, narrator-reporter wypowiada bardzo znamienne słowa, które urzekły mnie, które mogę wziąć za motto do swojej działalności jako pisarza i jako badacza literatury. Słowa te brzmią:
Dom – to miejsce, gdzie się jest. Ten cały świat, Ojczyzna, zwana też ojcowizną, rodzina. Dom-gniazdo, skąd się odchodzi i wraca, miejsce, które się opuszcza i z którym człowiek nie może się nigdy rozliczyć. Dlatego też to rozliczenie jest rozrachunkiem z własnym życiem, z własnym ojcem i matką; jest konfrontacją pokolenia synów i ojców. Ale bywa też, że pokolenia dziadów i pradziadów, wnuków i prawnuków. (Twarzą do słońca, Warszawa 1981, s. 77).
W wywiadzie opublikowanym w “Gońcu Staszowskim” (1995, nr 6-8) wyznaje:… na spotkaniach mówię do wiejskiej młodzieży (i nie tylko do wiejskiej) – Uczcie się pamiętać rodzinny dom, ten rodzinny dowód domowy, bo on wam wystawia najbardziej wiarygodny dowód tożsamości.
To bardzo ważne słowa, podstawowe. Wydaje się, że życie, a przede wszystkim pisarstwo, Zygmunta Wójcika jest nieustannym powracaniem do Domu i opuszczaniem go, czyli przyjazdów i odjazdów na Kielecczyznę. Te powrotu (było ich dużo) upoważniają do stwierdzenia, że praktycznie obecny był tu zawsze, tu się urodził (Kępa Lubawska k. Pacanowa, 1935 r.), tu wychował i tu lokalizował przestrzennie większość swoich utworów wraz z ostatnim, pośmiertnym zbiorem opowiadań Zimowy wściekły pies.
Niektórym jego powrotom towarzyszyłem, doświadczałem jego bardzo uczuciowego stosunku do rodzinnych stron. Nim do tego doszło, były przypadkowe spotkania, jednostronne zauroczenia.
Poznałem go dawno, a jakby wczoraj. Pierwszego marca 1980 r. gościł na spotkaniu autorskim w nowo otwartym kieleckim Ośrodku Kultury Literackiej. Prowadziłem to spotkanie, więc jakby z wdzięczności, zawsze wiele okazywał jej ludziom, wpisał mi do swojej jeszcze ”cieplej” książki Suita chłopska następujące słowa: “Koledze Stanisławowi Rogali, aby Mu się wiodło jak najlepiej (życzę z serca)”. Bezpośrednim zwrotem do mnie i życzeniami poczułem się uradowany i zaszczycony. A w książce pamiątkowej placówki napisał: “W Waszym Klubie było mi z Wami bardzo dobrze (na tym, jakby pionierskim spotkaniu), ale jeszcze lepiej mi u mojej Mamy w parafii Pacanów. Za Waszą przyjaźń i przychylność dziękuję najserdeczniej. 1.03.80 Kielce. Zygmunt Wójcik”.
Przygotowując się do prowadzenia tego spotkania (bardzo ważnego i dla mnie, bo pierwszego w tej placówce) uzmysłowiłem sobie, że pierwszą jego książkę kupiłem i przeczytałem w 1973 roku jeszcze jako mieszkaniec Lublina – Zabijanie koni. Zrobiła na mnie wielkie wrażenie. W sytuacji wymuszonego powrotu syna na wieś do stareńkich rodziców sam bywałem. Wydawało mi się, że książka jest o mnie i o moim bracie Zdzisławie. Żałowałem, że nie mam drugiego brata, co całkowicie odpowiadałoby literackiej sytuacji Zabijania koni. Rozmowę z pisarzem podczas tamtego spotkania prowadziłem jak rozmowę ze sobą.
To i następne spotkania zaowocowały szybko, już w 1981 r. Zygmunt napisał ciekawy reportaż pt. Chłopski Długosz (opublikowany dwa lata później w tomie Przesiewanie czasu) o Janie Fronczyku z Bobrzy, autorze zapisków kalendarzowych, dotyczących chłopskiej codzienności, prowadzonych od 1922 r. Po tym pierwszym wpisie otrzymywałem od niego książki, prosiłem o łaskawe przyjmowanie moich. Na tomiku wierszy, który sobie bardzo cenił, Dzień mojej matki złożył następują dedykację: “Drogiemu Koledze… z podziękowaniem za jego mądrą prozę i z najlepszymi życzeniami nowych utworów. Warszawa 4 IV 85″. Podobne wpisy złożył mi na Wejściu w rzekę i Winie najpiękniejszym…, zawsze z akcentem przyjaźni i ludzkiego ciepła. To ośmieliło mnie do tego stopnia, że z jego ostatniej powieści Odejść z sodomy opublikowałem w kieleckich “Przemianach” recenzję, wiem, że Zygmunt chwalił ją sobie. Zawsze z niecierpliwością oczekiwałem jego wypowiedzi o moich utworów prozatorskich (było ich kilka), gdyż zawsze były wnikliwe i jakby “rozumiejące” zapatrzenie w przyrodę i w człowieka, wszak było jedno źródło naszych osobowości etyczne – okrutna ale jednocześnie wspaniała wieś, przyroda i ludzie.
Spotykaliśmy się często, bo przyczyn było wiele. Na przykład w lutym 1985 roku na Zjeździe ZLP w Warszawie, gdzie występowałem jako prezes-delegat kieleckiego oddziału (Zygmunt został wtedy wybrany v-ce prezesem obok Zygmunta Lichniaka i Wojciecha Żukrowskiego). W 1985 roku udało mi się z okazji 50-lecia życia zorganizować w Kielcach dwudniowe spotkanie poświęcone jego twórczości. W pierwszym dniu – 4 czerwca – odbyła się sesja naukowa. Refleksjami o jego poezji, prozie i reportażu dzielili się Feliks Fornalczyk i obecni na dzisiejszej sesji (materiał został przygotowany na sesję naukową poświęconą jego twórczości a przygotowaną z okazji piątej rocznicy śmierci pisarza) Zdzisław T. Łączkowski i Janusz Termer. W dniu 5 czerwca Zygmunt powiózł nas do Pacanowa na spotkanie w tamtejszej szkole podstawowej. Byliśmy przyjmowani radośnie przez nauczycieli i uczniów. Potem zaprosił nas do Kępy Lubawskiej – swojego miejsca urodzenia – byśmy dostąpili zaszczytu poznania jego mamy, siostry, brata, całej rodziny. Ale również, a może przede wszystkim byśmy poznali wioskę i nadrzeczną okolicę, tą “osiedlinę pacanowską”, która posłużyła mu za materiał do konstrukcji przestrzeni w wielu utworach. Poprowadził nas nad Wisłę, z szacunkiem opowiadał o jej przychylności i okrucieństwie (tak wyraźnie oddanym w Zimowym wściekłym psie). Za sesję i wycieczkę do jego rodzinnych stron podziękował mi w uroczej kartce przysłanej z Pieszczan na Słowacji 6 sierpnia: “Stasiu Drogi, dopiero teraz mogę Ci nareszcie podziękować za wszystko, co zrobiłeś na moją 50-kę, a szczególnie moja Mama i Siostra, a także cała moja rodzina. Myślę, że zrobiliśmy także coś wspólnie dla gminy, a może i środowiska. Pozdrów resztę kolegów. Zygmunt Wójcik”. Prawdziwy sens opowieści o Wiśle odkryłem dopiero w kwietniu 1995 roku, kiedy pisałem posłowie do jego ostatniego tomu opowiadań i kiedy wraz z przyjaciółmi grzebałem go w Popowie nad inną rzeką – Bugiem. Te dwie jego rzeki – Wisła i Bug – stały się metaforą ludzkiego losu, początku i końca, narodzin i śmierci, zaczęły funkcjonować jako rzeki-matki i rzeki-przekleństwa. Zawsze były, ale dopiero teraz szczególnie wyraziście uwidoczniły mi się jako główne “filary” konstruujące przestrzeń jego utworów w znaczeniu geograficznym i metaforycznym. Pod jego wpływem inaczej spojrzałem na moją rzekę – Wschodnią. Wiele mu o niej opowiadałem, konfrontując nasze chłopskie dzieciństwa. Teraz marzę, by opisać swoją rzekę, nadać jej wymiar uniwersalny, wymiar ludzkiego losu, tak jak on opisał swoje rzeki.
W drugim dniu sesji 85 roku pokazał nam również resztki sadu “za domem” i pasiekę, w którym na słońcu, słuchając śpiewu ptaków, obserwując chmury, przeleżał kilka wiosen. Gdy lekarze nie rokowali mu jako dziecku szans powrotu do zdrowia, a i ojciec stracił nadzieję, matka wynosiła go każdego słonecznego dnia do tego sadu i polecała Bogu, drzewom i przyrodzie (reminiscencje tych sytuacji można odnaleźć w jego utworach). Podczas jubileuszu w rodzinnym domu, na podwórku pod akacją, z pomocą rodziny przyjął nas iście po staropolsku (padł świniak, kilka kur, kilka indyków, baryłka nie tylko miodu…). Radość swoją obnosił wysoko nad głową w symbolu dwóch bochenków chleba upieczonego przez matkę. Mam takie jego zdjęcie i należy ono do moich najcenniejszych pamiątek literackich.
Kilka dni gościł na Kielecczyźnie (wraz z Wojciechem Żukrowskim) podczas Ogólnopolskiego Seminarium Literackiego Młodych – Cedzyna’86. Jako wiceprezes Zarządu Głównego ZLP przedstawiał sytuację młodych pisarzy, uzasadniał potrzeby wyjazdów zagranicznych, deklarował pomoc. Wielu skorzystało z tej pomocy. Również i ja. Po wielokrotnych staraniach dopiero za jego wstawiennictwem pozwolono mi wyjechać na Słowację, po raz pierwszy od Marca’68, kiedy to odmówiłem opuszczenia z kraju niby z powodów politycznych. O fakcie jego cichej pomocy dowiedziałem się w dwa lata po jego śmierci od Wojciecha Żukrowskiego, gdyż sam Zygmunt na pewno by się tym nie “pochwalił”.
W 91 roku nasza znajomość przekształciła się w przyjaźń wspartą wspólnymi interesami wydawniczymi. Spotykaliśmy się niemal co dwa tygodnie, najczęściej w moim kieleckim mieszkaniu, gdyż Zygmunt często odwiedzał rodzinną wieś – Kępę Lubawską, gdzie pomagał siostrze Celinie w gospodarstwie i w prowadzeniu sklepu. Ale bywało, że spotykaliśmy się w jego skromnym mieszkaniu warszawskich, a wtedy spałem w jego pokoju, na niskim łóżku, pośród książek, gazet, notatek, zdjęć i przeróżnych bibelotów. Na Kielecczyznę chętnie przywoził swoich słowackich przyjaciół, jakby w ten sposób chwalił się jej urodą, a ja dostąpiłem zaszczytu poznania na przykład Józefa Gerboca – znanego słowackiego poetę – i otrzymałem od niego tom wierszy Ludzkie rzeczy, ambasadora Słowacji w Polsce dra Mariana Servatkę, Jankę Burianową – sekretarza ambasady i wielu innych wspaniałych ludzi. Częsta była również korespondencja między nami, głównie w sprawach wydawniczych. Podczas jednej z rozmów Zygmunt wpadł na pomysł założenia w Pacanowie regionalnego muzeum-izby pamięci, kultywującego literackiego Koziołka Matołka i jego twórcę, aby w ten sposób uczynić rodzinne strony bardziej atrakcyjne, przyciągnąć do nich turystów; nawet gotowy był dopuścić się fałszu, puszczając w obieg plotkę, iż Kornel Makuszyński bywał w Pacanowie… już znaleźliśmy stosowne ku temu zdjęcie (opisał to w felietonie “… Gdzie Kozy kują”, nie wiem, czy ta jego wypowiedź ukazała się gdziekolwiek, dysponuję jej maszynopisem). Zabiegi wokół tego pomysłu i inne sprawy związane z rodzinnymi stronami przysporzyły mu wiele kłopotów, którymi z goryczą dzielił się ze mną.
Jednego razu moją propozycję przyjazdu do Staszowa potraktował bardzo poważnie, jako możliwość odwiedzenia “małej ojczyzny” (pamiętał Staszów z dzieciństwa, kiedy mama przywoziła go tu do lekarza). Szybko pokochał Staszów. Potem często podkreślał, że przywróciłem go “małej ojczyźnie”, zadzierzgnąłem przyjaźń z Maciejem Zarębskim i Staszowskim Towarzystwem Kulturalnym. Wynikiem tej przyjaźni było nasze wspólna publikacja pt. Nacięcia w miodzie – antologia wierszy współczesnych poetów słowackich w jego tłumaczeniu, a potem oddział Towarzystwa Polska-Słowacja.
Mam wrażenie, że Zygmunt Wójcik podczas powrotów na Kielecczyznę chciał “nasączyć” się nią, nawdychać jej powietrza, powiększyć swoją wiedzę o niej, chciał dokonać “rozrachunku z własnym życiem, z własnym ojcem i matką”. Szczególnie interesowały go wioski, rzeki, miejsca pamięci. Na przykład 29 września 94 roku, kiedy wspólnie jechaliśmy na promocję Nacięć w miodzie do Staszowa. Bardzo zainteresowany był moimi rodzinnymi wioskami, tzn. Zreczami Chałupczańskim, Dużym, Małym), moim miastem Chmielnikiem, moją niewielką rzeką Wschodnią, która tutaj zbiera wody, by zasilić Czarną Staszowską. W Zreczu Dużym, na wysokości niewielkiego budynku szkoły, w której ukończyłem pierwsze pięć klas, a którą pożegnałem w 59 roku, poprosił kierowcę, by zwolnił (jechaliśmy wtedy służbowym wozem ambasady słowackiej z Janką Burianową). Chciał przyjrzeć się dokładnie biało-czerwonym ścianom (mozaika kamienia i cegły). Z pasją większą niż ja to czyniłem opowiadał o swojej “małej ojczyźnie” tłumaczył trudniejsze zwroty przeuroczej Pani Sekretarz. Robił to całym sercem.
Planowaliśmy (STK, jego Oficyna Wydawnicza ROY i moja Agencja Wydawnicza GENS) wspólne wydawnictwa (reportaże, polsko-słowacką serię poezji, tomy prozy i wierszy poetów krajowych i zagranicznych, książki szkolne. Działalność tę miał rozpocząć tom wierszy Milana Rúfusa, stało się jednak inaczej…). W ostatniej rozmowie ze mną przed wyjazdem na Słowację w celu uzgodnienia zasad wydania utworów Rúfusa, zapowiadając dłuższy odpoczynek po zakończeniu przygotowań do druku dwóch książek: tomu reportaży “chińskich” i powieści strażackiej Ognista jutrznia (wielka szkoda, że utwory te nie ukazały się), wskazując na tę ostatnią, powiedział, że będzie ona “zamknięciem, podsumowaniem i przeglądem mojego borykania się z chłopstwem i Pacanowem”. Zygmunt rozliczał się z rodzinną ziemią i planował… Planowałem i ja wspólnie z Maciejem Zarębskim zorganizować na czerwiec 1995 rok jubileusz 60-lecia jego życia…, a mogłem zdobyć się tylko na wspominanie.
W kilka miesięcy po jego śmierci, z pomocą Macieja Zarębskiego, ruszyłem jego słowackim śladem. Ponieważ Maciek ostatnie godziny życia przedstawił dokładnie w wypowiedzi Epilog, który dopisało życie, zamykającej zbiór Zimowy wściekły pies, przedstawię tylko jeden fragment naszego pobytu w Bratysławie, którego celem było kontynuowanie myśli o serii wydawniczej poświęconej literaturze słowackiej. Zamieszkaliśmy w bratysławskim Domu Pisarza przy ulicy Bożeny Niemcowej 8, ja w pokoju numer 21, na drugim piętrze. Tu umierał Zygmunt (ściślej: dostał kolejnego ataku serca). Wiedząc o tym, szukałem śladów jego pobytu, książek (przecież Kochany, Zła miłość i wiele innych drobnych utworów było tłumaczone na język słowacki; znalazłem tłumaczenia Kamienia na kamieniu W. Myśliwskiego i Sławy i chwały J. Iwaszkiewicza), nie znalazłem jego utworów. Rozmawiałem z Zygmuntem, prosiłem, aby wyjaśnił mi tajemnicę jego miłości do Słowacji, choćby we śnie. Czy zamyka się ona w uroku tej krainy, tragicznych dziejach, czy jego korzeniach sięgających słowackich “druciarzy”? Zygmunt znowu był skromny i nie pojawił się… Zabrał tajemnicę ze sobą.
Choć Zygmunt odszedł, nie rozstałem się z nim całkowicie. To przecież on, zarażając mnie pięknem słowackiej ziemi, jej kulturą i literaturą (wypowiadałem się o niej wielokrotnie, nawet noszę się z zamiarem opublikowania samodzielnego tomu tych wypowiedzi), jej językiem – pomógł mi napisać o niej reportaż Spotkałem Sławę, który zdobył pierwszą nagrodę i puchar Ambasadora Słowacji w pierwszej edycji konkursu jego imienia.
Próba wejścia w rzekę
śp. Zygmuntowi Wójcikowi
Byłem dzisiaj u Zygmunta
jak się bywa na uniwersytecie
radosna Celina ofiarowała kubek miodu
choć dookoła
same wierzby błotne
Wisła
przeciwna marzeniom
zamąciła wodę w brodzie
nasrożyła brwi wałów
pogroziła wzburzoną falą
W pobliskim Pacanowie znowu kozy kuli
a niejeden Matołek ruszał w świat
niejeden chłopski syn
na uniwersytety
Księga Wieczna
odwróciła kolejną kartę
Powiedziano jej
bądź przeklęta za
ręce w bruzdach
czoło w zaciekach
ugięte kolana
za zapiecek
bądżże przeklęta
nie potrzebnaś na uniwersytecie
Wisła
odrzuciła Księgę
gdzieś nad Bug
Oto moje najważniejsze odniesienia osobiste do postaci Zygmunta, które – mam nadzieję – rzucają wiele światła na jego związki z Kielecczyzną. Myślę, że ważną sprawą dla pamięci Zygmunta winna być mała izba pamięci (była w Staszowie, teraz jest w Zagnańsku za sprawą Macieja. A. Zarębskiego), kącik, może tylko gablota w Szkole Podstawowej w Ratajach, do której, jeśli taka powstanie, zobowiązuję się przekazać jego książki i posiadane dokumenty.
Na pewno ważniejszym problemem, bardziej złożonym artystycznie i naukowo, jest przestrzeń ziemi świętokrzyskiej wpisana w jego utwory, jako drugie zagadnienie, które poruszyłem na początku. Lecz temu problemowi należałoby poświęcić samodzielne studium.
Stanisław Rogala