Andrzej Walter
Frustrat
Wszyscy jesteśmy hipokrytami. Karmieni złudzeniami roztaczamy wizje swej wielkości na firmamencie świata pozbawionego wiary, nadziei i miłości. Nuda… Jest nudno i bez sensu. Jest idiotycznie, pusto. Ikoną naszych czasów staje się skakanie po kanałach telewizji bądź wgapianie się w ekrany komputerów. Tak zwana ludzkość przestała nas obchodzić. Tym, co najbardziej nas zajmuje jest koniec własnego nosa i tanie podglądactwo. Stajemy się coraz bardziej żałośni, wyzuci z wszelkich wzniosłości.Zeszmaceni, skurczeni upadamy pod ciężarem natłoku bodźców i informacji – najlepiej złej, sensacyjnej – skupiającej na moment uwagę. Wizja przyszłości ewoluowała od Orwellowskiego 1984, gdzie Wielki Brat mroził krew w żyłach, do Huxleyowskiego Nowego wspaniałego świata, gdzie to nie Wielki Brat postanawia obserwować ludzi. To ludzie go obserwują – z własnej nieprzymuszonej woli, z chorobliwej ciekawości, lęku, frustracji i wreszcie z nudów. Ludzie już kochają ucisk, w którym się znaleźli. Pokochali techniczne rozwiązania, a te powoli odbierają im zdolność myślenia. Wszystko jest łatwo, lekko i przyjemnie. W świecie, w którym wszystko już było szukamy bodźców, doznań, brawury czy pobudzania zmysłów. Zamykamy się na proste, naturalne piękno. Nie dostrzegamy go. A kogo to obchodzi?
Świat w swoim rozwoju to historia dynamizmu i postępu, wyzwolonej energii i wielkich osiągnięć, ale nie wstydźmy się postawić sprawy jasno; to też świat wygodnictwa, komfortu i konsumpcjonizmu. Świat sterylny i zamknięty na drugiego człowieka, którego mijamy obojętnie. Również go nie dostrzegamy. Tak jak i piękna. Żyjemy od do, skończeni, skróceni, przycięci na wymiar, na poprawność tolerancji, na wieczne teraz. Nie oglądamy się za siebie, a jutro plądruje w naszych głowach zdrowy dystans do wydarzeń. Transcendencja stała się przedmiotem kpin, a wszelki inny wymiar scjentystyczną możliwością określania. Zamknęliśmy się w klatce bez wizji, bez idei, bez marzeń. Marzeniem stała się materia w postaci wszelkiej przyjemności stymulującej byt. Tak oto skarleliśmy do wyrafinowanego zwierzęcia z jego niby odmiennym instynktem, który jakimś tam przypadkiem wyewoluował. Jacques Derrida zdekonstruował nam „konstrukt” naszego umysłu odzierając go z Prawdy i Rzeczywistości. Dał nam zniewoloną bezgraniczną wolność. Właśnie w tej klatce. Możemy być kimkolwiek chcemy. Człowiek postmodernistyczny wymyślony przez konsumpcję. Nie istnieje ostateczny cel, i nie ma sensu go szukać. A skoro tak to „- Boga prawdopodobnie nie ma. Zatem przestańcie się martwić i cieszcie się życiem”.
Prawdopodobnie.
Quo vadis domine? Pytanie tak postawione staje się ciężkie. Milkną dyskusje o modzie, serialu, seksie. Pytający, czyli persona non grata, raróg, wróg, wstrętny mąciciel spokoju dusz … och, jakich dusz. Przecież dusz już nie ma i nigdy nie było. Jest tylko Matrix. A jednak stawia pytanie o sens, cel istnienia. Ten świat jednak uznał, że odpowiedzi nie istnieją. Rozniecił cynizm i brak nadziei. Zredukował nas – ludzi – do zwierząt bądź maszyn. Ośmieszył jedną normatywną prawdę podsycając przekonanie, że każdy z nas ma prawdę swoją, odrębną i tak bardzo własną jak odcisk palca. Ta subiektywna rzeczywistość rozwija atomizację ludzkich istnień. Pogłębia samotność, a wszelkie efekty uboczne stara się neutralizować niepohamowaną dawką rozrywek i stymulacji. Zeszliśmy na dno samych siebie, każdy z pilotem w ręku, z klawiaturą pod ręką, każdy doskonale zaglądający z za zasłony kokonu, którym się owinął. Postmodernista nie pyta: „czy to prawda?” On pyta „czy zaspokoi to moje potrzeby?” Czasem tylko trafi się ktoś nieprzystosowany. Jakiś Breivik, który spektakularnie chce zrobić coś, by poczuć, że jeszcze żyje. Robi to kosztem innych. Zaciera mu się różnica między życiem, a komputerową grą, w której mam jeszcze jedno życie.
Jest nam coraz bardziej wszystko jedno. Utolerancyjniliśmy się na wszystko. Pod skórą jednak, gdzieś tam ukryta, czai się rozpacz. Skamle, opancerzona warstwą ochronną stłumionego sumienia. Wizja dna? Nie. Jeszcze nie. Póki co tam zmierzamy, pędzimy wręcz, autostradą Nowego Wspaniałego Świata. Komu w drogę, temu czas … nie sprzyja.
Ja oto, frustrat, malkontent, który już słyszy chór Sabinek – ty oszołomie. Wybieram się w drogę donikąd. Jak wy wszyscy. Możecie udawać, że tego wszystkiego, tu opisanego – nie ma, że nie jest tak źle, że nawet miło jest, cieplutko i przyjemnie. O, jak jest miło! O, przecież żyjemy. Przecież jest sztuka, są i artyści, pięknoduchy bez grosza, a jak z groszem to znaczy – skomercjalizowani. Jak cudownie. Ci skomercjalizowani też stawiają „ważne pytania”. Na zamówienie. My udzielamy ważnych odpowiedzi kupując ten chłam. I tak się to kręci. Od jutra do jutra. Od event to event. Nakręcane niewolnym wolnym rynkiem oraz naszą potrzebą, zastępowaną kolejną potrzebą, aż skala potrzeb dąży w nieskończoność. Aż potrzeby mruczą przejedzone, by zwymiotować nadmiarem wszystkiego. Kiedy ktoś „zgasi światło” skoczymy sobie do gardeł, aby poczuć, że żyjemy. Nie wiedząc co robić, co myśleć, jak żyć. Kiedy nadejdzie świt naszym oczom ukaże się jedna wielka nieogarniona Pustka. Tam wszyscy znów wezmą do ręki narzędzie, aby zmienić ten świat.
Nowy wspaniały świat.