Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
165

Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

 

Jeremiasz „cudownego świata”

Sandor Marai (1900-1989) jest od kilkunastu lat jednym z najobficiej wydawanych w Polsce autorów obcych. Jego proza ukazuje się na tyle często, że od dekady można mówić o swoistej modzie na Maraia. Zaczęło się od jego dziennika, a następnie posypały się wydania kolejnych przekładów jego powieści.

Jakkolwiek formuła taka brzmi boleśnie banalnie, osią tematyczną prozy Maraia jest dwudziestowieczna agonia uformowanego w XIX wieku świata kultury mieszczańskiej oraz upadek znaczenia kultury wysokiej jako jeden z rezultatów „buntu mas” (Ortega y Gasset). Marai, w odróżnieniu od wielu innych pisarzy wywodzących się z warstwy mieszczańskiej, przyjmował proces upadku swojego świata jako fakt bolesny, dramatyczny, jako katastrofę o nieobliczalnych skutkach. W odróżnieniu – bowiem spora część XX-wiecznej literatury poświęconej rozkładowi cywilizacji mieszczańskiej w Europie, nasycona była tonem satysfakcji z tego powodu, tonem nienawiści do odchodzącego świata. Jednym z emblematycznych dzieł wyrażających ów ton niechęci i szyderstwa w stosunku do przezywającej kryzys klasy były słynne „Piękne dzielnice” Louisa Aragona. Wybitnym przedstawicielem formuły chłodnego obiektywizmu w ukazywaniu tego zjawiska był Roger Martin du Gard ze swoją znakomitą, uhonorowaną literacką Nagrodą Nobla „Rodziną Thibault”. Tonów antymieszczańskich było w literaturze XX wieku bardzo wiele. Pojawiły się one intensywnie wraz z narodzinami modernizmu (choć pierwsze akcenty pojawiły się już w XIX wieku – Balzac, Zola) i znalazły wyraz m.in. w dramaturgii wielkich Skandynawów fin de siecle’u, w prozie Vincente Blasco Ibaneza, Luigiego Pirandello, w dramaturgii Ionesco czy Duerrenmatta, jawnie antymieszczańskiej prozie Sartre’a i Simone de Beauvoir, a także prozie Amerykanina Theodora Dreisera i wielu innych. Kwestia antymieszczańskości w literaturze XX wieku – głównie europejskiej, w tym w polskiej, gdzie mieszczaństwo było nieliczne i słabe (n.p. Władysław Reymont i jego „Ziemia Obiecana”) – była jednym z jej głównych ideowych nurtów i znaków rozpoznawczych. Ich późnym wnukiem jest dziś Michel Houellebecq, który swój radykalny sarkazm kieruje przeciw dzisiejszemu schyłkowemu neomieszczaństwu francuskiemu.

Na tym rozległym tle Marai jawi się jako Jeremiasz, który rozpacza nad dopełniającą się agonią, a przy tym odbiera upadek mieszczańskiego świata jako dramat własny, jako proces, w ramach którego dokonuje się jego własna, indywidualna zagłada. Nie jest ani chłodnym diagnostą stanu choroby ani tym bardziej szydercą. Czuje się jej ofiarą. Postawa Maraia wynika stąd, że widzi on w mieszczaństwie (przy wszystkich jego ciężkich wadach, na które nie jest ślepy jako wnikliwy intelektualista i obserwator) ostoję ukochanego przez siebie świata kultury wyższej.

„Znieważeni” to ostatnia część cyklu „Dzieło Garrenów”, czteroksiągu (trzy pierwsze części to „Zbuntowani”, „Zazdrośni” i „Obcy”), który sam Marai uważał za najważniejsze dokonanie w swojej twórczości. Narratorem jest Peter Garren, zapewne alter ego Maraia, ale „Znieważeni” nie są klasyczną powieścią fabularną. Nie ma w niej właściwie fabuły, jest to raczej tło, tworzone przez Paryż lat 1930-1931. Jest mieszanką monologów wewnętrznych, dialogów, rozważań, miniesejów, ogrodem swobodnie rosnących myśli.

Marai wyraża miłość do tej upadającej kultury expressis verbis, definiując przy okazji tytuł swojej prozy: „Kultura polegała na tym, że człowiek nosił w duszy świadomość tego wszystkiego, co w wiekach przed nadejściem świat chrześcijańskiego stworzyli i wymyślili Grecy i Rzymianie (…) To jest kultura. Chodzi o tę wspólną od tysiącleci samoświadomość, to ona wybudowała w niepojęty czasami sposób, Paryż i cały znany cudowny świat, Europą i Amerykę, pełne uroku miasta hanzeatyckie i Wenecję, place o doskonałych proporcjach w miastach mojej ojczyzny i dom mojego ojca wraz z drukarnia nut i harfą umieszczoną w oknie wystawowym”.

Zapewne określenie „cudowny świat” jest cokolwiek egzaltowane, zapewne sporo na wyrost, bo ten świat aż tak cudowny chyba nie był, w każdym razie nie dla wszystkich i nie zawsze, zwłaszcza jeśli nie patrzyło się na niego z tarasu paryskiej kawiarni, ale poczyniwszy to zastrzeżenie nietrudno zrozumieć o co Maraiowi chodzi – o generalną akceptację i poczucie bliskości z kulturą owego „cudownego świata”. Wątpliwości pojawiają się przy lekturze części tego passusu: „Wszystko to było dla ludzi ważne w minionych tysiącleciach, było ważne pomimo szalejącej dżumy czy spustoszeń wojny trzydziestoletniej, było ważne podczas wojen krzyżowych i podczas wojen domowych reformacji w tych pięknych miastach, gdzie każdy karczmarz czy czeladnik(…) wiedział o tym, że jego istota, myśli, zwyczaje i prawidła jego rzemiosła są częścią tej kultury – i nie zapominał o tym. A dziś żyją ludzie, dla których to wszystko już w ogóle nie jest ważne. I to jest zniewaga”.

Ani Marai, ani ja nie poznaliśmy i nie poznamy karczmarza czy czeladnika żyjącego – dajmy na to – w XVII wieku, ale obawiam się, że mniemanie Maraia o stanie ich świadomości było tak uderzająco, szokująco wręcz naiwne i idealistyczne, że aż trudno uwierzyć w taką naiwność światłego człowieka. Skłonny jestem uważać, że ich umysły pogrążone były w ciemnocie trudnej dziś do wyobrażenia i że nie mieli oni najmniejszego pojęcia o sprawach, o których pisał Marai. Idealistyczny stosunek pisarza do dawnej kultury prowadzi go właśnie na takie płycizny. Można mu to jednak wybaczyć, bo powodowały nim imperatywy szlachetne i wiara – dziś już chyba całkowicie upadła – że kultura może okiełznać agresywną zwierzęcość człowieka i uszlachetnić go, wiara w jej edukacyjną moc. Inna sprawa, że ową wiarę w samoświadomość kulturalną „karczmarzy” i „czeladników” co rusz sam podważa uwagami o masach, od zawsze spragnionych głównie chleba i igrzysk oraz kulturze wysokiej jako domenie elit i jednostek. Marai to twórca, intelektualista szarpiący się między własnymi imperatywami idealistycznymi, pięknoduchostwem, pragnieniem złudzeń a gorzką świadomością realiów tego świata.

„Znieważeni” są swobodną kompozycją tematów, wątków i przemyśleń. Jest w nim choćby rozbudowany passus o pustce intelektualnej mas francuskiego społeczeństwa, które w swej lwiej większości nie kupowało książek i żyło tak, jakby Rabelais, Villon, Balzac, Proust i inni „nie żyli i nie pisali dla nich”. Są barwne, niemal reporterskie relacje ze świata żyjącej w Paryżu hiszpańskiej emigracji intelektualnej i politycznej. Poza wszystkim jest to także w znaczącym stopniu powieść o Paryżu, a raczej oda na cześć urody tego miasta, w którym Marai był zakochany, który „kochał jak kobietę”.

W posłowiu zatytułowanym „Między kulturą a cywilizacją’” (owo rozróżnienie to temat jednego z wątków podjętych przez pisarza) Teresa Worowska napisała: „Znaczna część tych przemyśleń po dziś dzień pozostaje częścią europejskiego dyskursu, pewne przeczuwane przez Maraiego zjawiska obecnie przeżywają swoje apogeum, a my zdumiewamy się, jak wcześnie i trafnie przewidział skutki zmian mentalnych, które dopiero się rysowały. Niektóre passusy czyta się tak, jakby powstały w początkach dwudziestego pierwszego wieku”.

Gorąco rekomenduje lekturę tej smutnej, elegijnej, nie pozbawionej pasm naiwności, ale frapującej prozy.

Sandor Marai – Znieważeni”, przekład i posłowie Teresa Worowska, Czytelnik, Warszawa 2012, str. 215, ISBN 978-83-07-03290-0


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko