Zdzisław Antolski – Autograf Kirka Douglasa

0
309

Zdzisław Antolski


Autograf Kirka Douglasa


Marian Makarski        Gazeta codzienna wcale nie trafiała do naszych rąk każdego dnia, bowiem listonosz, pan Buras, zawsze w mundurze i w czapce z daszkiem, z czarnym, krótko ostrzyżonym wąsikiem, lubił zasiedzieć się w sklepie przy szklaneczce piwa albo kieliszku czegoś mocniejszego. W efekcie takich odpoczynków często nie docierał do naszego mieszkania w szkole, która była jego ostatnim przystankiem. Czasem tylko szedł jeszcze pod las, albo na dalsze przysiółki rozsiane po polach, kiedy miał do wręczenie list polecony albo powiastkę urzędową

        Zajęty pracą w gospodarstwie, czasem zaniedbywał swoje służbowe obowiązki. Przynosił potem nawet trzy zaległe numery gazety naraz. Nie stanowiło to dla nas (czyli dla mnie i moich rodziców, nauczycieli) żadnej różnicy, program radiowy się nie zmieniał, te same cykliczne audycje miały stałe godziny nadawania, słuchaliśmy głównie „Wędrówek muzycznych po kraju”, „Muzyki i Aktualności” oczywiście słuchowisk: „W Jezioranach” i „Matysiaków”, a ja napawałem się „Studiem Rytm” prowadzonym przez redaktora Piotra Kaczkowskiego, w której to audycji puszczano muzykę młodzieżową, czyli tak zwany big-beat. Uwielbiałem zwłaszcza piosenki „Czerwonych Gitar”. Do kina w mieście powiatowym i tak się nie wybieraliśmy, owszem, dzięki temu, że mieliśmy kilka numerów gazety, było więcej do czytania kryminalnej powieści w odcinkach. A przemówień towarzysza Gomułki, które zajmowały cale szpalty, i tak nikt nie czytał.

        Na świecie niewiele się działo, co kilka dni ZSRR albo USA umieszczały szpiegowskie satelity na orbicie, robiły próby jądrowe. Czasami tylko życie polityczne nabierało przyspieszenia, na przykład podczas „kryzysu kubańskiego”, albo kiedy w zamachu zginął zamordowany amerykański prezydent, John Kennedy. Wtedy martwiliśmy się brakiem najnowszych wiadomości i wyglądaliśmy niecierpliwie naszego listonosza. Informacje, jakie zamieszczała gazeta były bardzo skąpe, podlane ideologicznym i propagandowym sosem, jak mówił ojciec, kucharz z powołania, o „imperialistach” i „zgniłym Zachodzie”. Dlatego wieczorami słuchał „Radia Wolna Europa” albo „Głosu Ameryki”. Nie zawsze możliwy był odbiór z powodu zagłuszarek, które czyniły straszny warkot, jakby pracowało kilka traktorów.

        Zwłaszcza w czasie pochmurnej i wietrznej jesieni 1962 roku słuchaliśmy zagranicznych stacji codziennie. Obawialiśmy się wojny. Chłopi wykupywali w wiejskim sklepiku cukier i konserwy na zapas. Zwiększała się frekwencja w kościele, bo ludzie, zwłaszcza starsi, modlili się, żeby wojny nie było.

        Na wieś do rodziny przyjechała wtedy dziewczynka z miasta, córka wojskowego wysokiej rangi. Miała na imię Basia. Chodziła z nami do szkoły przez kilka tygodni. Była jakaś inna: delikatna, schludna, grzeczna. Mówiła po miejsku, wiedziała co to kino, telewizja, teatr kukiełkowy. Dłonie miała bielutkie, nie zniszczone robotą, jak u naszych dziewczynek, które przez całą jesień nabijały na druty liście tytoniu, przez co skóra stawała się czarna. Sok z liści zabarwiał dłonie na całe tygodnie. A przede wszystkim Basia była krucha, jak porcelana. Baliśmy się jej dotknąć w obawie, że zrobimy jej krzywdę, że się stłucze na drobne kawałki, jak filiżanka do herbaty. Wtedy nie kojarzyliśmy jej obecności z wiadomościami o kryzysie kubańskim. Uświadomiliśmy to sobie znacznie później, kiedy Chruszczow wycofał rakiety z wyspy, groźba konfliktu minęła i Basia zaraz wróciła do swojego miasta, do rodziców.

        Kiedy wyjechała – została jakaś pustka. Dziewczynki nawet odetchnęły z ulgą, bo przy Basi wyglądały bardzo szaro i wiejsko. Nawet potem żałowaliśmy, my chłopcy z klasy, że napięcie między światowymi mocarstwami, USA i ZSRR, minęło. Wojny nie było, została nuda.

        Żołnierzykami plastykowymi bawiłem się sam albo z Jurkiem, który przyjeżdżał z miasta na ferie zimowe i na wakacje. Mój wakacyjny kolega stał się głównym dostarczycielem żołnierzyków do mojej armii. Kupował je w mieście i przesyłał mi przez swoją mamę, która odwiedzała go u swojej siostry. Nie mieszkał z rodzicami na wsi, bo jego matka chciała, żeby uczył się w miejskiej szkole. Sama była mieszczanką i uważała za mezalians swoje małżeństwo ze zwykłym chłopem.

        W ten sposób znacznie powiększyłem swoją armię. Wujek Ludwik, który służył w wojsku, za czasów marszałka Rydza Śmigłego, zauważył, że mój cekaem-zabawka jest typu colt. I właśnie taki cekaem wujek obsługiwał. – Woda aż się gotowała w chłodnicy, kiedy prałem z cekaemu do bolszewików – mówił podniecony Wujek, który szedł z Rydzem-Śmigłym na wyprawę wojenną do Kijowa, a kiedy zarządzono odwrót, sam jeden wysadził w powietrze most na rzece, razem z kawalerzystami marszałka Budionnego

        Jak wyglądają czapki “budionnówki”, widziałem na ilustracji w książce Aleksieja Tołstoja “Chleb”, gdzie na jednej z pierwszych stron był zamieszczony portret Stalina w spiczastym nakryciu głowy z czerwoną gwiazdą nad czołem. Po wojnie wujek nadal walczył w partyzantce, też jako cekaemista, i rozbijał więzienie w Pińczowie, żeby uwolnić akowców, męczonych przez UB. Ale teraz się do swoich walk z władzą ludową nie przyznawał, a nawet skrzętnie ukrywał ten fakt przed ludźmi.

        Wobec Jurka czułem swoją niższość. Nie widziałem nawet połowy filmów, jakie on obejrzał, mieszkając u ciotki w mieście. Nasze kino objazdowe, które dawało seanse w klasie szkolnej, ewentualnie w remizie, miało bardzo ubogi repertuar, oparty głównie na kinematografii radzieckiej. Rolę ekranu pełniła nieodmiennie brudna ściana, pełna zadrapań tynku i dziur po gwoździach. Jeśli seans odbywał się w remizie, publiczność stale komentowała głośno to, co działo się na ekranie i prowadziła swoistą rozmowę z aktorami. Dopiero, kiedy pojawiły się pierwsze telewizory, zaczęliśmy oglądać seriale: w niedzielę rano „Bonanazę”, a w czwartki, wieczorami, „Świętego”. Czytałem w “Świecie Młodych” o nowym westernie: “W kraju Komanczów”, ale nie miałem szans, aby go obejrzeć.

        Czułem się więc wobec Jurka ciągle opóźniony, czy to w znajomości aktualnych dowcipów, powiedzonek, czy piosenek, bo do nas nawet gazeta codzienna przychodziła nader często z jednodniowym poślizgiem.

        Świat jednak wdzierał się w nasze bytowanie i przypominał nam, że podlegamy jego nieuchronnym prawom. Tak więc w okresie kryzysu kubańskiego zabrakło w naszym sklepiku cukru i mąki, co roku chłopcy szli do wojska, a na zabawę trzeba było posiadać zezwolenie z posterunku leżącego w wiosce o sześć kilometrów od nas oddalonej. A w czasie wojny nadleciał nad naszą wioskę samolot i ostrzelał ludzi w polu, a także spuścił dwie czy trzy bomby

        Były to wszak epizody, niemal atrakcje życiowe, bo w gruncie rzeczy wierzyliśmy głęboko, że światu na nas nie zależy zupełnie i nie pragnęliśmy także niczego innego niż żeby zostawił nas samym sobie. Świat, o którym pisały gazety wydawał się nierealny i wymyślony. Ot, zasługiwał na tyle na uwagę, żeby w niedzielę podyskutować po sumie, czemu to ta bogata i potężna Ameryka nie może sobie dać rady z małym Wietnamem.

        W chlebaku przechowywanym na dnie szafy ojciec trzymał na pamiątkę rodzinne fotografie. Najczęściej na zdjęciach widnieli uczniowie moich rodziców, często ustawieni w dwóch albo trzech rzędach, z górującym za nimi nauczycielem. Był nim najczęściej mój ojciec albo mama. Wśród innych mieliśmy też zdjęcie wujka z Ameryki. Wyruszył za ocean jeszcze przed wojną i ciężko pracował cale życie w chicagowskiej rzeźni.

        Ojciec postanowił napisać do wujka w Ameryce list, a także przesłać mu coś, co by go zobowiązywało do ewentualnego rewanżu. Cóż wówczas wiedzieli ludzie o Ameryce? Niedawno był kryzys kubański i słyszeliśmy tylko o imperialistycznych i wrogich dla świata poczynaniach Stanów Zjednoczonych. Ale wiedzieliśmy też, że jest to najbogatszy kraj na świecie, a jeśli któraś panna była ładna i zgrabna i jeszcze nosiła modne, kolorowe ciuchy, to mówiono, że wygląda jak Żaklin, żona prezydenta Kennedy’ego.

        Co wujka w Ameryce ucieszy najbardziej, zastanawialiśmy się wszyscy troje? Stanęło w końcu, po rodzinnych dyskusjach, że suszone grzyby. ojciec opłacił strasznie wysokie cło i narzekał, że te grzyby wysyłał tak drogo, a może nie będzie żadnego sygnału zza oceanu. Odpowiedź jednak nadeszła. Było to duże tekturowe pudło oklejone wieloma nalepkami z napisem Air Mail U.S. Z początku myśleliśmy, że paczka zawiera amerykańskie chustki na głowę. Chustki takie, o wyraźnych wzorach i agresywnych kolorach, przypominających ogon pawi, były na wsi bardzo modne. Wyprzedziły swoją powszechnością i zasięgiem ortalionowe płaszcze i spotykało się je u kobiet w każdej wsi.

        Kiedy otworzyliśmy pudło, buchnął z niego silny zapach naftaliny. Ojciec powoli wyjmował przedziwne muśliny, które mnie kojarzyły się z filmem „Przeminęło z wiatrem”. Były to chyba firanki do okien, ale tak olbrzymie i paradne, że nie mogliśmy sobie ich nawet wyobrazić na naszych oknach. Poza tym zasłonki do półek kuchennych, które rozpoznaliśmy po wymalowanych jaskrawo, na purpurowym tle, wiktuałach, wędlinach, pieczeni i owocach. Na starość wujek z Chicago miał astmę i mieszkał w szklanej werandzie, aby nie zaszkodził mu wielkomiejski smog, powietrze nasycone spalinami samochodowymi i ciężkie od mgieł unoszących się z pobliskich jezior.

        Takie to były moje kontakty z Ameryką. Ojciec przechowywał śliczne metalowe pudełko z napisem UNRRA, z darów Ameryki dla Polski po wojnie. Poza tym czytałem, że w Ameryce jest wspaniały napój coca-cola, który tubylcy chyba czczą jak jakieś bóstwo. W wielu bowiem wierszykach o imperialistach, marzących o wojnie nuklearnej pojawiała się zawsze owa słynna coca-cola. Widocznie napój ten wywoływał jakieś mordercze instynkty w ludziach.

        Czasem myślałem jak fantastyczny to musi być napój, jeśli nam smakowała lurowata oranżada z pływającymi w środku farfoclami. Była w sprzedaży także jej odmiana w proszku, w pergaminowych torebkach, najczęściej posklejana w grudki. Nigdy nie zdążyłem jej rozpuścić w wodzie, ponieważ natychmiast wysypywałem żółty albo zielony proszek na dłoń i zjadałem od razu. Rozmyślałem w naszym sadzie pod rozłożystą gruszą, jakie też muszą być w Ameryce wspaniałe zabawki, jakie szczęśliwe są tam dzieci. U nas na wsi starsze dzieci robiły zabawki same dla młodszego rodzeństwa. Były to wierzbowe fujarki, proce, kołatki, ale utalentowani chłopcy rzeźbili również całkiem udane figury koni a nawet furmanek. W kiosku kupowało się małe traktorki-zabawki i plastykowych wojaków. Jeszcze zdarzało się, że w niektórych domach były formy na ołowianych żołnierzyków z legionów Piłsudskiego, a nawet rosyjskich sołdatów z carskiej armii. Natomiast największym wzięciem cieszyły się zabawki kupowane na odpuście i tam także nabywane pistolety na „korki”. Widziałem u jednego chłopaka wspaniały pistolet, jeszcze przedwojenny, straszak, jednak nie można było dostać do niego naboi. Oczywiście, ślepych.

        Pan Buras, listonosz, przynosił do szkoły harcerskie pismo „Motywy” i w nim właśnie przeczytałem bulwersujący artykuł, że w Ameryce ludzie umierają na ulicy i nikt im nie pomoże w obawie procesu o odszkodowanie. I że prześladują Murzynów, dlatego my, obóz socjalistyczny, jesteśmy od nich lepsi i mądrzejsi. A za niedługo będziemy jeszcze bogatsi niż ci przebrzydli imperialiści.

        Podczas zimowych ferii Jurek powiedział mi, że jeśli chcę, to mogę napisać do Ameryki, do sławnego aktora Kirka Douglasa, a ten mi prześle swój autograf. Podobno w jego klasie, w mieście, dzieci wymieniają się adresami aktorów. Mają całe albumy fotosów i autografów. Widziałem w Pińczowie parę westernów z Kirkiem Douglasem, ale wiadomość, że mogę sobie tak po prostu, jakby nigdy nic, do niego napisać, strasznie mnie zelektryzowała. Nie byłem jednak pewien, czy Jurek nie kpi sobie ze mnie. Bo Jerzy nigdy nie mówił wprost, ale zawsze jakoś okrężnie i z ironią. Nie mówił na przykład. że mam zbyt krótkie nogawki spodni, ale że u nas jest woda w piwnicy.

        List do Kirka Douglasa pisałem długo i z wielkim mozołem. Opisałem w nim moje dotychczasowe życie, całą naszą okolicę i naszych sąsiadów. Skarżyłem się,: jak daleko jest u nas do kina, jak mało wyświetlają westernów w kinie objazdowym, że widziałem go na filmach, podziwiam itp. Adres też był egzotyczny. Paramount. Hollywood. USA

        Był to mój pierwszy list do Ameryki. Dotąd korespondowałem jedynie z Saszą z Symbirska. Adres dała mi pani nauczycielka od języka rosyjskiego. Z Saszą wymienialiśmy znaczki pocztowe, wysłałem mu fotos z „Czterech pancernych i psa” i wycięte ze „Sportowca” zdjęcia polskich kolarzy z Wyścigu Pokoju, a on w zamian przysłał mi, też wycięte z gazety, zdjęcia radzieckich bokserów.

        O liście wkrótce zapomniałem, zajęty zabawą i przygotowaniami do wyjazdu do miasta, do szkoły średniej. Pomyślałem nawet, że pewnie wielki aktor nie ma czasu czytać wypocin jakiegoś dzieciaka, w dodatku napisanych po polsku, a nie po angielsku. Przyszło upalne lato, w którym zanurzyłem się, jak w łanie zboża. Zapominałem o wszystkim. Byłem żółtym słońcem i białym kurzem na drodze. Cieniem w sadzie i książką czytaną na kocu. Poobiednią drzemką wśród drzew, kiedy wokół przestwór aż huczy od owadzich skrzydeł

        Pewnego dnia ojciec zawołał z ganku do sadu, gdzie siedziałem na gałęzi czereśni, że pan Buras, nasz listonosz, ma dla mnie przesyłkę. Nie skojarzyłem tego z Ameryką. Szybko zsunąłem się z drzewa i pobiegłem na ganek. Pan Buras obracał w ręku dużą szarą kopertę. Na niej był napisane, straszliwie przekręcone, moje imię i nazwisko. Na szczęście adres był wyraźny. Listonosz nie był pewien, czy to rzeczywiście o mnie chodzi, ale po namyśle, z westchnieniem rezygnacji, podał mi kopertę. Pobiegłem w krzewy bzu za pasieką, pod stary orzech i drżącymi dłońmi otworzyłem kopertę. Wypadła z niej duża fotografia Kirka Douglasa z własnoręcznym podpisem. Autograf słynnego aktora nie był fotokopią, gdyż można go było ze zdjęcie zeskrobać, co zaraz sprawdziłem za pomocą żyletki. Poczułem się obywatelem świata. Dostałem list od samego Kirka Douglasa. Podpisał specjalnie dla mnie swoją fotografię. Chodziłem dumny jak paw. Szkoda tylko, że niewiele osób we wsi wiedziało, kto to jest Kirk Douglas i po co mi jego podpis?. A niedługo potem w remizie, w kinie objazdowym szedł film „Rio Bravo”. Wprawdzie nie grał w nim Douglas, ale i tak było wspaniale.

        Jednak powoli zbliżał się termin naszego wyjazdu do miasta. Pewnego dnia przyszła do kancelarii szkolnej, w sprawie zgubionego świadectwa, Kowalska, moja koleżanka z klasy. Ale słowo „koleżanka” nie bardzo jest tu na miejscu. Nie wiem, czy przez osiem lat zamieniłem z nią więcej niż dwa zdania? Była wysoka ponad miarę, przy tym niezgrabnie się poruszała, jakby wstydziła się swojego ciała. Chuda, koścista i płaska. Długie, proste nogi. Przezywali ją złośliwie: gidyja. Pewnie miała jakieś imię, ale wszyscy mówili do niej tylko po nazwisku – Kowalska. Tak, po nazwisku, zwracało się do starych gospodarzy, a tu o młodej dziewczynie – Kowalska – jakby była mężczyzną, a nie dorastającą panienką. Cicha, skromna, zawsze gdzieś z boku. Nie chichotała zalotnie z innymi, nie strzelała oczami na boki, jak tamte. Milcząca, prawie nigdy się nie śmiała. Brunetka. Czesała się gładko, bez warkoczy, krótko ostrzyżona. Głowę miała małą, idealnie okrągłą, ładną.

        Na wsi ludzie mówili o Kowalskiej: żylasta jest, robotna, będzie dobrą gospodynią. I chyba tak było, na dłoniach, długich ale mocnych, miała zgrubiałą skórę, jakby na stałe poszarzałą od pracy w ziemi, w polu i w ogrodzie. Rzadko się odzywała, uczyła się słabo, coś tam wydukała, zawsze na jakąś trójczynę wyciągnęła. Ale jak dostawała gorsze oceny, to się tym nie przejmowała, wszystko przyjmowała z jakimś denerwującym, stoickim spokojem. Wkurzało mnie to, taki odwieczny chłopski fatalizm: przyjmować wszystko, co los zsyła ze spokojem, a nawet z uśmiechem. A teraz myślę, że to nie było takie głupie, denerwując się nic nie załatwiamy, a często pogarszamy sprawę.

        Odprowadziłem gidyję do jej zagrody, bo miałem zamiar odwiedzić jej młodszego brata, Krzyśka. Chciałem wymienić się z nim znaczkami pocztowymi. Zwłaszcza zależało mi na znaczku z żałobnym Piłsudskim, z czarną obwódką, wydanym po śmierci  Marszałka w 1935 r. Ale Krzyśka nie było w domu, gdzieś poleciał na wieś, nikogo nie było, wszyscy w polu, u sąsiadów tak samo, tylko sama Kowalska. Kury i gęsi wałęsały się po podwórzu. Pachniało zwierzęcym potem z chlewa i ze stajni. Parował żółty gnój złożony w kącie. Jaskółki przecinały powietrze, bezszelestnie jak duchy, polując na muchy. No i awanturujący się pies, uwiązany na łańcuchu przy budzie. Było to wielkie, płowe bydlę, szczekał na mnie jak oszalały, ale potem, widocznie znudzony, położył się w cieniu na wiązce słomy i zasnął.

        Głupio mi było tak odwrócić się na pięcie i wracać do domu. Słońce mocno grzało, ostre i palące, czułem jak jego promienie niemal parzą mi szyję. Przez otwarte okno z wnętrza domu słychać było grające radio, hejnał mariacki w Krakowie, południe, jakoś sennie i nierealnie. Kowalska powiedziała, żebyśmy poszli do sadu za domem, bo tam jest cień. Usiedliśmy na trawie. Wokół walało się w trawie pełno olbrzymich czerwonych jabłek i soczystych żółtych gruszek, dalej rosły rzędem krzewy porzeczek i agrestu.

        Nagle olśniło mnie, zauważyłem, że ta Kowalska wcale nie jest taka brzydka, jak o niej mówią. Nogi ma długie i nawet całkiem, całkiem zgrabne, uda mocno opalone. Oczy… sarnie, wielgachne na pół twarzy, jakieś takie wilgotne. A że jest duża, a właściwie wysoka, to cóż, przecież to wcale nie wada, a raczej zaleta. Zgrabna jest, prosta, jak modelka w „Przekroju”. Tylko na wsi ludziom podobają się dziewczyny niskie i grube. Może piersi ma zbyt małe, ale jeszcze jej urosną, przecież dziewczyna ma dopiero siedemnaście lat.

        To dziwne, jej zielone oczy wyrażały jakiś podziw dla mnie i pewną łagodność. Oddanie, uległość, a w dodatku matczyną tkliwość. Poczułem się bardziej dorosły, ważny, wyjątkowy. Prawie… mężczyzną. Nigdy dotąd tak się nie czułem, było mi z tym dobrze, a jednocześnie jakoś dziwnie.

Siedzieliśmy na trawie gryząc jabłka, które były jeszcze mocno kwaśne. Słońce świeciło poprzez gałęzie i liście. Wszędzie wokoło latały owady: włochate trzmiele, jakby owinięte w poprzeczne pasy, małe czarne muszki, brązowo czerwone motyle, a także żółte osy, które chowały się wydrążonych w owocach otworach. Na zewnątrz widać było tylko poruszające się rytmicznie ich żółte odwłoki. Czułem się ważny, doceniony, może nawet… lubiany? Przypomniało mi się nagle, że Kowalska ma na imię Halina.  Mówiliśmy o wszystkim i o niczym, właściwie to wcale nie było ważne, o czym mówimy. Opowiedziałem jej jakiś film, który widziałem w mieście. Śmiała się szczerze i jakoś tak zaraźliwie.

        I nawet tak powiedziałem do niej, po raz pierwszy w życiu, jakimś nie swoim głosem, przez ściśniętą krtań: – Halinko! A kiedy podawała mi dojrzałą gruszkę, którą specjalnie wybrała dla mnie, to jakoś tak szybko uciekła z dłonią, kiedy nasze palce się dotknęły, jakby się sparzyła.

        Ale kiedy zrywała kolejne owoce, to nagle się potknęła, ale tak nieszczęśliwie, że wpadła wprost na mnie. Przytrzymałem ją w ramionach, a nasze wargi, jakoś tak niechcący, się dotknęły. Zaczęliśmy się całować. A potem Halinka wpadła w nierozumny szał i całowała mnie po całym ciele. Zaciągnęła mnie do stodoły i tam, ukryci w sąsieku, kochaliśmy się, jak dorośli. A wszystkiego uczyła mnie Halinka, bo to był mój pierwszy raz i jakoś wstydziłem się, nie bardzo wiedziałem, jak postępować, żeby jej nie urazić.

        Kiedy wracałem do domu, czułem się innym człowiekiem, pewny siebie, odważny, wesoły. I trochę tym swoim nowym uczuciem – zawstydzony. I zdumiony byłem swoją głupotą, jak mogłem uważać, że Kowalska jest brzydka. Piękna dziewczyna. Przypomniało mi się jej nagie cia

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko