Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
328

Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego


Teatr ogromny Andrzeja Sadowskiego

scenograf„Był typem dżentelmena – anglofila. Tak się nosił i takie miał obyczaje. Ale jednocześnie drzemał w nim warszawski łobuziak o skłonnościach do zawadiactwa i biesiadnym talencie. Kobiety go uwielbiały, a faceci traktowali z szacunkiem. Przyjaciele i jego uczniowie mówili o nim Sadzio. Był jednym z ostatnich scenografów, to znaczy budowniczych dekoracji według reguł znakomitej polskiej tradycji wywodzącej się z teatru ogromnego Wyspiańskiego. Nie używał multimediów i w pogardzie miał to, co widzimy dzisiaj na scenach nagminnie, czyli brak kulis, wyeksponowane urządzenia techniczne, reflektory i gaśnice – zwane pogardliwie bebechami. Nie imitował rzeczywistości. Był malarzem. (…) Sadzio drwił z psychozy nowoczesności i był programowo staroświecki” – tak wspomina Andrzeja Sadowskiego znany reżyser teatralny i operowy Marek Weiss-Grzesiński, który z nim wielokrotnie współpracował.

Zaduszkowy czas jest dobrym momentem przypomnienia tej wybitnej postaci polskiego teatru. Andrzej Sadowski (1925-2009) był jednym z najwybitniejszych scenografów w dziejach polskiej sceny, kontynuatorem tradycji Karola Frycza i Wincentego Drabika, stawianym w jednym szeregu ze swoimi nauczycielami, Janem Kosińskim, Tadeuszem Kantorem i Andrzejem Pronaszko, nazwiskiem w scenografii teatralnej tej rangi, co Marian Kołodziej, Kazimierz Wiśniak, Józef Szajna, Ewa Starowieyska, Krzysztof Pankiewicz, Otto Axer, Andrzej Majewski, choć do tego świetnego grona można dodać jeszcze kilka nazwisk. Sadowski pracował z najwybitniejszymi inscenizatorami teatralnymi lat 50-tych po 90-te i z najznakomitszymi polskimi scenami w epoce ich świetności.

Dlatego inicjatywa wydania poświęconego mu albumu, ukazującego jego życie i twórczość była pomysłem wyśmienitym. Tej benedyktyńskiej pracy podjęli się w pierwszym rzędzie aktorka Joanna Kasperska-Sadowska i pisarz Józef Pless, a w jego realizacji uczestniczyło szereg osób oraz instytucji artystycznych i kulturalnych.

W tekście wiodącym autorstwa Kasperskiej i Plessa, po wstępie obejmującym lwowsko-warszawskie dzieciństwo i młodość Andrzeja Sadowskiego, barwnie napisanym, w formie swoistej gawędy-opowieści, z licznymi i smakowitymi szczegółami i anegdotami także z życia prywatnego artysty i z życia towarzyskiego sfer twórczych w PRL, ukazana jest droga artystyczna scenografa. Są też wypowiedzi jego współpracowników i studentów, między innymi Izabeli Cywińskiej, która podkreśla nie tylko jego profesjonalizm, ale i skromność, normalność trzymającą go z dala od wszelkich artystowskich póz czy Ryszarda Peryta, którego łączyła z Sadowskim wspólnota artystyczna tak silna, że nie rozerwały jej nawet radykalne różnice światopoglądowe (Sadowski był ateistą, może agnostykiem, podczas gdy Peryt radykalnym, misyjnym niemal katolikiem).

Jako scenograf był eklektykiem w najszlachetniejszym znaczeniu tego słowa, czerpał z rozmaitych tradycji, które przetwarzał twórczo w tyglu swojej indywidualności artystycznej. Nie był natomiast scenograficznym ascetą. Lubił formy bogate, nasycone barwami, nawet monumentalne. Daleki był od scenografii płaskiej z tradycji Władysława Daszewskiego, przeciwnie, jego żywiołem był nie tylko „trójwymiar”, ale stosował także ruchomość scenografii, swoiste scenograficzne „machiny”. To zbliżył go do opery. Jego operowe opus magnum to scenografie do 26 oper Mozarta.

Sama publikacja albumowa wydana jest – co się zowie – pięknie. Jej ogromną część stanowią bardzo dobrej jakości reprodukcje projektów i fotografie ze spektakli, do których przygotował scenografie. Nie można na nią natrafić w pierwszej lepszej księgarni, ale w księgarniach dla koneserów, jak księgarnia w Instytucie Teatralnym w Warszawie już tak.

 Andrzej Sadzio Sadowski. Scenograf”, koncepcja, wybór materiałów, teksty – Joanna Kasperska – Sadowska i Józef Pless, opracowanie graficzne Katarzyna Muranty i Łukasz Sawicki, reprodukcje projektów kostiumów Protazy Jarnuszkiewicz, Wyd. Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie, Wootwórnia Woźniak Sadowski Spółka Jawna, Warszawa 2013, ISBN 978-83-63-594-21-3.

Czytajcie –  i do Paryża!

filmowy paryzParyż jest niewątpliwie najbardziej filmowym i najbardziej fotogenicznym miastem świata. Zadawało by się, że w tej mierze mogą z nim rywalizować choćby Rzym (słynna scena Marcello Mastroianni-Anita Ekberg w fontannie di Trevi w „Słodkim życiu” Federico Felliniego, Gregory Peck i Audrey Hepburn na Hiszpańskich Schodach w „Rzymskich wakacjach” Williama Wylera) czy Nowy Jork, a jednak jest w Paryżu i jego legendzie coś wyjątkowo nieodpartego. Przystępując do lektury książki Michała Bąka poświęconej obrazowi Paryża w kinie fabularnym, byłem z góry czytelnikiem ciężko obciążonym jako fanatyczny, maniakalny paryżoman i autor przewodnika historyczno-literackiego po Paryżu. A to znaczyło, że wybory młodego autora będą we mnie wywoływać opory, wątpliwości i kontrpomysły. Że będę się czepiać. Młody autor okazał się romantyczny i dał w swoim bedekerze filmowego Paryża preferencję współczesnemu kinu romantycznemu, stąd nadreprezentacja komedii romantycznych w rodzaju „O północy w Paryżu”, „Zakochany Paryż” czy „Amelia”. Nie mam nic przeciwko obecności tych tytułów, ale brak  mi w książce Bąka choćby nawet wzmianki o arcyparyskich arcydziełach w rodzaju „Brzasku” i „Komediantów”, Marcela Carne, „Marsylianki” Jeana Renoira czy „14 lipca” Rene Clair’a. Rozumiem, że dla szerszej publiczności to przedwojenne ramoty, ale jak filmowy Paryż, to filmowy Paryż z wszystkim tego konsekwencjami. Mam jednak świadomość, że czytanie „Filmowego Paryża” metodą szukania dziury w całym, czyli szukania tego, czego  nie ma – nie ma sensu. Jest w niej przecież bądź co bądź i „Dzwonnik z Notre Dame”, i „Królowa Margot” Patrice’a Chereau, jest „Upiór w Operze”, jest „Danton” Andrzeja Wajdy, są bogate opisy filmowego tworzywa paryskiego, są piękne barwne ilustracje, jest rzecz napisana z pasją. Jestem pewien, że każdy kto nie był w Paryżu, a przeczyta książkę Bąka, zapragnie jak najszybciej znaleźć się w tym mieście. Kto wie, może brak moich „ramot” to lepsze rozwiązanie? Może zniechęciłyby szerszą publiczność, a o nią przecież chodzi? Ostatecznie „Filmowy Paryż” to nie historia kina francuskiego. Przyjemnie tę książkę czytać, przyjemnie ją wertować. Zatem czytajcie – i do Paryża!

Michał Bąk – „Filmowy Paryż czyli magia kina i miasta”, Wyd. PWN, Warszawa 2014, str. 320, ISBN 978-83-7705-651-6

 —

Drogi Watsonie, czyli w mgle Londynu i oparach wrzosowisk

Sherlock-Holmes-tom-1Siłą osobliwego i w dużym stopniu niejasnego mechanizmu pamięciowych skojarzeń, właśnie w okresie przedświątecznym, gdy zanosi się na śnieg, Mikołaja i choinki, postać Sherlocka Holmesa, jego przyjaciela doktora Watsona i ich niesamowite detektywistyczne przygody przypominają mi się najczęściej. To zapewne efekt pierwszej w życiu lektury ich perypetii, jeszcze dziecięcej, w takim właśnie czasie. Mam niezmiennie na półce stare wydania z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych takich zbiorów prozy Arthura Conan Doyle’a jak „Przygody Sherlocka Holmesa”, „Sherlock Holmes niepokonany”, „Doktor Watson opowiada”, „Tańczące sylwetki”, „3 razy Sherlock Holmes”, czy, już nie związanych z postacią legendarnego detektywa, „Świata zaginionego” czy „Zatrutego pasma”. Wydawnictwo Zysk i S-ka wydało właśnie trzytomową edycję zawierającą kompletny, jak deklaruje na okładce, zbiór wspomnianych przygód. Tom, który mam przed sobą otwiera powieść „Dolina trwogi”, a po niej w dwóch kolejnych częściach, „Przygody Sherlocka Holmesa” i „Szpargały Sherlocka Holmesa”, pomieszczone są opowiadania, które uśmiechają się do mnie znacząco znanymi mi od dawien dawna tytułami, czasem zmienionymi przez nowego tłumacza. Czytając je muszę przejść przez pewien czas adaptacji do nowego, nieco uwspółcześnionego przekładu niż te, które pamiętam z tamtych, dawnych wydań, sygnowane między innymi nazwiskami Tadeusza Everta czy Jana Meysztowicza. Lekki archaizm tamtych tłumaczeń jest mi bliski, lepiej wprowadza mnie w specyficzną atmosferę, ale nie mam pod tym względem zastrzeżeń do tłumaczenia z którym stykam się po raz pierwszy. Najważniejsze, że zachował się nieśmiertelny zwrot Holmesa do jego przyjaciela: „Drogi Watsonie”. Znane tytuły opowiadań przypominają mi te, które spodziewam się odnaleźć w pozostałych tomach, a przypominają mi się choćby trzy duże opowiadania „Pies Baskerville’ów”, „Znak czterech”, „Studium w szkarłacie”, a także „Przedsiębiorca budowlany z Norwood”, „Lwia grzywa”, „Sześć popiersi Napoleona” czy „Harpun czarnego Piotra”. W niewydanej jeszcze po polsku książeczce Frederica Beigbedera „Dernier inventaire avant liquidation” zalicza on „Psa Baskerville’ów” do pięćdziesiątki najważniejszych dla siebie powieści XX wieku, z szerszą wszakże intencją wskazania Conan Doyle’a jako jednego z niezrównanych, mistrzowskich kreatorów kryminalno-detektywistycznego klimatu stylistycznego, osadzonego w mrocznej i mglistej scenerii Londynu i okolic przełomu wieków XIX i XX. Sława Sherlocka Holmesa i jego przyjaciela zwyżkuje zresztą ostatnimi czasy po okresie pewnego przykurzenia pamięci o nich. Powstał niedawno jeden kasowy film amerykański i jeden popularny serial brytyjski, także w Polsce dobrze przyjęte. Mnie, starego miłośnika tych postaci, razi jednak przemiana Holmesa i Watsona w postacie bliskie stylowi Jamesa Bonda, odmłodzone i uprzystojnione, podczas gdy u Conan Doyle’a i w dawnych, licznych ekranizacjach, a było ich wiele (przedostatnio, telewizja polska emitowała w 1970 roku serial z lat 1965-1968, z Douglasem Wilmerem i Nigelem Stockiem), byli oni nieco staromodnymi panami w średnim wieku, nie bez cech silnego dziwactwa (Holmes) i poczciwej safandułowatości (Watson). Ale co tu dużo pisać. Ani jednej intrygi nie zdradzę czytelnikom debiutującym w lekturze przygód sławnego duetu, a ich starym czytelnikom gorąco proponuję ponowne, być może po kilku dziesięcioleciach, zanurzenie się wraz z bohaterami w mgle Londynu i aurze prowincjonalnych wrzosowisk. I atmosferze ponurej zbrodni, rzecz jasna, choć to zbrodnia podana niezbyt krwawo i ze specyficzną angielską flegmą.

Arthur Conan Doyle – „Sherlock Holmes”, Wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2014, przekł. Jerzy Łoziński, lustracje z „The Strand Magazine” Sidney Paget, str. 840,  ISBN 978-83-7785-237-8

 

Z ojca na syna

obywatel-stuhrObserwujemy ostatnio, po okresie pewnym osłabieniu tego trendu, nową falę książkowych publikacji wywiadów-rzek i wspomnień znanych artystów. Są tacy, którzy zżymają się na to, traktując je jako zbytek autolansu. Nawet wszakże jeśli i taka motywacja towarzyszy niektórym bohaterom wywiadów i autorom pamiętników, to jestem gorącym zwolennikiem tego gatunku. Nawet bowiem jeśli w jakimś przypadku okazuje się, że sławny rozmówca nie jest wybitnym intelektualistą, a jego narracja zbyt mocno trzyma się schematów i nie wychodzi poza blaski i nędze świata aktorski, debiuty role, sukcesy, rozczarowania, wędrówka po teatrach, to zawsze jakieś detale, personalia wzbogacają ogólny zasób wiedzy o kulturze i jej uwarunkowaniach. Gdy chodzi o Jerzego Stuhra, to o intelektualny poziom dyskursu nie sposób się martwić. Pod pewną jowialnością kryje się intelektualista, analityk, nie tylko wybitny aktor, ale człowiek o rozległych horyzontach myślowych, przepuszczający przez maszynkę swojego mózgu wszystko co wokół się dzieje. Stuhr ma w sobie coś specyficznie galicyjskiego, biorącego się być może z jego czesko-austriackich korzeni: realizm i brak złudzeń, które sprawiają, że nie rozsnuwa wokół siebie idealizującej nici, nie wchodzi na koturny, ale siebie samego postrzega w proporcjach właściwych człowiekowi mającemu poczucie miary. „Obywatel Stuhr” nie jest wywiadem-rzeką, nie zaczyna się od kołyski i drzewa genealogicznego. Rozmowa zaczyna się tematycznie od przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Wtedy to skupiony wyłącznie na zawodzie młody aktor krakowski Jerzy Stuhr, staje się, z różnych przyczyn skromnym, ale znaczącym protagonistą burzliwych zdarzeń tamtych czasów, czego alegorycznym znakiem jest tytułowa rola w „Wodzireju” Feliksa Falka. Stuhr rozmawia z Ewą Winnicką o Polsce minionego trzydziestolecia, nie tylko jako aktor, ale także jako tytułowy obywatel. W proporcji stosownej do młodszego wieku i skromniejszych (z racji wieku) dokonań i zgodnie duchem galicyjskiego szacunku dla rang i hierarchii, po ojcu Stuhrze pokazuje się w następnej rozmowie także Maciej, obywatel Stuhr-syn. Ten młody niedawno aktor jest już aktorem w średnim wieku, bo w przyszłym roku kończy 40 lat. Jego także warto poczytać, bo choć był uczestnikiem i świadkiem zdarzeń w znacznie krótszej perspektywie czasu, to także jest jak ojciec, obywatelski, to znaczy ma aktywny stosunek do spraw publicznych i swego w nich miejsca. Obie rozmowy uzupełnia tekst scenariusza, według którego Jerzy Stuhr nakręcił film „Obywatel”, owego „późnego wnuka” „Zezowatego szczęścia”, tragikomicznego lustra odwiecznych i niezmiennych polskich wad.

„Obywatel Stuhr. Z Jerzym i Maciejem rozmawia  Ewa Winnicka”, Wyd. Znak, Kraków 2014, str. 280, ISBN 978-83-240-3178-8

Szwajcarski wehikuł czasu

glacierWybitny reżyser filmowy i telewizyjny Janusz Majewski, twórca między innymi tak znakomitych tytułów jak komedia „Sublokator”,  estetyzujących dzieł jak pastiszowy horror „Lokis”, jak filozofujący traktat na ekranie „Lekcja martwego języka” czy wspaniale realistyczne „Zaklęte rewiry”, a także popularnych „CK Dezerterów” i serialu „Królowa Bona”, jest nie tylko wytwornym arbitrem elegantiarum, koneserem dobrej, wyszukanej formy życia i sztuki, ale także utalentowanym pisarzem. Swego czasu wydał tom prozy, ale później od tego gatunku odstąpił na rzecz pasjonujących filmowych wspomnień, które wydał pod tytułami „Retrospektywka” i „Ostatni klaps”. Teraz ponownie powrócił do prozy. Motyw konstrukcyjny jest prosty i właściwie filmowy. Dwóch starych przyjaciół, starszych panów, Karol i Maks, spotyka się w tytułowym Glacier Express, aby tym ekskluzywnym pociągiem przejechać się przez piękne widoki górskiej Szwajcarii. Nie o Szwajcarię jednak autorowi chodzi, ale o wspomnieniową, znów – retrospektywkę? – z dzieciństwa i młodości lwowskiej i krakowskiej, z czasów PRL etc. I snuje Majewski barwną narrację, soczystą, jędrną, pełną dosadnych erotyzmów, wątków historycznych, obyczajowych, politycznych, kryminalnych. Można powiedzieć – silva rerum pamięci. Jak podkreśla sam Autor – i to jest najbardziej melancholijne w tej książce – jest ona nie tylko opowieścią o życiu, ale także pożegnaniem z życiem. Smutny to paradoks naszego losu, że kiedy zdobędziemy już ogrom doświadczeń, przeczytamy górę książek, obejrzymy mnóstwo filmów, obrazów, rzeźb, odbędziemy wiele podróży i dojdziemy do najważniejszej miłości naszego życia i gdy wszystko to ułoży się w pasjonujący spektakl możliwy już do spokojnego kontemplowania z dystansu, trzeba zacząć żegnać się z tym światem. Żeby jednak nie skończyć tak smutno i pesymistycznie dodam jeszcze, że w pisaniu (ale także w filmach Janusza Majewskiego) podoba mi się harmonijne współistnienie tzw. wysokich i niskich składników kultury. Z jednej strony wyrafinowany estetyzm najwyższej próby, z drugiej zamiłowanie do elementów popularnych, rubasznych, jarmarcznych nawet, jakby połączenie estetyki pisarstwa Wittgensteina z poetyką komiksu. Janusz Majewski łączy to w sposób cudowny. Jest bowiem w tej książce to, co najbardziej lubi szeroka czytająca publiczność: miłość, soczysty seks i zbrodnia i jednocześnie to, co lubią smakosze i estetyczni koneserzy – styl i forma. Czego więcej trzeba do przyjemnej lektury?

No i –  Panie Januszu! Dwieście lat, oczywiście w dobrym zdrowiu i z pożytkiem dla nas, czytelników, niech Pan żyje nam.

Janusz Majewski – „Glacier Expresss”, Wyd. Marginesy, Warszawa 2014, str. 333, ISBN 978-83-64700-36-1


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko