Z lotu Marka Jastrzębia – Ewangelia wg świętego Komucha

0
100

Z lotu Marka Jastrzębia


Ewangelia wg świętego Komucha


Filip WrocławskiByły to lata pięćdziesiąte, a dokoła kwitła parciana rzeczywistość. W trójkę mieszkaliśmy w jednym pokoju. Mama jeszcze nie pracowała, ja udawałem pilnego ucznia, a ojciec latał za byle zajęciem. Klepaliśmy biedę i nie było mowy o podnoszeniu stopy, doganianiu i przekraczaniu. Była za to mowa na bazie i po linii, woda na młyn i groźby o ucinaniu rąk, a kto nie należał i nie popierał, nie otrzymywał awansu, talonu, paszportu.

W domu, gdzie nawet ściany potrafiły być życzliwymi konfidentami, mówiło się o tych sprawach półgłosem i to nie dlatego, że nawiedziła nas ukryta pluskwa: Pan Ucho. Nie, strach moich rodziców był realny i wszechobecny. Zataczał olbrzymie kręgi, wciskał się w każdą szczelinę życia. W końcu objął większość naszego narodu. Zastępy politruków, te świeckie odmiany świadków Jechowy, od zakładu po stajnię pchały się ze swoimi objawieniami.

Mrowie przechodzi po kręgosłupie, gdy słyszy się relacje naocznych świadków tamtych wydarzeń. Bezradna wściekłość ogarnia, gdy słyszy się, że i wśród światłych ludzi pętają się niedobitki chwalców tamtej Arkadii, gdy w tramwaju, w pociągu, na drągu, opowiedzenie kawału o wujaszku Stalinie mogło zakończyć pobyt na wolności, gdy ludzie znani wczoraj, dzisiaj przechodzili do wspomnień, stawali się kłopotliwym nagniotkiem przeszłości, jak wszystko zresztą, co było naszą mrzonką o Niepodległej, jak wszystko zresztą, co wiązało się z nieklęczącym istnieniem.

*

Przeważnie byliśmy sami. Sojusze, gwarancje, liczenie na jakąkolwiek pomoc ze strony zachodnich mocarstw należało do iluzji, pomyłek kształtujących nasz los, wywierających piętno na naszym myśleniu.

Nie chodzi o to, że lubimy taplać się w nieszczęściach. Ale wystarczy popatrzeć, jak nas potraktowano w czasie wojny i po wojnie. O tym, że od jej początku walczyliśmy z Niemcami, że biliśmy się o Anglię, że zrobiliśmy Powstanie Warszawskie i na terenie naszego kraju znajdowały się obozy koncentracyjne, nie mówiono wcale, albo mówiono półgębkiem. Przy kompletnym zobojętnieniu ludzi takich, jak Churchill, człowiek dbający o Polskę mniej, niż o swoją szklaneczkę ze szkocką, koniunkturalista zaciekle flirtujący ze Stalinem, który w Jałcie wykolegował nas z nadziei. Jako ubodzy krewni, nie mieliśmy nic do powiedzenia: przy milczącej aprobacie przyjaciół, odesłano nas do diabła.

Od rozbiorowych czasów tkwiliśmy we frustrującej sytuacji petenta. Dziada żebrzącego o sprawiedliwość. O prawo do życia między młotem, a kowadłem. Po, jak powiadają, odzyskaniu niepodległości, naiwnie sądziliśmy, że możni tego świata zaczną nas zauważać. Nic z tego: maluczko, a Niemcy zaczną hopsać po Historii i udowadniać, że to my zrobiliśmy światową zadymę; niedługo, a Putin uderzy w hucpiarski dzwon i będzie się od nas domagać przeprosin za Katyń.

I znowu jesteśmy uwikłani w obronę cudzych interesów: walczyliśmy za nienaszą sprawę w Iraku i bijemy się za nią w Afganistanie dostając w nagrodę brak wiz, samoloty ze złomowiska, rakiety na pych i obiecanki do luftu. I znowu pokornie wieszamy się przy pańskiej klamce: tym razem o socjalistycznym kryptonimie UE.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko