Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego
Ręka na Wielkiej Wojnie utracona
Czas płynie. Moje babki i dziadkowie doświadczyli Wielkiej Wojny 1914-1918 z perspektywy dziewczęco-chłopięco-młodzieńczej. Pamiętam okruchy ich opowieści. Prababkę Stefanię, urodzoną w roku 1878, a więc rówieśniczkę Stanisława Brzozowskiego, urodzoną w roku, w którym rozpoczyna się akcja „Lalki” Bolesława Prusa, w roku śmierci Andrzeja Towiańskiego i mającą cztery lata gdy umarł Garibaldi, wojna zastała w wieku 36 lat. Prababka nic mi nie opowiedziała, bo choć ją poznałem, często widywałem i choć zmarła gdy miałem aż jedenaście lat, cierpiała już na kompletny uwiąd władz umysłowych. Wtedy, tak młodym pacholęciem będąc, nie uświadamiałem sobie nawet, że moja prababka sięga tak głęboko w historię. Te osobiste wątki czasu przypomniały mi się, gdy uświadomiłem sobie, że od momentu wybuchu Wielkiej Wojny, w Polsce zwanej I wojną światową, upłynęło do chwili mojego urodzenia mniej czasu (43 lata) niż od chwili mojego urodzenia do dziś (57 lat). Jak ten czas płynie! To tyle usprawiedliwionej, bo refleksyjnej prywaty.
Stulecie wybuchu tej wojny zaowocowało także w Polsce, przynajmniej kilkoma edycjami jej poświęconymi. Na tych stronach rekomendowałem już Czytelnikom prozę Jeana Echenoza „1914” oraz naukową syntezę Wielkiej Wojny pióra Andrzeja Chwalby. Niewiele to w porównaniu z istnym festiwalem Wielkiej Wojny jaki trwa we Francji, ale dobre i to. No cóż, dla nich Wielka Wojna, to Wielka Trauma, która jeszcze w nich śladowo trwa, a dla Polaków to przede wszystkim Komendant i jego Czyn.
Tym razem będzie o prozie Blaise Cendrarsa, wybitnego, choć dziś mocno zapomnianego pisarza francuskiego, nota bene prozaika, którego markowym znakiem nie był klasyczny, standardowy realizm, ale stylistyczne, językowe eksperymentatorstwo. Wszakże właśnie w tej prozie, która została przyswojona polszczyźnie, odezwał się realistyczny biegun twórczości Cendrarsa. Nie jest to jednak realizm w stanie najczystszym chemicznie, bo także i tu dochodzi do głosu jego pisarska dusza i skłonność przepuszczania doświadczanej rzeczywistości poprzez traktowanie języka nie li tylko jako nosiciela najprostszych, opisowych funkcji. Skłonność ta jest w „Odciętej ręce i innych wojennych opowiadaniach” bardzo miarkowana, momentami prawie niezauważalna, ale gdzieś w tle obecna, zwłaszcza poprzez jego finezyjną ironię i czasem niewidzialnego ducha metafory. Zwolennicy „literatury literackiej”, smaków stylistycznych znajdą więc w tej prozie coś dla siebie, a jednocześnie nadmiar językowej pomysłowości i „metafizyki prozy” nie odstraszy zwolenników literatury realistycznej, solennej w opisie, którą znajdą tu w obfitości. Ciekawa z punktu widzenia literackiego jest – by tak rzec – specyficzna francuska perspektywa patrzenia na zło wojny, wolna od nadmiaru bezwzględnego okrucieństwa, takiego jakie obecne jest w prozie wojennej Izaaka Babla, Józefa Wittlina, Leopolda Buczkowskiego, czy choćby nawet Remarque’a. Nastawiona jest ona bardziej na okrucieństwo intelektualne, egzystencjalne niż fizyczne, biologiczne, co nie zmienia faktu, że i to drugie też jest obecne w tytułowej „Odciętej ręce”. Ta nie jest bowiem żadną poetycką metaforą, lecz językowym ekwiwalentem własnej, fizycznej, konkretnej utraconej ręki Cendrarsa, kombatanta i inwalidy tej wojny. Cendrars nie byłby jednak francuskim pisarzem, gdyby w opisach wojny nie był bliższy duchowi i nastrojowi wolterowskiego „Kandyda” niż tradycjom realistycznej wojennej prozy rosyjskiej, niemieckiej, anglosaskiej czy polskiej. Nie zmieniła tego nawet straszliwa hekatomba pod Verdun. I nawet Remarque nie jest tu wyjątkiem, jako że bardziej był kosmopolitą niż klasycznym Francuzem.
Nie wiem, czy to zmartwychwstanie Cendrarsa dla polskiego czytelnika będzie trwałe czy ograniczy się do epizodu „Odciętej ręki”, ale to co otrzymaliśmy to kawał wyśmienitej prozy. Przyswojonej polszczyźnie przez Juliana Rogozińskiego, zmarłego przed wielu laty wybitnego tłumacza literatury francuskiej, w tym niektórych powieści Balzaca, nieprzetłumaczonych przez Boya oraz przez współczesnego nam translatora Jacka Giszczaka. Acz nie potrafię powiedzieć w jakich proporcjach objętościowo-jakościowych przyswojonej. Gorąc polecam lekturę.
Blaise Cendrars – „Odcięta ręka i inne wojenne opowiadania”, przedmowa Miriam Cendrars, opr. Claude Leroy i Michel Touret, przekład Julian Rogoziński, Jacek Giszczak, str. 425, ISBN 978-83-7392-477-2, wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2014
—
Dialektyczny kwas ogórkowy
Zjawisko literacko-dziennikarskie „Ogórek” towarzyszy od lat czytelnikom jednej z ważnych gazet politycznych. Gazeta jest przez wielu lubiana, przez wielu nie, od lat budzi wiele namiętności, ale, sorry Winnetou, serwowana w niej potrawa „Ogórek” jest wyśmienita. Nie potrafię opowiedzieć, ilu jest w Polsce fanów „Ogórka”, ale ja pławię się w nim z rozkoszą niczym kot w walerianie i łapię się na tym, że czasami, najzupełniej bezskutecznie, próbuję nawet coś pomyśleć ogórkowym stylem. Nic dziwnego, że bezskutecznie. Zjawisko to dziennikarskie, ściślej felietonowe, ale w znaczącym stopniu także literackie, bo jego desygnat, czyli Michał Ogórek stworzył jakość oryginalną, do żadnego z felietonowych stylów i przeszłości i przyszłości ani na jotę niepodobną. Zaczynał od krótkich, można by rzecz lakonicznych wstępniaczków, komentarzy do bieżących zdarzeń politycznych, przechodząc z czasem do szerszego komentowania rzeczywistości. „Ogórki” oparte są one na koncepcie sprowadzania do absurdu faktów, zjawisk, wyobrażeń, mitów zbiorowych, szablonów językowych i myślowych poprzez odwrócenia sensów, przewrotne, często niemal purnonsensowe i surrealistyczne, często oparte na kalamburowej grze słów. Ich osobliwością jest jednak to, że nie polegają na prostym, klasycznie paradoksalnym odwróceniu sensów, lecz przeciwnie, na doprowadzaniu ich do absurdalnej, logicznej konsekwencji. Dodatkowym smaczkiem ogórkowych tekstów jest wyborna lekkość stylu, który nie polega na zajadłym, intencjonalnym wykrywaniu nonsensów, lecz na wydobywaniu ich jakby mimochodem, mimowolnie, przypadkiem, „w najlepszej wierze”, czasem symulowanym okiem wolterowskiego Prostaczka. Największą jednak sztuką „Ogórka” jest umiejętność skutecznego zastosowania ogórkowej dialektyki do nie do zjawisk, czynów i pojęć w oczywisty sposób absurdalnych, czyli w oczywisty sposób „podkładających się”, ale takich, w których trudno na pozór znaleźć jawny absurd, nonsens, brak logiki. A jednak i w tych przypadkach ogórkowa dialektyka rozpuszcza do konsystencji kisielu najtwardsze głazy. U „Ogórka” podoba mi się też to, że nie jest on satyrykiem partyjnym ani obozowym. Zawadza swoją dialektyką wszystkich po równo, od lewa do prawa, czerwonych, czarnych, zielonych i białych, celebrytów wszelkiej maści, media, kapitanów kapitalizmu i właściwie wszystko co się w Polsce, a czasem i poza nią, rusza. Tym razem otrzymaliśmy od „Ogórka” „Polskę ogórkową. Podręcznik szkolny dla wszystkich klas”. Poprzez dwadzieścia szkolnych przedmiotów, od języka polskiego po WF, w asyście rysunków Jacka Gawłowskiego, wędrujemy przez nasz kraj i jego sprawy. Wyposażeni w instrumenty ogórkowej dialektyki. Lektura pyszna, jak zupa ogórkowa, jak ogórki kiszone, jak sok z ogórków kiszonych, jak mizeria z octem lub kwaskiem cytrynowym (byle nie ze śmietaną!). I zdrowa jak maseczka na cerę ze świeżych ogórków. Dobra na wyluzowanie.
Michał Ogórek – „Polska Ogórkowa”, Wyd. Agora, Warszawa 2014, str. 141, ISBN 978-83-268-1321-4
—
Niezwykłe przygody pewnego reżysera
Jan Kulczyński (rocznik 1931) należy do grona najwybitniejszych postaci polskiego teatru. Znakomity reżyser teatralny, telewizyjny, profesor PWST w Warszawie, dziś przy tej samej ulicy Miodowej działającej jako Akademia Teatralna. „Co reżyser ma w środku” wypada chyba określić raczej jako wspomnienia niż jako pamiętniki, z uwagi przede wszystkim na dygresyjną, lekką, dowcipną strukturę jego pisania. Kulczyński rozpoczyna swą narrację od Adama i Ewy, czyli od genezy rodowej rozgałęzionego swego rodu szlachecko-inteligenckiego, od wspomnień i przeżyć z najwcześniejszego dzieciństwa. Na dalszych jednak stronach narracja się rozrzedza, staje coraz swobodniejsza, coraz bardziej dygresyjna, w czym odzwierciedla się temperament autora, człowieka malowniczego, łączącego w sobie atrybuty dziecka wychowanego w atmosferze wysokiej kultury umysłowej i obyczajowej, ale nie pozbawionego cech dalekich od wzorca dobrze wychowanego paniczyka wywodzącego się z wyższych przedwojennych sfer towarzyskich (nie mylić ze sferami aferalnymi), czyli cech łobuziaka, andrusa, lwowskiego baciara, za nic mającego nadęte formy i autorytety. Można by rzec, paniczyka i łobuziaka w jednym. Co więcej, dystyngowany profesor Kulczyński zachował sporo ze swojego temperamentu już wieku bardzo dojrzałym, co barwnie i dowcipnie opisuje w epizodzie spotkania, w asyście niemieckich artystów, z niemieckim bankierem-chamem impertynentem, któremu miał szczerą ochotę podczas owej rozmowy, jak jasno napisał, „dać w ryj”. Już samo to czyni z profesora postać tak sympatyczną i ludzką, że można się w niej rozlubować na zabój. Temperament, tym razem intelektualny Jana Kulczyńskiego odzwierciedla się też w epizodzie niedoszlego jego udziału w pewnej audycji radiowej. Zamiast basować idealistycznej, przesłodzonej koncepcji audycji pani redaktor Hanny Marii Gizy, audycji poświęconej obrazowi września 1939 roku oczyma dziecka i podtrzymywać obraz szlachetnego polskiego rządu sanacyjnego uciekającego z konieczności precz z Polski przez Zaleszczyki, zaproponował opis degrengolady moralnej tegoż, w postaci ohydnych wyczynów pijanej pani premierowej Sławojowej-Składkowskiej oraz koszmarnego niechlujstwa i ogromnej liczby butelek po alkoholu pozostawionych przez sanacyjnych dygnitarzy w miejscu ich popasu w przerwie sławetnej rejterady. Tego pani redaktor nie zdzierżyła i wycofała zaproszenie do audycji. Są też liczne opisy reżyserskich wojaży zagranicznych autora (szereg razy reżyserował w Niemczech, także we Francji), pełne autentycznie niebywałych przygód, jako że Jan Kulczyński najwyraźniej jest ulubieńcem bogini odpowiadającej za zapewnienie ludziom barwnego, przygodowego życia.
Rzecz jasna, spora część wspomnień poświęcona jest właśnie czasom aktywności teatralnej autora. Natrafiamy na ciekawe opisy rozmaitych teatralnych spraw i „zapasów” albo zwykłych bijatyk, na klimat ówczesnego życia teatralnego, w dużym stopniu w trybie anegdotycznym oraz barwne portrety tak bliskich lub przynajmniej dobrze znanych autorowi osób, jak Aleksander Bardini, Bohdan Korzeniewski, Leon Schiller, Jacek Woszczerowicz, Zofia Rysiówna, Michał Melina, Ryszarda Hanin, Wojciech Siemion, Henryk Izydor Rogacki i inni. Lektura to pyszna, barwna, zajmująca, nie tylko dla miłośników historii polskiego teatru.
Jan Kulczyński – „Co reżyser ma w środku”, Wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2011, str. 271, ISBN 978-83-06-03311-3