Krystyna Habrat – Spokój święty i nie – święty

0
331

Krystyna Habrat


Spokój święty i nie – święty

 

Andrzej Wróblewski    Niedzielne przedpołudnie. Pogoda niepewna. To świeci radośnie słońce, to niebo ciemnieje i sypie kroplami o parapet. Wyjazd za miasto wykluczony. Święte obowiązki odkładam na wieczór i rozkoszuję się lekturą przy muzyce z radia. Dobrze, że mam akurat dobrą powieść. I wiele innych w stosie do pilnego przeczytania. Ciągle kupuję dużo książek, dostaję, pożyczam. Wracam też do dawniej czytanych. Co by było, gdybym nie lubiła czytać? Szczególnie w taki dzień o niepewnej pogodzie, kiedy już wyczerpią się tematy rozmów i domownicy wracają do swoich zajęć.

   Pytania tego jednak nie stawiam, bo szczęśliwie zostałam wychowana w czasach, kiedy nie pozwalano dziewczynie stać za długo przed lustrem, a wymagano, by czytała dobre książki, zdobywała wiedzę a podczas rozmowy towarzyskiej zajmowała ręce ręcznymi robótkami. No i umiała prowadzić dom, gotować, sprzątać… Gwoli uściślenia owe robótki ręczne dotyczyły raczej starszych pokoleń, bo ja uważałam to za stratę czasu. Dużo później doceniłam, jak to było przyjemnie, kiedy przychodziły do mej mamy znajome czy siostra i podczas ożywionych rozmów coś tam sobie haftowały, dziergały albo obrabiały koronką chusteczki, którymi obdarowywały wszystkie młode dziewczyny w rodzinie. Ja dziś jedną z ostatnich przekazałam wnuczce – mojemu przedszkolaczkowi. Mama nie żyje od trzech lat, ale starsza od niej z 10 lat znajoma dotąd haftuje i robi piękne zabawki na choinkę dla wszystkich dzieci w rodzinie, u znajomych i w okolicy. Jestem pewna, że to jej radość życia tak ją trzyma. Ach, pani Krysia czytywała kiedyś same pogodne książki, nawet do późna te młodzieżowe, gdzie świat bywa piękniejszy. To ona, gdy miałam 9 lat, pożyczyła mi pierwszy tom „Ani z Zielonego Wzgórza”. Na urodziny przynosiła mi tyle orzechów, ile akurat lat skończyłam. Tak miało być, jak zapowiadała, aż do trzydziestki, ale ja wcześniej wyjechałam, najpierw do Krakowa na studia, potem dalej.

   Tak, robótki ręczne to piękne zajęcie. Ja natomiast każdą wolną chwilę poświęcam na czytanie. O pisaniu tu nie wspomnę, bo tym hobby nie ma co się popisywać. Czytam więc powieść dziś w pochmurną niedzielę, a przy tym jednym uchem słyszę, jak znany piosenkarz opowiada o urokach Afryki i Australii. Wiadomo, świat niezwykłej roślinności i zwierząt tych kontynentów jest kuszący. Szczególnie dla mnie wychowanej na ulubionych książkach o Madagaskarze, czy „W pustyni i puszczy” oraz dziejących się częściowo w Australii „Dzieciach kapitana Granta” Verne’a. Dotąd często powracam do afrykańskich utworów Hemingwaya i jeszcze częściej do „Pożegnania z Afryką” Karen Blixen, zawierającej więcej niezwykłych szczegółów   niż piękny film zrobiony na jej podstawie.

    Dziś słyszę, jak znany piosenkarz chwali przyrodę Australii, egzotyczne owoce i te z morza. Stwierdza, że oddalenie tego kontynentu od innych, gdzie panują wojny i inne trudne sprawy zapewnia ludziom życie w świętym spokoju.

    Przez moment odrywam się od sudoku, które na przemian z lekturą rozwiązuję i zamyślam się.

    Któż nigdy nie marzył, żeby uciec od zgiełku miasta i zaszyć się w odludnym miejscu? Szczególnie, gdy doskwirzy typowa dla dużego skupiska ludzka dokuczliwość. To nic, że ponury Tomasz Hardy w powieści „Z dala od zgiełku” pokazuje jak i tam bywa nielekko a nawet całkiem źle. Zresztą w przeciwieństwie do większości swoich powieści, a znam ich (liczę pośpiesznie) co najmniej pięć, ta – o dziwo – kończy się happy endem. Ja jednak mieszkałam w małym mieście, które w chwili, gdy je opuszczałam zbliżało się do 75 tysięcy mieszkańców (a więc nie małe, a średnie) i wiem, jak tam ambitna młodzież marzy o wyjeździe, bo tylko w metropolii można osiągnąć coś więcej. Uciekają, choć mają czasem świadomość, że wielkie miasto ich nie chce. Ale to temat na inne rozważania.

    Teraz jednak przypomina mi się wypowiedź innego znanego piosenkarza, nazywanego bardem, przed jego wyjazdem na stałe do Australii. Dobrze pamiętam, jak cieszył się, że po latach działalności w opozycji i tułaczki za granicami, zażyje wreszcie spokoju. Tam – mówił – przez osiem miesięcy w roku chodzi się w klapkach i   tishercie. No tak, ale miał w polskich czasopismach stałą rubrykę na felieton i kilka razy w roku wracał z tamtego raju, by tu w kraju publikować swoje książki, a przede wszystkim dawał koncerty. Tu jego sława była wyraźniejsza. Tam ginął w tłumie.

    Wniosek: Sam święty spokój nie wystarcza   do szczęścia! Człowiek potrzebuje osiągania czegoś. Poczucia znaczenia. Sławy. I wielu innych rzeczy, których nie osiąga się w samotności, a tylko w życiu społecznym.

     Każdy musi mieć jakieś bodźce, które mobilizują go do życia, do działania. Musi czegoś chcieć, do czegoś dążyć, czegoś unikać, bać się. Inaczej zaczyna zżerać go nuda. Traci zapał do wszystkiego, dziwaczeje. Nawet zwierzęta w ZOO, gdy nie muszą same zdobywać pożywienia, polować, ani obawiać się drapieżników, ulegają czemuś, co po ludzku nazywa się demoralizacją lub zboczeniem.

    Piszę o tym niedługo po powrocie znad morza, gdzie przez dwa tygodnie doznawałem pełni dobrostanu i świadomie to poczucie kontemplowałam. Tam zapomniałam o wszystkich dręczących mnie troskach, które być może niewarte marnowania z ich powodu zdrowia. Nie musiałam myśleć, co kupić na obiad, i że trzeba gotować, sprzątać… Nieco wcześniej rozwiązał się dręczący mnie od kilku lat problem, więc chwilowo niczym   się nie zamartwiałam. Cała realna codzienność była ode mnie gdzieś daleko. Miałam na głowie same przyjemne sprawy: plażowanie, smaczne posiłki w ośrodku wczasowym, widoki morza o różnych porach dnia i nocy już po otwarciu drzwi od pokoju, spacery, ryby, lody… Nawet kaprysy pogody nie martwiły, bo podczas deszczu oddawałam się namiętnie lekturze. Odkryłam zresztą dwa punkty z tanią książką i nowymi nabytkami dobrze nadwerężyłam bagażnik samochodu. Dzięki parasolowi poznałam, że plażowanie nie musi być tylko pieczeniem się w słońcu, za czym wcześniej nie przepadałam. Ale i tak odrobina opalenizny daje pewne samozadowolenie, gdy spojrzy się w lustro. Do tego dostałam nowe bursztyny. Życie czasami bywa piękne!

    Dopiero po powrocie wraca się w stare koleiny trosk, w to, czego nie da się uniknąć. I ja zastałam pod okami wyciętą w pień zieleń, wykarczowane drzewa, jakie kiedyś sami sobie sadziliśmy, tak samo żywopłot i krzewy i kwiaty. A w ich miejscu olbrzymi parking. Potrzebny, ale czy musi być pod samymi oknami, gdy dalej dużo wolnej przestrzeni? Wielka połać podwórka wybrukowana dużo dalej niż miejsca postojowe dla aut, nie wiadomo po co, zupełnie, jak w dawnej czynszowej kamienicy dla biednych ludzi, a pośrodku rozpoczęta budowa „pałacu” śmietnikowego, choć w naszym XIV- piętrowym bloku jest zsyp. Ludzie szepczą ze strachem, by administracja nie uszczęśliwiła nas jeszcze podwórkowym szaletem. Przecież architekt dotąd się chwali, jakie to ma osiągnięcie, że w latach 70-tych zaprojektował łazienki i WC dla każdego mieszkania, bo miały być wspólne na piętrach. Łaskawca. Jakie to osiągnięcie pod koniec XX wieku! W wielkim mieście, jakim są podobno Katowice.

    Kiedyś w książce o architekturze czytałam, że jak wynika z badań nawet na osiedlach willowych, otoczonych ogrodami, każdy woli stawiać swój samochód koło sąsiedniego domu, byle dalej od siebie, żeby unikać hałasu i dymu spalin. Zgodnie z filozofią Kalego. Taka więc jest natura ludzka.

    Lepiej jednak pisać o urodzie życia, mając świadomość, jak dobrostan bywa przelotny i kapryśny. Należy go aranżować i przeżywać w pełni we wszystkich odcieniach.

    Dlatego wybieraliśmy się dziś na koncert muzyki poważnej do parku, ale przeszkodziła nam burza. Niby przelotna, lecz jak na złość. Trudno. Będę dalej czytać dobrą powieść izraelskiej autorki: „Po rozstaniu”. Lubię taką gęstą, psychologiczną prozę. Drzewa, kwiaty mogą nam źli ludzie zniszczyć, ale na razie chyba książek nam nie odbiorą.

 

    Post scriptum

    Kiedyś powiedziałam coś w pracy wobec dyrektorki o świętym spokoju i choć to było całkiem niewinne, koleżanka wytknęła mi potem, że to „święty” mogłam sobie darować. No cóż, dyrektorka była z partyjnej nominacji, a ta koleżanka ochoczo na nią nadawała, a potem biegła do niej z kawą i, jak się po nie w czasie dowiedzieliśmy,   składała relację z tego co kto powiedział i nie powiedział.

 

    Wracając do barda, niestety, jak wiemy, wkrótce okrutny los zniweczył mu radosne plany na odległym kontynencie. Ale dotąd śpiewa się jego pieśni pełne wzniosłych treści, jakie on kiedyś nam wykrzyczał. Słuchając ich, stajemy się innymi ludźmi. Lepszymi.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko