Andrzej Gronczewski
Pierścień na dnie śmietnika
Kiedy jechałem z Bielan na Groty i skręciłem w lewo, mijając Cmentarz Wawrzyszewski, ukryty poza nowymi blokami, zobaczyłem nagle ten napis. Wielkie, czerwoną farbą krzyczące litery pokrywały ścianę budki o zamkniętych okiennicach, chyba budki z warzywami. „Boże, jak pięknie” – napisała nieznana ręka.
Było szaro, pusto, cierpko. Pomyślałem, że to naiwne wyznanie urąga mojemu zmęczeniu, myślom przygasłym i gorzkim. Szybko się jednak zawstydziłem. Dlaczego sądzę, że napisał to człowiek naiwny ? Czy nie podejrzewam, że naiwność jest formą mądrości szczególnie cenną ? Jej odmianą chemicznie czystą ? Wolną od lęku ? Mądrość nie musi być uzbrojona, pyszna. Nie musi błyszczeć złotem terminologii i haftem kosztownej składni. Może być prosta, mimowolna, jak gest, oddech, zaczerpnięcie powietrza na spacerze – o późnej godzinie nocy. Mądrość może kryć się w darze czystego uśmiechu.
Kto napisał to zdanie? Kiedy mógł je napisać? Nie było to przecież łatwe. O wiele łatwiej autorowi tego zdania przyszłoby wymalować jakiś protest przeciwko partiom lub ich programom. Przeciwko osobom lub ich urzędom. Mógłby szydzić, złorzeczyć, opluwać. Takie hasło mógłby ujawnić o każdej porze, niemal bezkarnie, jak ta staruszka, która – w samo południe, obojętna wobec tłumu przechodniów – cierpliwie, flegmatycznie pisała na murze kościoła św. Aleksandra, wolno przesuwając wiaderko z farbą.
Ale ten ktoś napisał: „Boże, jak pięknie”. Jestem pewien, że nie zrobił tego w świetle dnia. Domyślam się, że nie potrafiłby pokonać wstydu, lęku. Nie mógłby znieść własnego piekła, czyli wzroku innych, ironicznego, złośliwego, obojętnego. Więc napisał to nocą, wolny od spojrzeń, od cudzej, surowej źrenicy.
Jak to się stało, że szedł nocą, z farbami ? Chyba szedł sam. Wątpię, by towarzyszyła mu dziewczyna. Czy chodzi się nocą po ulicach opustoszałych i ciemnych – z tubą sprężonej farby w kieszeni ?
Nie pisze się takiego zdania w marszu, w biegu, wśród ulicznego tłoku. Wśród zmęczenia na przystanku. Musiał więc nagle stanąć, spojrzeć. Zatrzymać się – nie tylko w realnym, dosłownym znaczeniu, lecz w znaczeniu duchowym. W tej chwili stanęła dlań cała karuzela dnia, karuzela wszystkich udręk, jakich imiona dobrze znacie. Karuzela Boscha i Bruegla.
Udręki te nie omijały naszego autora. Zatrzymał się jednak, stanął, spojrzał prawdziwie. Zrzucił z siebie brudne pyły – jednym strzepnięciem – jak zrzuca się piasek na plaży, gdy wieje silny wiatr. Zatrzymał się i zatańczył – w sobie – gestem nieważkiej radości, niby stary Grek ze słynnego filmu.
André Malraux, śmiejąc się, stwierdził kiedyś, że temu Grekowi, tańczącemu w słońcu i złocie plaży, zawdzięcza więcej niż wszystkim filozofom XX wieku.
Oto znowu udała się komuś ta sztuka, pomyślałem. Może stanął po raz pierwszy w życiu, a stanął i „zatańczył” dlatego, że odkrył zachwyt, siłę zachwycenia ? Wolę piękna, którą utożsamił tak zwięźle ze szczęśliwością trudną i skuteczną jak lekarstwo ? Był zapewne młody, więc w formule „jak pięknie” odcisnęła się cała jego młodość, gotowość do szczęścia, jego tożsamość świata i młodości. Wszelkie trucizny zewnętrzne osłabiły w niej swą moc niszczącą. Ciężary dnia okazały się lekkie i mało warte pamięci.
Może kryje się w tym zdaniu wielka tajemnica ? Przyznaję, dawno nie czytałem zdania tak lekkiego i zdania tak wysoko unoszącego – dzięki swej czystości niewinnie młodej, prostodusznej i śmiałej.
Nie wolno zatracić w sobie tego daru. Trzeba pokochać – według sugestii Jaques’a de Burbon – Busseta – elementarną „głębię powierzchni”. Trzeba stale wyprzęgać się z rytmów obowiązku – na rzecz tego drugiego rytmu i obowiązku. Na rzecz zachwytu, miłości, wdzięczności. Za łaskę i dobro istnienia, nawet pośród wielu cierpień dnia, jednostkowego i zbiorowego.
Stanąć, spojrzeć, ogarnąć. Co on ogarnął w środku nocy ? Może spojrzał na gwiazdy, nagłe, jaskrawe nocą pogodną i klarowną ? Może odnalazł – jak to powiada Jerzy Stempowski – swój „pierścień na dnie śmietnika” ? Pierścień, jaki znaleźć można na dnie wszystkich śmietników ?
Jechałem dalej pustymi ulicami, martwą, wietrzną płytą dawnego lotniska. Pulsowało we mnie zdanie, pamiętne dzięki jednej z figur Szekspirowskiego Ryszarda III : „Rany się goją i kończy się zamęt…”
Gdybym spotkał tego młodego poetę, który nie pisze chyba wierszy – nie musi ich składać – nie zapytałbym, co pojmuje przez piękno, które każe mu zatrzymać się, spojrzeć, zachwycić. Nie mógłbym zadać mu tych zimnych pytań o istotę i „kierunek” piękna. Mało kto potrafi zresztą na nie odpowiedzieć. Ważniejszy jest sam zachwyt, który każe człowiekowi stanąć nagle w ciszy miasta. Liczy się bardziej zachwyt, który uczynnia, napełnia wilgocią to, co pozornie suche i jałowe. Piękniejsza jest bezsłowność piękna. Wieloimienna i wieloforemna. Gotowa do wdzięczności, do podziwu, do zdumienia.
Tak mało wdzięczności, tak mało dla niej czasu i miejsca. Tak mało do niej talentu wśród ludzi-drapieżników, o których mówiła Katia z powieści Turgieniewa. Nie dziwi mnie więc, że ów polotny znak westchnienia i okrzyku kieruje się w górę, ku sprawcy gwiazd, ludzi i rzeczy. Lub sprowadza Go raczej w dół, ściąga do poziomu dłoni i wzroku. I że Jemu właśnie powierza trudną bezsłowność piękna, zachwytu i wdzięczności.
Kogo bowiem uczynić można odbiorcą, powiernikiem tej wdzięczności ? Przed kim odsłonić trzeba daremną nagość własnego zachwytu ?
Wątpię, by anonimowy autor napisu na budce warzywnej czytał książki Tomasza Manna. By miał w ręku jego studium Jak powstał „Doktor Faustus”. A przecież bywa i tak, że naiwne zdanie spotyka się serdecznie ze zdaniem trudnym, pełnym bólu, napięcia, mądrości, wiary.
Tomasz Mann wyznał mianowicie, że trudne dzieło sztuki, podobnie jak bitwa, choroba, stan zagrożenia, lęku, miłości, śmierci i zachwytu – przybliża nas ku Bogu. Apeluje do łaski spełnienia i osiągania. Anonimowy autor napisu „Boże, jak pięknie” przeczuł zapewne ową trudność, tajemnicę piękna czynnego i sycącego, koniecznego jak pokarm. Na skórze świata dostrzegł rozproszone, czytelne, ważne stemple, drogowskazy i bilety.
Stań, zatrzymaj się, powiedziałem do siebie. Odkryj w sobie, w każdej kropli czasu, na przekór barwom ciemnym, jałowym, na przekór zmęczeniu, które cię trapi, odkryj inne, bezcenne zmęczenie i utrudzenie. Zmęczenie zachwytem i pięknem. Tylko ono uczyni z ciebie właściciela rzadkich, kosztownych pierścieni, znalezionych na dnie śmietnika.
I pomyślałem jeszcze, że nie powinniśmy być skąpymi, smutnymi ciułaczami takich pierścieni. Że nie możemy ich ukrywać w szczelnych fałdach naszych wierszy, próz, esejów. Że ich poezjotwórcze światło musi lśnić bardziej szczodrze, naiwnie i naocznie, niż najcenniejszy okaz biżuterii – na wystawie drogiego jubilera.
Andrzej Gronczewski