Krzysztof Kwasiżur
O książce, która całość stanowi
Dostało mi się w ręce bibliofilskie wydanie zbioru prawie stu wierszy Jana Stanisława Kiczora „Scalam się i rozpadam” – technicznie dopieszczony przez wydawnictwo Pisarze.pl.
Twarda oprawa z intrygującą , zachęcającą do zapoznania się z wnętrzem ilustracją kryła szare, tanie kartki i tandetne ozdobniki, tudzież litografie, których obecność złościła mnie i irytowała, gdyż najczęściej występują w tomikach domorosłych poetów, którym poezja z motylami i kwiatkami się kojarzy, więc obowiązkowo je gęsto upychają, jako wartość dodaną.
Nijak to nie pasowało do znanej mi twórczości Kiczora, która jawiła mi się dojrzałą, ze wszech miar dopracowaną, stroniącą od jarmarcznych zawijasów.
Z ciężkim sercem tedy wczytałem się we wstęp Andrzeja Waltera i… wszystko to stało się nieistotne, drugoplanowe i jakby zamierzone.
Odtąd podstarzała szarość stronic, litografie starych mistrzów i treść wierszy stały się dla mnie nierozerwalną całością połączoną zamysłem projektanta. Autor od pierwszego utworu wprowadza czytelnika w delikatny, filigranowy wręcz świat osobistych doznań i refleksji, jednocześnie udowadniając, że wiersz rymowany – pozostający w niełasce u współczesnych poetów – ma się dobrze. Że nie jest anachroniczny i można nim opowiedzieć współczesność.
„Nie ma snu. jest bezsenność. Drapieżna. ponura.
I wszechogarniająca. Bez prawa nadziei.
Niespełnienia z szyderstwem zawisły na sznurach,
Zgorzkniałość wlazła w pościel i łoże chce dzielić.
Nie ma żadnej tęsknoty. Bo za czym? Do czego?
Lękiem jest to, co było, co trwa i co będzie;
Odwilże nie pozwolą połączyć się brzegom,
A miejsca zagojenia zawsze będą swędzieć…”[1]
opisuje Jan Stanisław Kiczor siebie, ale i obawy i lęki sobie współczesnych, których jest świadom i nie boi się nazwać po imieniu.
Można mieć pretensję do autora, że tak wielka liczba utworów ma konstrukcję sonetu, co po przeczytaniu kilku utworów sprawia, że jednostajny rytm daje się czytelnikowi we znaki, lecz są to wiersze o tematyce tak różnorodnej, zróżnicowanym nastroju ,że nie odczuwa się dyskomfortu, a po wstępie A. Waltera – odbiorca zaczyna odbierać tomik jako integralną całość; wszystkie jego elementy scalają się.
Mnie osobiście przywodzą one na myśl sonety Jarosława Marka Rymkiewicza z ich świeżym spojrzeniem na warsztat romantyków.
Esencją tej części tomiku wydaje się „Ulica Foksal nr. 13” – utwór wykorzystujący wszystkie zalety sonetu i stanowiący ersatz całej książki; doskonale zaprezentowane obrazy, by je zburzyć jednym, krótkim: „tego już nie ma, teraz jest inaczej”, by natychmiast wzbudzić w odbiorcy tęsknotę za tym, co już nie wróci.
Podobną tęsknotę „Scalam się i rozpadam” wzbudza w czytelniku za poezją klasyków, by – jednocześnie – zaspokoić ją, przynajmniej w części, poprzez konstrukcję wierszy, całego zbioru i twórczości Kiczora samej w sobie.
Jan Stanisław Kiczor zaczął pisać poezję późno, wręcz bardzo późno udowadniając jednocześnie prawdziwość tezy prof. R. Bibersteina (którą i mnie profesor uspokajał); że debiut poetycki w wieku dojrzałym to zaleta, nie wada.
Kiczor swoimi wierszami potwierdza także słowa Stachury, który pisze wprost: „(Aby napisać dobry wiersz) trzeba mieć coś do powiedzenia, czyli mieć wrażliwość, wyobraźnię i trochę przeżytych dni i nocy” – autor spełnia te wszystkie warunki, toteż pisał i zdobywał wyróżnienia i nagrody od lat (I miejsce w łomżańskim Konkursie Jednego Wiersza, I miejsce w III Plebiscycie Złotego Słowa grupy Aurea Dicta, III miejsce – Ogólnopolski Konkurs im. Jana Krzewniaka i wiele wyróżnień) , nie oglądając się na wykształcenie, które wcale humanistyczne nie jest i niniejszy zbiór wierszy jest piątym z kolei tego autora.
Ale „Scalam się i rozpadam” to nie tylko sonety. znalazłem tu także sporą liczbę „Pieśni jątrzących” z których IX-ta dała tytuł całemu zbiorowi i jest sztandarowym przykładem Pieśni, poczynionych przez tego poetę i zawartych w tomiku; każda z nich pisana językiem zbędnie archaicznym (i w archaicznym stylu), że można się długo zastanawiać, w którym wieku powstały, tym bardziej, że tematyka jest podobna.
To chyba najsłabsza część zbioru, choć dopieszczona w każdym calu, jak pozostałe i także technicznie doskonała.
Sam, jako autor celuję w utworach rymowanych i potrafię docenić dobre rzemiosło a w całym tomie wierszy Jana Kiczora znać wielką pracę!
Czytelnik może zadać sobie w pewnym momencie pytanie, po co w XXI wieku pisać wiersze, które przypominają twórczość Asnyka, Staffa czy Gałczyńskiego (w kontakcie osobistym poeta przyznaje się wprost do dużego wpływu, który ci autorzy mieli na kształtowanie się jego koncepcji poezji)?
Na szczęście autor wnosi nowy, świeży element do tych utworów.
Ten nowy element najbardziej zauważalny jest w pozostałych wierszach. Owszem, wciąż rymowanych, ale tu widać już różnorodność rytmu i melodii („Pożegnania”, ”Sztuka przetrwania”, „Prolegomena do miłości”) jakimi dysponuje autor. Tu też urzeka czytelnika różnorodnością tematów, które porusza!
To wiersze luźne, niewymuszone, niczym dygresje w rozmowie z przyjacielem, z którym spotykamy się, by powspominać stare dzieje.
Bardzo mądrym przyjacielem.
To właśnie te wiersze, niczym rodzynki powtykane w tomik „Scalam się i rozpadam” nadają całemu zbiorowi ciepłej atmosfery zadumy.
Bo kart tej książki bije atmosfera refleksji; nie jakaś cmentarna, mroczna, tylko zaduma nad niezwykłością zwykłych rzeczy, nad którymi się Kiczor pochyla i wskazuje czytelnikowi.
W niektórych utworach na zasadzie – „macie, patrzcie”, a w niektórych na zasadzie „macie – doświadczajcie”.
„Widziałem ludzi wypełnionych gniewem,
A rozmodlonych. O ból dla bliźniego.
Hańbiące prośby (co słyszał niejeden),
Nieprzyjmowane – spadały labiedząc.
Bo po cóż niebu brać udział w przetargach…”[2]
uzmysławia jeden z paradoksów współczesnego nam – przecież – świata poeta, jednocześnie wytrącając argumenty tym, którzy chcą polemizować, czy ta poezja nie jest anachroniczna. Jan Kiczor tych paradoksów wyśledził więcej i wszystkie podaje jak na tacy w błyskotliwy sposób.
A jeśli by kogoś minorowa atmosfera wierszy miała odstręczać – autor przygotował dla niego kilka niespodzianek w postaci lekkich, dowcipnych utworów („Chłód”, „Kogut”, „Zaręczyny” i inne).
Jakie NA PEWNO wrażenie czytelnik odniesie, po zapoznaniu się z książką „Scalam się i rozpadam”?
Celowo nie piszę: „po przeczytaniu wierszy”, gdyż książka ta jest jednolitą całością – okładka, faktura papieru, zawartość; stanowi dopiero całe bogactwo tego tomu.
Jakie więc odczucie?
Obcowania z wysoką sztuką, jak gdyby Gałczyński wciąż żył, pisał, a pomiędzy nim a nami nie było całej rzeszy turpistów, dadaistów, hedonistów, ani eskapistów.
Obcowanie z poezją nieudawaną i technicznie dopieszczoną.
Namawiam jednak tym razem do podjęcia lektury „od deski, do deski”, gdyż ta książka – niczym dobry tort – wszystkie elementy ma przemyślane i najlepiej smakuje bez pomijania żadnego szczegółu.
Powoli i małą łyżeczką…
[1] J. Kiczor, „Scalam się i rozpadam”, Wydawnictwo Pisarze.pl, Warszawa, 2014, Wyd.I, ISBN: 978-83-63143-31-2, str. 21
[2] J. Kiczor, „Scalam się…”, str. 60.