Krzysztof Lubczyński rozmawiał z reżyserem Witoldem Orzechowskim

0
485

Krzysztof Lubczyński rozmawiał z reżyserem Witoldem Orzechowskim

 

W 1980 roku nakręcił Pan film kinowy „Wyrok śmierci”. Pamiętam, że mijałem wtedy Pana ekipę kręcącą jedną ze scen pod katedrą w Lublinie…


– To była wiosna 1980 roku.


Tematyką tego filmu o tematyce okupacyjnej złamał Pan wtedy tabu panujące wokół konspiracji niepodległościowej. Na ogół pokazywano jej heroiczne strony, a Pan zrobił film o komandzie polskiego podziemia, wykonującego wyroki na kolaborantach…


– Tak. Dopiero wiele lat później, ostatnio nawet, ukazała się wspomnieniowa książka Stefana Dąmbskiego, który jako młody człowiek wykonywał za okupacji takie wyroki. Przypłacił to ciężkim poczuciem winy, które dręczyło go aż do śmierci samobójczej w podeszłym wieku. „Wyrok śmierci” miał pecha. Jego premiera przypadła na jesień 1980 roku. Nikt wtedy nie miał głowy do kina. Cały naród pasjonował się świeżo rozpoczętą epopeją „Solidarności”. Mimo to film zgromadził aż milion widzów. Ilu by zgromadził w innych, bardziej sprzyjających okolicznościach?


To jest film mroczny, realistyczny, fragmentami naturalistyczny. Mimo to widać na ekranie pewna plastyczność, malarskość. W Pana realizacjach reżyserskich, filmowych i telewizyjnych widać dużą wyobraźnię plastyczną, dekoracyjność Czy to efekt studiów w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych?


– Może tak, a może odwrotnie? Może dlatego wybrałem te studia, że miałem pewien talent plastyczny? Nie ukończyłem ich zresztą. Zwrócił bowiem na mnie uwagę mój profesor, malarz Jerzy Mierzejewski z warszawskiej ASP. To on doradził mi, by przenieść się do łódzkiej szkoły filmowej. Powiedział, że to będzie mój żywioł. Na studiach w Łodzi zaznałem prawdziwej, troskliwej opieki artystycznej i ludzkiej ze strony naszych pedagogów. Po studiach trafiłem do zespołu filmowego. Te zespoły to był wspaniały wynalazek. Można się było w nich rozwijać, a jednocześnie było się pod opieką mistrzów.


W Polsce tylko w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w produkcji telewizyjnej dużą rolę odgrywała literatura…


– Oczywiście. Proszę sobie przypomnieć ile było ekranizacji w oparciu o klasykę i literaturę współczesną. Była bowiem publiczność – inteligencja, niewielka liczbowo, ale wykształcona humanistycznie. Była świetnym odbiorcą takiego kina. Dziś ludzi z cenzusem wyższego wykształcenia jest znacznie więcej, ale ich poziom jest ogólnie niższy. Brak jest w powszechnej skali ogłady kulturowej, humanistycznej. Brak umiejętności cytowania z zasobów artystycznych. Potem wzięto rozbrat z literaturą. Na Zachodzie, w tym w USA, gdzie spędziłem 10 lat, bardzo się ją ceni jako tworzywo dla scenariuszy. Tam studenci szkół artystycznych, nie tylko filmowych uczeni są adaptowania literatury. Nie wiem już kiedy ostatnio dokonano w polskim kinie ekranizacji wybitnej literatury. Wtedy powstało także wiele filmów telewizyjnych w oparciu o wysokiej klasy literaturę. Przypomnę choćby cykl „Opowieści niezwykłe”, a także półgodzinnych czy średniometrażowe filmów o rozmaitej tematyce, obyczajowej, historycznej, społecznej.


Realizowano je według prozy takich pisarzy, jak Stefan Żeromski „Pavoncello” „Pieśń triumfującej miłości”), Bolesław Prus („Antek”, „Kamizelka”, „Katarynka”), Henryk Sienkiewicz ( „Hania”), Józef Korzeniowski „Narożna kamienica”, Henryk Rzewuski („Ja gorę”), Fiodor Dostojewski („Mąż pod łóżkiem”), Edgar Allan Poe („Beczka Amontillado”), Stanisław Grabiński („Ślepy tor”), Stanisław Lem („Przekładaniec”), Teodor Parnicki i wielu, wielu innych. Dlaczego wtedy sięgano tak często po literaturę tak dawną, często XIX-wieczną?


– Poza powodem, o którym wspomniałem wcześniej, czyli istnieniem chłonnej na to, wykształconej publiczności, był także inny. Polityczny. Realizowanie tematów współczesnych było trudne z powodów cenzuralnych. Cenzorzy od razu węszyli jakieś treści nieprawomyślne. Doszukiwali się aluzji w byle czym. Na tle dwóch kwestii: Związku Radzieckiego, sojuszy, partii i ustrój była bardzo przeczulona. Jeśli się tego nie tykało, można było mówić w zasadzie o wszystkim. Problem polegał na tym, że na punkcie tych tematów cenzura była bardzo przeczulona.


Pan także wniósł swój wkład w artystyczny w film telewizyjny. Zrealizował Pan dwa, od czasu do czasu emitowane w ramach powtórek, fabularne filmy średniometrażowe…


– Tak. „Drogę w świetle księżyca” z 1971 roku według noweli Ambrose’a Bierce i „Jej powrót” z 1975 roku, według opowiadania Josepha Conrada.


Były klasycznym przykładem ówczesnej produkcji, pięknie stylizowanej, wyrafinowanej. Skąd taki wybór?


– Bardzo cenię twórczość Conrada, ale zrealizowanie którejś z morskich powieści wydało mi się trudne z powodów logistycznych. Pokazałem więc Conrada innego, mało znanego, bez tematyki marynistycznej. Pisał też utwory z dziedziny zupełnie „lądowej” prozy psychologicznej. „Jej powrót” to historia miłości, zazdrości, romansu i zdrady małżeńskiej. Z piękną parą – Beatą Tyszkiewicz i Jerzym Zelnikiem. Starałem się, aby film był stylowy, z ciekawym motywem muzycznym, swingowym pod tytułem „Crazy people”.


Wcześniej nakręcił Pan film według opowiadania z gatunku fantastyki, stylizowany horror „Droga w świetle księżyca”…


– Zafascynowało mnie to opowiadanie. Atmosfera tajemniczości, stary dwór szlachecki, ponure tajemnice rodzinne, w tle sprawy narodowe, wątek kryminalny, morderstwo, szaleństwo – słowem pakiet atrakcyjnych wątków. Opowiadanie jest amerykańskie, pochodzi z XIX wieku. Spolszczyłem je, nadałem mu polski koloryt tamtej epoki.


Później zrealizował Pan kilka spektakli Teatru Telewizji…


– Zrobiłem wystawne dwuczęściowe widowisko „Pamela”, z akcją w Stanach Zjednoczonych lat czterdziestych. Pamiętam, że w „Osaczonym” z 1976 roku, według Michela Careya, kapitalną rolę zagrał Roman Wilhelmi, który świetnie parodiował Marlona Brando jako Don Vita Corleone w „Ojcu chrzestnym”. W 1980 roku zrealizowałem też spektakl „Pacjent” według Stefana Otwinowskiego.


Zanim przyszedł Pan do TVP, zaczął Pan jako grafik…


– Pracowałem jako grafik w prasie. W TVP pracowałem jako reżyser, i robiłem scenografie do swoich własnych realizacji w Teatrze Telewizji. To dziś niewiarygodne, jak ogromnymi środkami produkcyjnymi dysponowała wtedy telewizja. W 1978 roku zrobiłem na przykład duże, dwuczęściowe widowisko kryminalne „Pamela”, z wielkim budżetem i rozmachem. Dziś raczej by to było nie do pomyślenia. Akcja rozgrywała się w USA, w latach czterdziestych. Trzeba więc było ściągnąć amerykańskie auta z tamtych czasów, zrobić odpowiednią, kosztowną scenografię. Dziś nie robi się filmów i widowisk kostiumowych także dlatego, że to drogo kosztuje. Niestety stan wojenny przerwał moją działalność w TVP. Nie tylko moją zresztą.


W latach 1984-1994 był Pan w Stanach Zjednoczonych. Co Pan wyniósł z tego pobytu w sferze zawodowej?


– Miałem możliwość obserwowania systemu producenckiego w tym kraju. Zaowocowało to po powrocie. Mogłem zająć się działalnością producencką. Obecnie reżyseruję film. Ponieważ jednak wróciłem za kamerę po długiej przerwie, nie zdradzę o czym, bo nie chcę zapeszać.


Dziękuję za rozmowę.


Witold Orzechowski – ur. 3 października 1941 w Łodzi, reżyser, scenograf, producent telewizyjny, etatowy reżyser w Teatrze Telewizji w latach 1976-1977, twórca spektakli i filmów telewizyjnych.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko