Beata Golacik – Grochowiakiem o ścianę

0
250

Beata Golacik


Grochowiakiem o ścianę


Jerzy NowosielskiMoja polonistka w liceum była osobą niewyróżniającą się lekturowo, nie skorą do wytyczania nowych szlaków w edukacji humanistycznej. Poza tym łatwo się obrażała i z trudem dawała do zrozumienia, za co, lecz w gruncie rzeczy była osobą dobrą i spolegliwą, która cierpliwie znosiła wyskoki naszego niezależnego myślenia, w zastępstwie należytej wiedzy. Jednak o przymiotach jej osobowości dane mi było przekonać się dopiero wtedy, gdy zaniemogła na czas jakiś i wyznaczono za nią zastępstwo.


Zastępstwo było rodzaju żeńskiego, w liczbie pojedynczej i miało skłonność do nadużywania trybu rozkazującego, co we mnie automatycznie rodziło bunt, o którym naiwnie myślałam, że minie wraz z wiekiem. Jeszcze wtedy nie wiedziałam o tzw. prawie Grochowiaka, które lirycznie, acz kategorycznie stwierdza, że bunt nie przemija, bunt się ustatecznia. U mnie się wtedy nie ustateczniało jeszcze nic, prócz ruchu oporu, nad którym przejęłam dowodzenie.


Zastępstwo było miłośniczką poezji doby romantyzmu, ze szczególnym uwzględnieniem Mickiewicza Adama – Wieszcza. Podejrzewam nawet, że jedynym, prawdziwym mężczyzną życia Zastępstwa, które wszakże nijak nie przypominało Zosi, był Pan Tadeusz, bowiem jakiekolwiek próby powątpiewania w absolutny geniusz Adama M. kończyły się dla wątpiącego po prostu źle. Dlatego moja wypowiedź ustna rozwinięta, na temat romantyków, z góry skazana była na porażkę – tak się pocieszam. Owszem, nie powiem, próbowałam. Wpłynęłam na suchego przestwór oceanu, ale serce me aż krzyczało: niechaj mnie Zośka o wiersze nie prosi! W oczach Zastępstwa wyczytałam, że imię jej pierworodnego wnuka będzie brzmiało czterdzieści i cztery! Nie dałam za wygraną – Kordian! – błyszczały złowrogo moje ślepia. Oczami wyobraźni kopałam już sobie Grób Agamemnona i pisałam Testament mój, kiedy rozległ się dzwonek. Zastępstwo rzuciło na odchodne: jutro powtórka ze współczesności i łypnęło wymownie w moją stronę. Z okopów nieśmiało wychynęły twarze koleżanek, wyrażające przemożny ból i szczere współczucie z domieszką z trudem skrywanej ulgi. Bagnet na broń! – Zakrzyknęłam w duchu (patronem liceum był Władysław Broniewski), nie uchodziło inaczej.


Nam strzelać nie kazano, ale cóż poradzić, wyrok zapadł: Golacikówna do tablicy! – Wstąpiłam na działo… Zastępstwo wystrzeliło: Grochowiak! A ja, jak ten żołnierz napoleoński przed bitwą, wzniosłam jeno myśl ku niebiosom w desperackiej modlitwie: Boże, jeśli jesteś, to zbaw moją duszę, jeśli ją mam. Grochowiak???!!! Stanisław… poeta… poeta polski… poeta polski współczesny… poeta polski współczesny turpizm. Tyle wydobyłam z pamięci krótkotrwałej. No, i jeszcze, że zszedł był przedwcześnie, zapiwszy się, ale ten wątek biograficzny mogłam z powodzeniem ominąć, co zrozumiałam natychmiast po nawiązaniu bezpośredniego kontaktu wzrokowego z Zastępstwem. I to byłby mój koniec, gdyby nie wiersz “Płonąca żyrafa” – wiersz zbawiciel, jedyny wiersz Grochowiaka, jaki wtedy czytałam. Czepiłam się tej ostatniej żyrafy ratunku, płonęłam wraz z nią.  Mówiłam żarliwie i z przekonaniem, choć nie sądzę, by z sensem, o niezwykłym nowatorstwie tej poezji. Motyw mięsa uczyniłam myślą przewodnią mojego mini wykładu monograficznego – wstępu do habilitacji. Tak, tak… po przeczytaniu jednego wiersza poczułam się niekwestionowanym autorytetem w temacie Grochowiaka, czemu dałam wyraz słowem i gestem. Klasa była oczarowana, Zastępstwo zdumione. Mówiłam i mówiłam, coraz więcej, coraz kompetentniej, a tu, jak Grochowiakiem o ścianę. Uratował mnie dzwonek.


Nazajutrz rozchorowałam się taktycznie. Wcześniej jednak poszłam do biblioteki po coś z Grochowiaka na czas mojej rekonwalescencji. Było mi całkiem dobrze z tą poezją. W następnym tygodniu wróciła nasza “rodzona” polonistka. A po latach, niespodziewanie, wrócił do mnie też Grochowiak, którego nie znałam – dedykowano mi niedawno jeden z jego wierszy – „Portret z mnichami”.


Piękno tej kobiety zupełnie jak kula
Każda noga jej skrzydło
Każda linia noga

Piękno tej kobiety jest odbijaniem Boga
W coraz dalszych więc mniejszych szczegółach

Gdy w ustach odkrywa przepastne Afryki
Uda jej błyszczą jak brzegi Grenlandii
Jest życiem ujętym w obcęgi brwi
Krwią spływającą po błękitnych sieciach

A przecież widziałem jak szła kiedyś przez strych
Leżały tam maski żałoba i strach
Za każdym jej włosem uczepiony mnich
O napastliwie odsłoniętych kłach


Niezwykły prezent! Ileż tu liryzmu bez grama ckliwości i egzaltacji. Ileż w całej tej poezji piękna o napastliwie odsłoniętych kłach. Turpizm – afirmacja brzydoty, antyestetyzm – to mi zostało w głowie po polonistycznej musztrze z okresu szkoły średniej. Zdezerterowałam dość późno, kiedy nie groziło mi już rozstrzelanie za nieśmiałą nawet apologię brzydoty, która Jest bliżej krwiobiegu/ Słów gdy prześwietlać/ Je i udręczać, więc szczególnych zasług sobie nie przypisuję.


Jednakże kilka dni temu natrafiłam przypadkiem na youtube (choć zaczynam już podejrzewać, że w relacji „ja – Grochowiak” nic nie dzieje się przypadkowo) na autorską audycję Radia Warszawa, podczas której Ernest Bryl, rozmawiając z muzykiem i dziennikarzem Marcinem Styczniem, opowiadał o Stanisławie Grochowiaku. Wyjaśniał m. in. okoliczności, w jakich rodził się i hartował turpizm. Było trochę tak, – mówił Bryl – że człowiek zagoniony do biedy, do dziury, szuka jakiejś dumy w tym, że jest taki, ale on przynajmniej powie prawdę. I co więcej – mieliśmy talent przerobić to w poezję. Poloniści często mówią o umiłowaniu brzydoty, ale oni nie mówią o realności tego turpizmu – dodał Styczeń. Nie chciano o tym mówić – kontynuował Bryl – bo przecież trzeba by było mówić o polityce… ale każdy czytelnik to odczytywał… ludzie rozumieli… Poloniści albo byli głupi, albo ze starszego pokolenia, nie rozumiejący, żyjący w innych warunkach. A później się zrobiła taka kategoria, po prostu włożyli was w szufladę „turpizm” – stwierdził Styczeń. Tak – odpowiedział Bryl – dziś żyjemy w takich czasach, że nie chcemy być dumni, że jest brudno, brzydko, ale wtedy nie mieliśmy żadnej szansy, ale mieliśmy swój honor. Tak jak Grzesiuk napisał: „Boso, ale w ostrogach”

 

Był rok 1956, kiedy Stanisław Grochowiak wydał swój debiutancki tomik „Ballada rycerska”, a w nim:

 

Powołał go Pan
Na słup.
Na słupie miał dom
I grób.


A ludzie chłopaka na szafot przywiedli
Unieśli mu głowę w muskularnej pętli.
Powołał go Pan na stryk.

Powołał go Pan,
By trwał.
By śpiewał mu pieśń
I piał.

A ludzie dziewczynę wśród przekleństw gwałcili
I włosy jej ścięli, i ręce spalili.
Powołał ją Pan
Na gnój.

Powołał go Pan
Na słup.
Na słupie miał dom
I grób.

A ludzie mych wierszy słuchając powstają
I wilki wychodzą żerującą zgrają…


Powołał mnie Pan
Na bunt.

 

Święty Szymon Słupnik Grochowiak. Przewrotny romantyk nieromantycznych czasów. Powołał go Pan na bunt. Bunt ballady bez romansu – wielkiej, rycerskiej ballady.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko