Mirosław Prandota
Jak pozbyć się agresji
Podobno diabła każdy ma za skórą, ale nie jest to powód, aby z tym diabłem żyć w Szwecji na co dzień, a do tego publicznie. Wizyta u dermatologa też nie daje gwarancji wyleczenia takich akurat dolegliwości skórnych. Diabła trzeba nastraszyć. Aaaaaaa!!!
Tego lata rozlokowałem się w miejscowości Gesunda, położonej w regionie Dalarna, mającego opinię najpiękniejszego zakątka Europy z racji jego przyrodniczych wspaniałości. Dalarna rozciąga się między granicą norweską a Zatoką Botnicką, między dwusetnym a czterechsetnym kilometrem powyżej Sztokholmu. Jest to najwspanialszy raj dla miłośników dzikiej przyrody.
Była upalna niedziela, a jeżeli komuś wydaje się, że w północnej Szwecji przymarza się do skał nawet latem, to od razu informuję: plus trzydzieści pięć stopni w cieniu! Rzadko tak grzeje, ale wtedy akurat grzało. Leżałem pod drzewem na hamaku, gdy nagle coś zaryczało. Niby ludzkim głosem, lecz wcale nie po ludzku. Ki diabeł?
Upał upałem, ale ponieważ nie wyłażę nawet na krok z cienia, więc palma nie wchodzi w grę. A tam, po drugiej stronie obszernego domu, ktoś używa sobie na cały regulator. Zwlokłem się z wygodnej huśtawki i ostrożnie podreptałem aż do rogu budynku. Wystawiłem dyskretnie głowę.
Było ich dwóch. Niklas, czyli mój gospodarz, redaktor naczelny wielkiego magazynu kolorowego i… krzak jaśminu. Od razu uprzedzam, że ten drugi milczał. Niklas natomiast zachowywał się jak byk na arenie, tyle że wygadany. Krzyczał to za delikatnie powiedziane. Ryczał! Wygrażał pięściami jaśminowi, próbował go kopać, pluł na niego, boksował, a tamten nic. Pachniał tylko, jak zwykł robić to co roku w lipcu.
Najpierw myślałem, że Niklas zwariował. Tyle „diabłów”, „piekieł” i „pieczonych świń” posyłał ciurkiem swojemu przeciwnikowi, jakby się obawiał, że krzak go przegada.
– Zabiję cię, ty piekielny diable! Ty draniu! Szmato wędzona! Nieuku! Dyletancie! W mordę ci dam!…
I tak dalej.
Słuchałem tego monologu przez kwadrans. Potem Niklas zmęczył się, zamknął buzię, odsapnął i usiadł. Na zmaltretowanej emocjami twarzy zakwitł uśmiech. Delikatnie przyciągnął do siebie gałąź obwieszoną białymi pąkami, obwąchał wszystkie po kolei, wstał z miejsca, zanucił coś wesołego i raźnym krokiem wszedł do wnętrza domu.
Wyglądał jakby narodził się na nowo.
Z czasem przekonałem się, że takie misterium odprawiał Niklas mniej więcej raz w tygodniu. Jaśmin nie był jego jedynym przeciwnikiem. Równie dobrze rozprawiał się z kasztanem, jałowcem, brzozą i kilkoma innymi drzewkami porastającymi letnią rezydencję naczelnego redaktora.
Gdy jakiś czas temu w Sztokholmie rozmawiałem z jego podwładnymi, wszyscy piali z zachwytu.
– Taki szef to anioł! Jeszcze nigdy nikomu nie powiedział złego słowa!
A teraz mogłem sobie skojarzyć tamte słoneczne opinie z burzliwym zachowaniem się Niklasa na terenie jego własnej posiadłości. Przecież w trakcie pojedynku z jaśminem Niklas bije, kopie, wyzywa od najgorszych, obraża seryjnie… swoich pracowników oraz przyjaciół! Stary doktor Freud miałby tutaj najlepsze potwierdzenie swoich, kwestionowanych przez niedowiarków, teorii. Niklasa stać na bycie aniołem (czytaj: doktorem Jekyllem) w pracy, ponieważ w razie potrzeby potrafi zamienić się w Mr. Hyde`a i wyrzucić z siebie negatywne emocje, których za żadną cenę nie chciał ujawnić publicznie.
* * *
Wieczorami do Niklasa przyjeżdżali jego znajomi z polowań lub z wędkowania. Nie byle jacy znajomi: dyrektor szpitala, sędzia Sądu Najwyższego, inspektor policji, pastor z pobliskiego kościoła oraz inżynier od melioracji. Goście byli już tak bardzo oswojeni z moim gospodarzem, że chcąc nie chcąc to właśnie ja stałem się, przynajmniej w pierwszy weekend, obiektem ich najwyższego zainteresowania. Objechali już pół świata, ale w Polsce nigdy nie byli, więc jeden przez drugiego pytali mnie o… o wszystko.
– Czy na polskich drogach jeżdżą już jakieś samochody, czy jeszcze furmanki, bo kiedyś telewizja wyświetlała jakiś czarno-biały film o Polsce i tam jechały same furmanki?
– Czy w Polsce jest dużo samobójstw, bo ludzie mówią, że jak tylko Polacy przyjeżdżają do Szwecji, to zaraz idą do lasu, zbierają grzyby i nawet je jedzą, czego żaden normalny Szwed nigdy nie robi?
– Czy polscy rolnicy używają już gdzieniegdzie maszyn rolniczych, czy nadal koszą zboże kosami?
I tak dalej w podobnym wystroju.
Starałem się odpowiadać bardzo taktownie choćby dlatego, aby któryś z vipów właśnie mnie nie zidentyfikował na jednej z tych furmanek, którą widział w rodzimej telewizji. Powoływałem się na kalendarz, przypominałem, że mamy już wiek dwudziesty pierwszy, Internet i takie tam różności, ale nie byłem do końca przekonany, czy mi wierzyli. Satysfakcja przyszła z innej strony. Działo się mianowicie tak, że w odległości dwóch kilometrów od obszernej wiejskiej daczy Niklasa ktoś założył niewielką hodowlę świń. Niby robił to ekologicznie, bo nie czuło się jakichś nieprzyjemnych zapachów, za to much było co niemiara. Niklas prawie nie rozstawał się z klapką, którą tłukł uciążliwe owady na lewo i prawo, a w każdym kącie porozwieszał lepy. I właśnie podczas tej pierwszej rozmowy na polskie tematy przypomniał mi się pewien polski wątek:
– Wiecie co, panowie? – zagaiłem z niewygórowaną dawką złośliwości. – W Polsce już prawie nikt nie wiesza lepów na muchy. W sklepach ogrodniczych istnieją od kilku lat skuteczne preparaty. Wystarczy posmarować nimi futryny drzwi i okien, a przez całe lato żadna mucha nie wejdzie do środka. Ludzie biorą to nawet na wczasy i zabezpieczają w ten sposób domki kampingowe…
Od razu stałem się obywatelem nowoczesnego kraju! Preparat na muchy? Przecież to prawie cud!
Nie powiedziałem, że ten preparat dostałem od prostego, wiejskiego chłopaka, który z tą nowoczesnością obcował na co dzień już przez jakiś czas. Niklasowe vipy straciłyby swoje wyuczone przekonanie o wyższości ichniej cywilizacji nad wszystkim, co jest nie-szwedzkie. Ba, a nuż następnego ranka ujrzałbym ich wszystkich na regulaminowych modłach pod krzakiem jaśminu?
* * *
A swoją drogą, muszę przyznać, że tak efektowny, „jaśminowy” sposób rozładowywania agresji wzbudził moje najwyższe zainteresowanie. Kiedy w kilka miesięcy później, po powrocie do kraju, potrąciła mnie ciężarówka jadąca chodnikiem w centrum Warszawy, bo ulica była akurat zakorkowana i nie dało się normalnie jechać, a kierowca pozdrowił mnie tradycyjnym „jak leziesz, baranie!”, uśmiechnąłem się do niego, pobiegłem do domu, zamknąłem się w windzie i przez zaciśnięte zęby ryknąłem:
– Ty, taki nie taki synu nieznanego żołnierza!… Taka twoja mamuśka! A ojczulek też nie lepszy! Niech cię szlag trafi! A Instytut Pamięci Narodowej niech ci teczkę ufunduje!
W trakcie pantomimicznej walki z wyobrażonym kierowcą ciężarówki czułem, jak ogarnia mnie błogość i miłość do ludzi. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie nagła interwencja ekipy konserwującej windę.
– Co się stało?
Psiakrew! Jak znam życie, to gdyby zaszła faktyczna potrzeba, przyjechaliby w dwie godziny później.
Tak więc nie udało mi się odreagować agresji do końca, byłem nieuprzejmy dla sąsiadów i zły na żonę, a dzieciom nie kupiłem cukierków. Aby więc stać się zaprogramowanym aniołem, pojechałem następnego dnia do lasu celem odrobienia zaległości. Gdy tylko zacząłem wydzierać się do muchomora sromotnikowego, który wyrósł na mojej drodze zamiast oczekiwanego borowika, usłyszałem szczekanie psów z pobliskiej wioski, zresztą coraz bliższe, wsiadłem więc do samochodu i odjechałem. Uznałem, że w Polsce nie da się być miłym dla ludzi, bo za duży tłok.
W Szwecji panuje luz. Nie chodzi nawet o to, że można wykrzyczeć się swobodnie i nikt nie powie człowiekowi złego słowa, gdy tylko zorientuje się, że chodzi o auto-psychoterapię, ale też o zwyczajny fizyczny luz.
* * *
Niklas ma 46 lat, dwie żony i psa wyżła. Wyżeł aportuje kaczki, do których jego pan bezlitośnie strzela podczas polowań. Jeżeli chodzi o żony, to jedna ma 48 lat i jest już byłą żoną, a druga ma 28 lat i jest konkubiną, czyli sambo. Po szwedzku sammanbo znaczy mieszkać razem, ale praktyczni językoznawcy skrócili słowo, wyszło coś, co najpierw kojarzyło mi się z Bambo, później po prostu przywykłem do prawdziwego znaczenia.
Jeżeli twierdzę, że Niklas ma dwie żony, choć nie Arab, to wcale nie żartuję, bo starsza z nich, Barbro, mimo że rozwiedziona i samotna, wciąż pełni funkcje opiekuńcze wobec Niklasa i jego sambo, Heleny. Latem w każdą niedzielę o trzynastej Niklas i Helena meldują się u Barbro na obiedzie. Nie jest to zwyczajna wyżerka, ale konfesjonał z poczęstunkiem, jako że za każdym razem Niklas tłumaczy swojej starej umiłowanej, dlaczego teraz miłuje taką młodą. Może nie dosłownie, ale przecież Niklas relacjonuje szczegółowo, jak Helena dba o niego, jaka jest tolerancyjna, jak nie obraża się, gdy on bałagani wokół siebie i jak źle byłoby, gdyby inna kobieta (na przykład Barbro, ale o tym sza!), a nie Helena, zajmowała miejsce u jego boku.
Gdy już wyspowiada się Niklas, do głosu dochodzi Helena. Opowiada, jak trudnym człowiekiem jest jej sambo, ile cierpliwości trzeba mieć, aby znieść jego fanaberie, i jak fatalnie bywa w domu, gdy chłop wyjedzie na dalekie polowanie albo na ryby.
Barbro protekcjonalnie kiwa głową, uśmiecha się jak dobry sędzia do skruszałych rozbójników, ale w jej oczach widać naganę. Gdyby Niklas wziął sobie za żonę osobę o kilka lat starszą od siebie, jak to robi znakomita większość Szwedów, wszystko byłoby OK, szwedzka moralność byłaby uhonorowana, a ludzie nie powiedzieliby złego słowa. Wprawdzie Niklas, jako dziennikarz, reprezentuje wolny zawód, jest prawie artystą, przysługują mu pewne obyczajowe przywileje, lecz mimo wszystko porządek musi być. A porządek w Szwecji jest ciągle sprawą najważniejszą, więc takie niedobrane małżeństwo godzi w stabilność rodziny. Co by było, gdyby wszyscy Szwedzi żenili się z młodszymi od siebie Szwedkami? Tragedia narodowa! Z pierwszego programu telewizji szwedzkiej wiadomo przecież, że kobieta żyje dłużej niż jej chłop i z tego względu tenże chłop musi być odpowiednio młody, w każdym razie młodszy od swojej żony, aby nie umarł zbyt wcześnie i nie osierocił swojej połowicy w jakiejś nieprzyzwoitej chwili.
Barbro jest kobietą taktowną, toteż nie głosi swoich złotych myśli prosto z mostu, lecz używa ogólników, mówi nie o Niklasie i jego sambo, ale o rodzie męskim i żeńskim. Że czytała w jakimś uczonym piśmie o takich, którzy bezmyślnie wzięli ślub mimo ogromnej, bo dziesięcioletniej różnicy wieku na niekorzyść pana młodego (czyt.: pana starszego), a potem wyszły z tego straszne komplikacje seksualne, bo pan młody nie wyrabiał normy narzuconej przez pannę młodą i zapił się z rozpaczy na amen.
Niklas i Helena skwapliwie kiwali głowami, co mogło tylko oznaczać, że solidaryzują się z Barbro i potępiają jednogłośnie tamtych od niewykonania planu. Na zakończenie gospodyni wydobyła deser z lodówki, co odebrałem jako jednoznaczne rozgrzeszenie dla dwojga straceńców.
Niklas zarabia świetnie, ale wieczorami lubi robić sobie bilans wydatków, liczy wszystko co do grosza, cieszy się, gdy zaoszczędził pięć koron. Jeszcze nigdy nie zauważyłem, by do swojej sambo odezwał się w takie mniej więcej słowa:
– Masz tu pięć stów i kup sobie coś tam!
Żadne coś tam! Sambo musi uzasadnić każdy zakup, nie ma tam miejsca na improwizację.
* * *
W rok później Niklas przyjechał do Warszawy, zainstalował się w hotelu Marriott i zadzwonił do mnie, bo wiedział, że o tej porze będę akurat w rodzinnym kraju. Powiedział tak:
– Rzuciłem wszystko w diabły! – zameldował. – Pracę, sambo, mieszkanie w Sztokholmie, a teraz chcę sprzedać swoją toyotę celikę. Pomóż mi zrobić ogłoszenie w gazetach.
Okazało się, że jakiś nadgorliwy lekarz wykrył raka u Niklasa w płucach. Dał mu nawet termin na przeżycie: trzy miesiące. Co by nie gadać, czasu było niewiele i należało jeszcze przed śmiercią uporządkować swoje ziemskie sprawy. Niklas w Szwecji czuł się fatalnie, w Polsce nie miał żadnych dolegliwości. Innego by to zastanowiło, Niklasa nie. Uważał, że rak przyczaił się i lada chwila zaatakuje, trzeba więc załatwić wszystkie sprawy, gdy rak śpi.
Najpierw wyjaśnił Helenie, że nie chce łamać jej życia, oddał jej własne mieszkanie, sobie zostawił tylko dom na wsi, zapewne na sarkofag. Z pracy też zrezygnował, bo nie życzył sobie, aby ktokolwiek zwracał się do niego jeszcze za życia per „nieboszczyku”, a teraz przyjechał do Polski, aby sprzedać luksusowy samochód i trochę sobie pomieszkać. Żadnych lekarstw nie przyjmował, bo i tak nie pomogą, natomiast papierosy owszem. Przedtem wypalał jedną paczkę dziennie, teraz trzy.
Samochodu nie udało się sprzedać. Był piekielnie drogi, a poza tym trzeba go było kupić za gotówkę. Ale ludzie przychodzili, oglądali, klepali po karoserii, mówili „ale, k…, wóz!” i szli dalej.
Za to samego Niklasa upodobała sobie pewna panienka, nie żadna tam hotelowa Klaudia, lecz moja znajoma, Krysia, która nigdy nie została skażona ideologią rozwiedzionej Barbro i miała niepohamowany ciąg do starszych mężczyzn. Niklas opędzał się od niej, jak tylko mógł, tłumaczył, że już go nie ma, że trup i że jako nieżywy stroni od ludzi – nic nie pomagało.
Krysia mówiła nieźle po angielsku, więc dawała sobie radę z żyjącym jeszcze nieboszczykiem, ten zaś nawet do siebie gadał już tylko po angielsku, a gdy mnie wyrwało się coś po szwedzku, udawał, że nie rozumie.
– Wiesz co? – tłumaczył z miną pełną bólu. – Po szwedzku to ja ostatnio rozmawiam tylko ze swoim psem.
Po miesiącu pobytu w Marriotcie, kiedy to usiłował sprzedać samochód, aby zarobić na złotą trumnę, wyjechał do Szwecji. Przed wyjazdem potwierdził, że od tej pory będzie bardzo dbał o to, aby stronić od ludzi.
Po roku zadzwoniłem do Gesundy. Odpowiedziała sekretarka automatyczna po angielsku, ale głosem Niklasa. Oznaczało to mniej więcej tyle, że chłop żyje, ale – jak zapowiadał – stroni.
Po dwóch latach odwiedziła mnie Krysia. Powiedziała, że Niklas ją rzucił, bo intensywnie szykuje się na tamten świat i nie chce nikomu łamać życia. Błagała, by pozwolił jej pozostać aż do śmierci – nie pomogło. Objawów groźnej choroby nie zauważyła, niewykluczone, że smoła z sześćdziesięciu wypalanych dziennie papierosów zniszczyła raka dokumentnie.
I to na razie wszystko o Niklasie. Był redaktorem naczelnym przez piętnaście lat. Miał dwie żony, polską kochankę, pieniądze i dostatnie życie. Od kilku lat ma już tylko nadzieję, że niebawem umrze. Póki co, żyje i ma się dobrze. Nie jest też wykluczone, że kiedy ja to wszystko piszę, on akurat stoi przed jaśminem i psioczy co sił w wypalonych płucach na tego lekarza, który postawił mu taką piekielną diagnozę. Ponieważ, jak mogłem się przekonać, jest to najlepsza metoda na zregenerowanie nadwerężonego układu nerwowego, podejrzewam, że Niklas dożyje w dobrym zdrowiu do setki.