Dariusz Tomasz Lebioda – Fikoł i czad

0
293

Dariusz Tomasz Lebioda

 

 

 

FIKOŁ I CZAD

  


Uczestnicząc żywo w życiu literackim wciąż nie przestaję się dziwić wewnętrznym siłom kreacyjnym, które każą stale nowym twórcom podejmować trud autopromocji, dochodzenia do sytuacji rozpoznawalności w regionie, w kraju – a na najwyższym poziomie – w świecie. Szczególnie w niewielkich środowiskach obserwować można różnorakie strategie w tym zakresie – od krzykliwości i zaczepności, atakowania pisarzy starszych generacji, podłączanie się pod określone grupy socjologiczne, aż po spokojną pracę w zaciszu mansardy i nagłe objawienie się z dużą mocą w różnych mediach. Po erupcji pisarskiej w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, gdy w Bydgoszczy pojawiła się ogromna grupa rówieśnicza, akcentująca swoją obecność publikacjami w regionie i dalej, w różnych środowiskach lokalnych, aż po obecność w prasie ogólnopolskiej, czekałem z ogromnym zaciekawieniem na pojawienie się następców.

W pewnym momencie zaczęło coś się dziać i jakieś nadzieje pokładałem w twórczości Jarosława Jakubowskiego, Pawła Skuteckiego, Grzegorza Kaźmierczaka czy Michała Tabaczyńskiego, ale po ciekawych inicjacjach twórcom tym nie starczyło sił by konsekwentnie podążać w kierunku literatury wysokiej czy choćby „wyższej”. Jakubowski rozmamłał swojej pisanie, niczego nie osiągnąwszy w poezji, zaczął imitować prozę, a w końcu wdał się w dość karkołomne realizacje teatralne, z których największy rozgłos zyskał dramat pt Generał. Niestety koszty takiego rozrzutu literackiego były ogromne, przede wszystkim artystyczne i polityczne i bydgoski dziennikarz znalazł się w sytuacji bardzo trudnej. Nie powiodło się też „ostre” wchodzenie do literatury Skuteckiego, Kaźmierczaka, a przede wszystkim Tabaczyńskiego, budząc na początku zaciekawienie, ale potem przede wszystkim zdziwienie i konsternację. Skutecki był zbyt ubogi myślowo, Kaźmierczak nie miał rozmachu i krztusił się w obrębie krótkich tekstów poetyckich, a Tabaczyński nie panował nad językiem literackim, co i rusz dokumentując w swoich książkach brak dyscypliny pisarskiej. Pisząc dużą monografię o twórcach Pomorza, Kujaw i Wielkopolski stanąłem przed sporym problemem, gdyż w przypadku starszych autorów stosowałem przede wszystkim selekcję pozytywną. Tutaj – czytając książki następców – byłem coraz bardziej zdegustowany, coraz więcej wątpliwości się pojawiało, a tomy takie jaki Slajdy Jakubowskiego czy Koniec zabawy w pokolenie Tabaczyńskiego burzyły jako taki ład, który pojawił się na początku ich działalności. Zadęcie i pseudoliterackie zarozumialstwo zastąpiły oryginalność i innowacyjność, a w zamian pojawiła się publicystyka, gazetowa doraźność, upolitycznienie, a potem napastliwość i brak wyczucia językowego.

Jakże zatem ucieszyłem się, gdy nagle pojawił się Sławek Michorzewski, autentycznie oryginalny pisarz młodszego pokolenia. Moje zaskoczenie było tym większe, że autor ten od razu wręczył mi trzy obszerne książki prozatorskie, które przeczytałem jednym tchem, śmiejąc się czasem do łez i nie mogąc wyjść z podziwu nad sprawnością językową tego twórcy. O ile Tabaczyński od razu uderzał w patetyczne tony, wypowiadał wojnę całemu światu, histerycznie nagłaśniał jakieś opcje seksualne, o tyle Michorzewski rozprawiał się ze światem i polską rzeczywistością w języku i dowcipie. Te dwie, jakże różne postawy, dwie strategie wchodzenia do literatury były tak różne, tak antytetyczne, że lektura Michorzewskiego uwypukliła w mojej świadomości z ogromną mocą błędy i przewiny literackie autora Szkolnego atlasu apokalipsy. Tabaczyński wraz z moim byłym studentem polonistyki Michałem Karnowskim, zaczęli płodzić teksty o czymś, co wraz z kilkoma innymi młodymi twórcami nazywali „liberaturą”, a choć pomysł sam w sobie był ciekawy, to realizacje literackie wypadły słabiutko, żeby nie powiedzieć żenująco. Choć autorzy próbowali tworzyć podbudowę myślową, teoretyzować struktury językowe, dopełniać je jakąś dziwaczną filozofią słowa i wolności pisarskiej, wychodził z tego kociokwik na poziomie zabaw uczniowskich, w najlepszym przypadku studenckich. Oto fragment manifestu Karnowskiego: Liberatura mimo pozornego hermetyzmu, zaskakująco bliska życiu; w pościgu za marzeniem; cudownie naiwna; w opisie aspektów, które wymykają się opisowi, bezkompromisowa i szczera; była (ponieważ pokrewna praktyka literacka istniała od wieków) jest (dzieje się, choćby w tej chwili) i będzie (zawsze znajdzie się kilku „szaleńców”, dla których klasyczne formy są niewystarczające) nierozerwalnie związana z awangarda i całą wielką sztuką, która nas otacza. Doprawdy prace semestralne Karnowskiego lepsze były od tego dziwactwa, żeby nie powiedzieć bełkotu (w opisie aspektów, które wymykają się opisowi) i bezsensownego patosu (całą wielką sztuką, która nas otacza). Pustka myślowa została tu zakłamana niestylistycznym gadulstwem (w pościgu za marzeniem) i przekonaniem, że zostanie natychmiast zburzony jakiś ład, a to za sprawą powinowactw z awangardą, nie wiadomo jaką i gdzie tworzoną – a to z powodu przekonania, że jest się lepszym od innych, wtajemniczonym w rytuał wielkości, chwały i niepowtarzalności. 

Michorzewski jedną swoją książką kasuje tych panów i pokazuje im, że materia języka musi być dynamiczna, a wszelkie eksperymenty lingwistyczne powinny mieć odzwierciedlenie w realnym życiu. Opis tego fenomenu zacząć trzeba od powieści pt. Wspulnicy (u otwarte jest tu celowe), w której pojawiają się dowcipnie przedstawieni bohaterowie: Łysy i Długi. Dokonują oni napadu, który przeradza się w rodzaj farsy, raz to przypominającej duński film o gangu Olsena, innym razem przerysowany wodewil, by końcu stać się w jedną wielką satyrą na współczesne zagubienie człowieka, nieustannie pędzącego donikąd i żyjącego poza rzeczywistością. Michorzewski wypracował sobie formułę prozy bez ograniczeń stylistycznych, swobodnie podążającej do kolejnych zdarzeń i sytuacji. Ale elementem dystansującym autora od świata jest ironia, która nieustannie pojawia się w interakcjach i opisach. Największą wartością jest tutaj dialog, prowadzony językiem powszechnie używanym, a więc pełnym przekleństw i wulgaryzmów, ale mającym też niezwykłą dynamikę. Można by niektóre partie tej książki porównywać z Wojną polsko-ruską… Masłowskiej, można by wskazywać innych, starszych antenatów, ale przecież wyrazista jest tutaj też oryginalność autorska, umiejętność zawiązywania wątków i dowcipnego puentowania zachowań bohaterów. Łysy i Długi to idioci totalni, nie radzący sobie z logistyką napadu, ale też i postaci tragiczne, uwikłane bezsensownie w naszą współczesność. Bożek pieniądza i sukcesu jest dla nich tak ważny, że gotowi są nawet zabijać, choć podchodzą do tego w iście komediowy sposób. Tak robią farsę z napadu i ze swojego życia, ale pozostałe osoby, pojawiające się w powieści wcale nie są lepsze, też prezentują dezynwolturę na różnych poziomach. Czy to będą przypadkowo napadnięci podróżnicy, czy dyrektor banku, albo komisarz policji – wszyscy zostaną ukazani przez Michorzewskiego jako dziwacy i wykolejeńcy, a ich wybory mieć będą element dewiacji, histerycznego podejścia do życia. Każdy z nich mógłby stać się tutaj podstawą do osobnej analizy, ale spojrzenie ogólne każe ich oceniać podobnie, to przedstawiciele rzeczywistości, w której zachwiane zostały proporcje pomiędzy tym co dobre i złe, wartościowe i tandetne, a wreszcie piękne i brzydkie. Niosąc w sobie pęknięcie, potykając się o kolejne wyzwania, bohaterowie tej powieści popełniają stale nowe błędy i niszczą to, co na chwilę utrwalili w swoim świecie. Analizując czasem swoje chybione wybory, ograniczają się tylko do wykrzykiwania słów powszechnie uważanych za wulgarne, uciekają się do skrótów myślowych i zmniejszeń zakresu penetracji myślowych. Są durniami, którzy marzą o bogactwie i wielkości, nie radzą sobie z kolejnymi przedsięwzięciami, ale robią wokół nich tyle hałasu, że stają się one groteskowym zaprzeczeniem samych siebie. Rację ma Alicja Kucharczyk, która mówi: Nie wiem, co trzeba mieć w głowie, żeby wymyślić coś tak zakręconego. Rewelacja, odjechany ubaw. Ubaw, ale też i smutne dopowiedzenie, że w naszym świecie pełno jest pantalonów, pajaców i błaznów, którzy czują się Napoleonami i Alami Caponne w jednej osobie – koniec ich jednak jest taki sam jak starych lalek czy pluszowych misiów, na śmietniku, pośród innych zdegenerowanych cząstek ich świata.

Przystępując do lektury drugiej powieści Michorzewskiego – Cyrk – zapamiętałem zdanie z okładki, że jest to „literacki fikoł”, bo nie można tego utworu sklasyfikować jako konkretny gatunek. No i rzeczywiście jest to spory „fikoł”, ale przecież mający wszelkie cechy powieści, dynamicznej i rozpierającej ramy, wyposażonej we wszystko to, co w takich dziełach się pojawia. Jest zatem wartka akcja, są wyraziście nakreślone postaci, jest fabuła, która momentami rozmywa się i komplikuje, ale przecież za każdym razem wraca na swoje tory, dopełnia wcześniejsze wątki. Chociaż zakrój geograficzny jest tutaj znacznie szerszy, europejski, a nawet światowy, a towarzystwo międzynarodowe i akcja dotykająca Londynu, Antwerpii, Irkucka, elementem unifikującym jest cyrk, w którym mają miejsce niezwykłe wydarzenia. Wątek kryminalny jest najważniejszy, a kolejne zamachy, napady, akcje antyterrorystyczne układają się w ciąg błazeństw, których tyle obserwujemy w polskiej rzeczywistości. W takim rozumieniu powieść Michorzewskiego jest kpiną z nadętej państwowości i jej mechanizmów, to także ironiczny obraz przełomu wieków i komicznych postaci, które pragną być kimś wielkim, a kończą jako pensjonariusze domów wariatów, albo dogorywają na pograniczu jakichś struktur społecznych. Autor przypomina, że życie człowieka tyleż jest wzniosłe, co błazeńskie, a kolejne plany, akcje, marzenia, mogą w jednej chwili pęknąć jak bańka mydlana. Proza ta nie ma jednak ambicji dydaktycznych, raczej jest rodzajem zabawy samej w sobie, to jakby gra z czytelnikiem i ze samym sobą, to wskazanie jak dowolnie można przesuwać elementy narracyjne, a przy sporych umiejętnościach pisarskich, jak można z nich komponować całość. Ani Krzysztof Derdowski, jakby nie było bydgoski autor kilku mikropowieści i opowiadań, ani Jerzy Grundkowski nie mówiąc już o Kalinowskim, Myszkowskim czy Musiale, nie poruszali się w materii powieściowej z taką lekkością i gracją jak Michorzewski. Cyrk jest jego popisowym utworem, w którym widać wyraźnie jaką paletą środków ten autor dysponuje, jaką ma dynamikę pisarską i jakie odkrywają się przed nim perspektywy. Gdy Jakubowski czy Tabaczyński od razu uderzają w tony wielkości literackiej, puszą się jak pawie z powodu kolejnych wydań, autor Wspulników kpi sobie ze świata i z mechanizmów autokreacji. Jego sposób opowiadania to jakby napomykanie o tym, co się zdarzyło, to mnożenie zdarzeń i komentarzy, a wreszcie kumulowanie treści, które czytelnik odbiera jako rodzaj „przegięcia”, przerysowania, a nawet autoironii i autodestrukcji. Twórca panuje jednak znakomicie nad materią tekstu i w taki sposób gra z czytelnikiem i ze samym sobą, pozwala wątkom rozbiegać się dowolnie, ale potem tak prowadzi narrację, że wszystko zostaje genialnie zszyte, wszystko trafia na swoje miejsce. To są opowieści o nieudacznikach, którzy marzą o tym by być postrzegani jako profesjonalni bandyci, bezlitośni zabójcy, a choć fabuła każe tę powieść klasyfikować jako komedię kryminalną, to refleksja głębsza pozwala ją odnosić do innych przestrzeni życia, w których także roi się od zarozumialców i bufonów, przekonanych o swojej kosmicznej wyjątkowości. Nic by tak nie rozładowało sytuacji w każdej z tych przestrzeni jak komiczne zawołanie z końca powieści Michorzewskiego: Wszyscy, kurwa, ręce do góry… Gdy spadają maski z twarzy, gdy ludzie wariują ze strachu, a wreszcie gdy ich wielkie plany i kombinacje nabierają farsowego charakteru, pojawia się prawdziwe człowieczeństwo, rozpięte między strasznymi chorobami, cierpieniem i poczuciem niemożności. Tym wszystkim, którzy myśleli, że życie jest nieograniczonym kredytem, łatwą zabawą i chwilowym kaprysem losu, Michorzewski przypomina, że szybko popaść można w śmieszność, stać się cyrkowym klownem, który nie wiedzieć dlaczego znalazł się na scenie teatru, w ostatnim akcie Hamleta.                              

Po lekturze dwóch powieści z ogromnym zainteresowaniem sięgnąłem po Opowiadania bez puenty , tym bardziej, że na okładce znalazła się taka opinia Magdy Zielskiej: Michorzewski jak zwykle dał czadu. Dawno się tak nie uśmiałam. Przygody bohaterów, żyjących gdzieś między nami, wydają się nieprawdopodobne jak śnieg w lipcu, a jednak są to w większości historie z życia wzięte. Humorystyczny, naturszczykowski styl autora ma w sobie ogromną porcję niespotykanego uroku literackiego. Książka nietuzinkowa, godna polecenia. Do tego jeszcze znalazłem tam takie zdania Janusza Chabiora: Opowiadania dla ludzi o mocnych nerwach – bez puenty! Przeczytałem książkę Michorzewskiego od deski do deski z dwoma przerwami na sikanie w wagonie pierwszej klasy na trasie Warszawa – Bydgoszcz. Treść absurdalna, hardcorowa, śmieszna. Prawdę powiedziawszy nie lubię za bardzo zachwalania na okładkach książek i natychmiast ustawiam się na sztorc, zaczynam wybrzydzać i marudzić. Tym razem jednak nie mogłem niczego zarzucić osobom polecającym tę prozę, bo rzeczywiście łamie ona standardy w krajowej literaturze (Eryk Lubos) i jest sporym osiągnięciem autorskim, a także ważkim dopełnieniem dorobku literackiego naszego regionu. To opowiadania o życiu, takim jakie ono naprawdę jest, to zabawne wskazania ludzkiej śmieszności i znakomite wykorzystanie humoru sytuacyjnego. Ot takie sytuacje jak te, gdy przyjeżdża na wieś w karetce pogotowia czarny lekarz, a gospodarz odciąga psa, wołając: Murzyn, kurwa,  zaraz ci przypierdolę! Do budy, czarnuchu jebany! Lekarz myśli, że to przejaw ksenofobii i obraża się na wieśniaka, a dopiero interwencja narratora opowiadania wprowadza jako taki ład. Albo rozmowa Polaka ze Stanów z prostytutką w ciąży, która dopiero co została podpatrzona podczas wypróżnienia, a po chwili przyszła i zaproponowała seks w samochodzie. Dorzućmy do tego lekarzy dewiantów, którzy wystawiają zwolnienia studentom za przynoszony alkohol albo za obnażenie się i zatańczenie kółeczka z baletu Czajkowskiego. Takich sytuacji w tych opowiadaniach są dziesiątki, ale nie chcąc czytelnikom psuć zabawy, nie będę przywoływał kolejnych „fikołów”, skupię się na umiejętnościach narracyjnych i zmyśle obserwacji autora. Jeśli imitowanie literatury przez takich autorów jak Tabaczyński zdekodować można szybko w materii języka i stylu, o tyle Michorzewski jest świetnym polonistą i prawdę powiedziawszy w trzech obszernych tomach nie potrafiłbym wskazać miejsca, gdzie nadużył cierpliwości czytelnika. Zdania są dobrze skonstruowane, nie ma powtórzeń wyrazowych i jest niezwykła rześkość językowa, swoboda w prowadzeniu narracji, umiejętność zawarcia w jednym akapicie tego, co innym udaje się zrobić na kilku kartach. Także umiejętność obserwowania i natychmiastowego puentowania jest w tej prozie na wysokim poziomie, a uważny czytelnik szybko odkryje, że ma do czynienia z kimś, kto ma właściwy dystans do świata. Wielką przywarą Polaków, ciągnącą się od czasów romantyzmu i utraty niepodległości, jest nieustanne użalanie się nad sobą i ukazywanie się w glorii ofiary, Chrystusa narodów, Winkielrieda dziejów. Tymczasem jesteśmy dość dziwacznym narodem, nie potrafiącym zamanifestować swojej integralności pomiędzy Rosja i Niemcami i nie wykorzystującym znakomitego geopolitycznego usytuowania. Niestety to samo odnosi się do literatury, która od czasów Mickiewicza uderza w patetyczne tony, zachwala swoją wagę i znaczenie, a tymczasem jest taką samą, hermetyczną przestrzenią jak literatura słowacka, serbska, chorwacka, albańska. Cieszą zatem takie książki jak tomy Michorzewskiego, pisane na luzie, bez zadęcia i bufonady i zapowiadają nowy czas dla polskiej literatury, nowe otwarcie ludzi, którzy wchodzą w nową rzeczywistość bez kompleksów i ograniczeń, jakie dawało zakorzenienie w PRL-u. Warto czytać kolejne tomy tego autora i warto je konfrontować z aktualną produkcją jego rówieśników, gdyż pojawia się wtedy wyrazisty kontrapunkt i szersza perspektywa dla ewentualnych odniesień, wartościowań i ocen.

 

___________

Sławek Michorzewski, Wspulnicy, Wydawnictwo Poligraf, Bydgoszcz 2011, s. 236.

Sławek Michorzewski, Cyrk, Wydawnictwo Poligraf, Bydgoszcz 2012, s. 320

Sławek Michorzewski, Opowiadania bez puenty, Wydawnictwo Poligraf, Bydgoszcz 2013, s. 286..

 





Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko