Alberto Pincherele urodził się w 1907 roku. Od początku kariery literackiej używał pseudonimu Moravia. Jest najchętniej czytanym pisarzem włoskim na świecie. Do jego najbardziej znanych książek należą m.in.: Obojętni (Gli Indifferenti, 1929), Konformista (1951), Matka i córka (La ciociara, 1957), Pogarda (Il disprezzo, 1954) i Nuda (La Noia, 1960). Znaczna część jego powieści została sfilmowana, a wymienione powyżej wszystkie.
Mając osiem lat zachorował na gruźlicę kości, która nie opuszczała go do osiemnastego roku życia. Po jej ustąpieniu odczuwał jeszcze przez pewien czas psychosomatyczne dolegliwości. Pobyty w sanatoriach, cierpienia fizyczne i duchowe, samotność, nieśmiałość i nuda stanowiły pożywkę dla jego erotycznej wyobraźni.
W wieku dziewięciu lat po raz pierwszy zetknął się z seksem. Podczas wakacji w Viareggio dowiedział się, że matka, Teresa Iginia zwana Giną, miała kochanka (co w pełni uświadomił sobie w wieku późniejszym). Nie wnikając w to, czy kochała starszego o 20 lat męża, niewątpliwie miała większe potrzeby erotyczne od niego, Carla Pincherle, ojca Alberto. Chłopiec nie rozumiał dlaczego spotykała się z obcym mężczyzną, okazując mu większą czułość, niż ojcu. Na dziecinny sposób czuł się niekomfortowo.
Podczas pobytu w sanatorium w podgórskim Bolzano, doświadczył w wieku siedemnastu lat pierwszego kontaktu seksualnego z kobietą. Jego sąsiadem przez ścianę był starszy o dwa lata Carlo, syn krawca z Triestu. Alberto codziennie odwiedzał go w pokoju. Carlo imponował mu zarówno wystylizowaną prezencją (np. nosił modny monokl), jak i większym doświadczeniem życiowym. Zaprzyjaźnili się. Rozmawiali o wszystkim, co interesowało młodych, najczęściej o dziewczynach.
– Podoba mi się Gina – stwierdził Alberto.
– Jedyna ładna pielęgniarka.
– Lubię patrzeć, jak się tanecznie porusza.
– Bo jesteś jeszcze na etapie larwalnym – Carlo rzekł pseudonaukowym tonem wyższości.
– Chcesz mnie obrazić? – Alberto zapytał opryskliwie, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Jeśli nie rozumiesz, pytaj. Nie ma powodu, żebyś się obrażał.
– No dobrze, gadaj – ustąpił.
– Widzę, że nie miałeś dziewczyny.
Alberto milczał. Było mu głupio, że w tej sferze życia był żółtodziobem.
– Jesteś na etapie gapienia się – Carlo kontynuował. – I gdy się już na nią napatrzysz, przeżywasz w łóżku różne dziwne rzeczy… – uśmiechnął się ironicznie. – Musisz przeobrazić się z larwy w motyla.
– Jak to zrobić? – zapytał naiwnie.
– Prosto. Z etapu gadania przejść do czynu – kolega rzekł tonem znawcy.
– Łatwo się mówi. Mam Ginie zaproponować randkę i potem… ten tego…?
– Głupiś, Berto. Przećwiczymy to tak, jak robili to nasi pradziadowie.
– To znaczy?
– Na przedmieściach Bolzano jest duża willa z ciemnoczerwonymi zasłonami i różowymi firankami.
– Kapuję – Alberto zrozumiał, że mówił o domu publicznym. – Tylko jak to sobie wyobrażasz? Na nogach mamy gips, ty na lewej, ja na prawej. Wyglądamy, jak inwalidzi wojenni – zaśmiał się ironicznie.
Carlo zawtórował mu wesołym rechotem.
– Gips nie jest żadną przeszkodą. Przeciwnie, może być podniecający. Jutro pojedziesz tam dorożką – zadysponował stanowczo.
– Sam? – przeraził się.
– Spokojnie, młody, pojedziemy razem.
– Z tym sprzętem…? – wskazał palcem na toporne kule oparte o ścianę.
– Chcesz, czy nie? – kolega zirytował się. – Mnie one nie przeszkadzały.
Zgodnie z ustaleniem następnego dnia po kolacji pojechali dorożką za miasto. Po półgodzinnej podróży przybyli na miejsce. Widok dwóch młodzieńców o kulach kuśtykających przed domem schadzek budził u panienek, obserwujących ich przez okna, uśmiechy wesołości. Carlo wybrał koledze czarnooką nauczycielkę z warkoczami, po czym szepnął mu do ucha:
– Na gipsie niech ci narysuje szminką serduszko.
W ohydnie czerwonym pokoju, zanim Alberto zdążył zdjąć płaszcz i marynarkę, nauczycielka błyskawicznie rozebrała się. Chciał ją pocałować w usta, lecz uchyliła się, wyjaśniając, dlaczego to uczyniła. Alberto zapamiętał jej słowa, lecz nie chciał ich teraz analizować. Był skupiony na czym innym.
Po godzinie z kwadransem młodzieńcy wracali dorożką do sanatorium.
– I jak? – Carlo był ciekawy.
– Dobrze. Wszystko odbyło się prosto i ciepło – Alberto odrzekł zadowolony.
– No widzisz…
– Najbardziej obawiałem się aparatu ortopedycznego, ale ona tak sprawnie mi go zdjęła, jak pielęgniarka.
– Pokaż serduszko – Carlo był ciekaw.
– Mamma mia, zapomniałem – Alberto speszył się.
Carlo podciągnął wysoko nogawkę spodni i pokazał mu trzy serduszka na gipsie narysowane w różnych miejscach i różnych odcieniach czerwieni.
Pozytywnym aspektem choroby przyszłego pisarza było pożeranie książek i żywa wyobraźnia. Nie chodził do szkoły, uczył się w domu i sanatoriach. W wieku osiemnastu lat wyzdrowiał. Pozostałością po przebytej gruźlicy kości było to, że jedną nogę miał krótszą o centymetr, co dla osób postronnych było niezauważalne. Drugą „pozostałością” było przyzwyczajenie do czytania i pisania w łóżku. We wrześniu 1925 roku opuścił sanatorium w górskiej miejscowości Cortina d’Ampezzo i udał się na rekonwalescencję do Bressanone w Trydencie.
Codziennie chodził do kawiarni na aperitif, następnie udawał się do pobliskiej restauracji na obiad. Przy stole poznał eleganckiego oficera o imieniu Lorenzo, jadającego obiady z milczącą urokliwą blondynką o imieniu Lizzi, która zawsze była ubrana na czarno (później okazało się, że nosiła żałobę po matce). Panowie polubili się. Któregoś dnia, gdy była nieobecna, oficer złożył Albertowi propozycję.
– Zauważyłem, że Lizzi podoba ci się – zagaił.
– Nie przeczę. Jest ładna.
– Jeżeli masz ochotę, możesz iść z nią do łóżka – Lorenzo wypalił bez zażenowania.
– Ale ja patrzę na nią oczami estety – Alberto poczerwieniał.
– Nie krępuj się, staruszku – klepnął go po barku. – Z naszych rozmów wnioskuję, że kobiece plemię nie tylko ci się podoba, ale i podnieca.
– Jest pan spostrzegawczy, panie Lorenzo – przyznał niepewnie.
– I widzę, że jesteś wstydliwy.
Alberto pochylił głowę, przyznając mu milcząco rację.
– Pomogę ci się przemóc. Jutro działamy.
Nazajutrz, gdy Alberto z oficerem zjedli kolację, do ich stołu podeszła Lizzi. Nie usiadła. Carlo wstał i gestem dłoni dał znać Alberto, żeby poszedł z nimi. „Jakby wszystko mieli uzgodnione – zastanawiał się. – Ekscytuje mnie to”. Gdy wychodzili z budynku, lunął deszcz. Para skryła się pod dużym parasolem. Oficer przygarnął stremowanego młodzieńca. Część głowy Alberto i lewe ramię wystawały poza obrys parasola, z którego lała się woda. Cały zmókł. Po wejściu do willi znaleźli się w dużym salonie. Alberto przeprosił i poszedł do łazienki, by się wytrzeć. Przez drzwi usłyszał rozmowę.
– Rozbieraj się – oficer powiedział.
Lizzi wahała się.
– Przecież ustaliliśmy… – tracił cierpliwość.
Lizzi nie reagowała na jego polecenie. W tym momencie do pokoju wszedł Alberto. Carlo, nie zwracając na niego uwagi, zaczął ją gwałtownie rozbierać, a raczej zdzierać z niej ubranie. Kobieta, broniła się, nic nie mówiąc. Odepchnęła jego dłonie i wyrwała mu się. Oficer gonił ją dookoła dużego stołu, zdejmując z niej co pewien czas części garderoby. „To nie może być przypadkowe – Alberto zastanawiał się, patrząc na nich, jak na aktorów występujących na scenie. – Na pewno to uzgodnili – powtórzył myśl. – Tylko po co?”. Po chwili stanęła naga przed Albertem, który gapił się w nią zachwycony, zapominając o nieśmiałości i zażenowaniu. Lizzi z rozpuszczonymi blond włosami wyglądała malarsko. Była kształtna i bielsza od mleka.
– Będę czekał w ogrodzie – oficer zwrócił się do obojga. – I żeby to nie trwało wieczność.
„Najpierw namawia mnie do dziwacznego spektaklu, a teraz bez sensu pospiesza. Nie ma co, świetna zachęta na romantyczne tête a tête” – Alberto pomyślał zniesmaczony. Kiedy jednak ponownie jej się przyjrzał, zapomniał o dyskomforcie. Po wyjściu oficera Lizzi ożywiła się i przejęła inicjatywę. Pociągnęła Alberta za rękę do sypialni obok. Po chwili znaleźli się w łóżku. Kochali się w milczeniu. Dźwięk dzwonka, za który pociągnął zniecierpliwiony Carlo, przerwał ich czułości. Alberto drgnął przestraszony.
– Niech pan się nie denerwuje – Lizzi odezwała się po raz pierwszy tego wieczora.
– Chciałbym pani sprezentować jakiś ładny upominek – powiedział stremowany.
– Moje ciało nie jest na sprzedaż, panie Pincherele – rzekła wyniośle.
Alberto poczuł się, jakby dostał w twarz.
Lizzi pozbierała rozrzuconą garderobę i weszła za parawan ubrać się. Po ponownym zabrzmieniu dzwonka, do salonu wszedł oficer. Alberto grzecznie pożegnał się z nim i Lizzi. Opuszczając willę, był skołowany. „Nic nie rozumiem. Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, uczestnicząc w tym cyrku? – zastanawiał się, wracając do sanatorium. – To nie był cyrk – poprawił się – lecz wariacka gra mająca dostarczyć rozrywki znudzonemu oficerowi. A może Carlo, poznawszy mnie, ulitował się nade mną? I szczodrze podzielił się swoją własnością? Altruista. Szaleniec. Może zboczeniec?”.
Nazajutrz Alberto wracał do Rzymu pociągiem, którym przypadkowo jechała Lizzi. W przedziale usiadł obok niej.
– Proszę wybaczyć, może jednak zmieni pani zdanie na temat prezentu dla siebie?
– Temat uważam za zamknięty – rzekła stanowczo.
– Czy mogę zapytać… – przerwał, wahając się – co się stało wczoraj wieczorem?
Dziewczyna spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Przecież pan w tym uczestniczył.
– Nie mogę zaprzeczyć. W swoich snach też uczestniczę, jednak najczęściej ich nie rozumiem.
– Dobrze pan to ujął. Właśnie to było coś, jak senna rzeczywistość. A raczej półsenna mara. Niech to będzie odpowiedź na pana pytanie.
„Wciąż nic nie pojmuję – myślał już spokojniejszy, podziwiając jej profil. – Na pewno nie będę kontynuował czegoś, co nie jest z mojego kosmosu. Skosztowałem, wystarczy. Ważny jest dla mnie początek, bo ten jest zawsze przyprawiony podnieceniem. To znaczy, że zadawalam się życiem w zarodku? Czy dalszy rozwój zdarzeń nie interesuje mnie? Chyba tak” – zakończył refleksję.
Alberto, po miesięcznym pobycie w rodzinnym domu w Rzymie, powrócił do Bressanone. W sanatorium zaczął pisać swoją pierwszą powieść. Po kilku dniach pobytu, gdy z rękopisami leżał w łóżku, odwiedziła go matka. Kołdra była poplamiona atramentem.
– Berto najdroższy, mógłbyś wreszcie wyjść z tego łóżka. Przecież możesz już pisać przy stole – rzekła ciepłym głosem.
– Wiem. Ale przyzwyczaiłem się. W łóżku pisze mi się najlepiej.
– Spójrz na pościel, cała jest w atramencie.
– Mamo, zwracasz uwagę na nieistotne rzeczy, kiedy tu – wskazał na rękopis – dzieją się sprawy godne Dostojewskiego – rzekł emfatycznie.
– Alberto, proszę cię… Kiedy widzę cię w łóżku, myślę o twojej chorobie. Nie chcę takich skojarzeń. I zapewne ty też.
– Mnie to nie przeszkadza. Choć duchowo długo jeszcze nie wyzwolę się z paszczy choróbstwa, czuję się zdrów – stwierdził zadowolony.
– Cieszę się, synku. Najważniejsze, że wyszedłeś z gruźlicy obronną ręką.
– Ale nie obronną nogą, bo mam ją krótszą – próbował żartować.
– Niestety – pociągnęła nosem, broniąc się przed uronieniem łzy. – Jestem przekonana, że dasz sobie z tym radę.
– Żebym miał tylko takie kłopoty…
Matka usiadła przy nim i przytuliła go.
– Berto, powinieneś zacząć chodzić do szkoły. Jest już wrzesień… – rzekła niepewnie.
– Po to tu przyjechałaś? – zdenerwował się. – Uczyłem się dobrze, nie uczęszczając do niej. Rozmawiam swobodnie po francusku, dobrze po angielsku i niemiecku.
– Chciałabym, żebyś zrobił maturę i podjął studia. Ojciec jest dyplomowanym architektem.
– Przestań, mamo! – podniósł głos. – Chcę być pisarzem. I będę nim bez studiów. A maturę zaliczę bez łażenia do budy.
– Nie denerwuj się, synku. Pragnę twojego dobra. Mógłbyś pogodzić naukę z pisaniem. Wiesz, że nie sprzeciwiamy się twojemu hobby.
– To nie jest hobby – zirytował się jeszcze bardziej. – To moje życie. Nie interesuje mnie nauka w szkolnych murach. Wiesz, że potrafię się uczyć. Rówieśnicy ze szkoły nie dorównują mojej wiedzy.
– Nie pójdziesz więc do szkoły? – zapytała tonem osoby przegranej.
– Zacząłem pisać książkę i ją skończę. Nic mnie nie powstrzyma.
Matka usłyszawszy jego stanowczy sprzeciw, wybuchnęła płaczem. Alberto pozostał niewzruszony.
Po jej wyjściu, odłożył rękopis na bok i przymknął oczy. „Chcę być pisarzem – powtórzył w myślach słowa powiedziane matce. – Nie mam jednak pewności, czy nim zostanę. Przed oczami mam ciemność. Chcę w sobie rozpalić płomień twórczości, lecz w tej ciemnej dolinie nie mogę nawet wykrzesać iskierki. O, rety, bredzę górnolotnie – wyczuł w sobie fałszywy ton – Boże!, sprowadź mnie na ziemię. Przed sobą muszę być szczery: moje opowiadania są słabe… – zastanowił się chwilę. – Właściwie beznadziejne. A wiersze? Akademickie. Naśladowałem parnasistów, pisałem po francusku nie znając biegle języka. Teraz widzę, że byłem, jak jąkała występujący w konkursie krasomówczym. Dobrze, że zarzuciłem nowele i poezję. Jednak głęboko wierzę, że nowa powieść będzie dobra” – po refleksji, zmęczony, osunął się na niższą poduszkę i usnął.
Po opuszczeniu sanatorium, Moravia przeniósł się na początku 1926 roku do hotelu Bellevue w Cortinie, gdzie nieustannie pracował nad powieścią. Bogaty ojciec fundował mu pobyt w górach, aby w pełni odzyskał zdrowie. Oprócz tego miesięcznie dawał mu pięćset lirów, które wystarczały mu na skromne utrzymanie.
W marcu, gdy kończył się sezon zimowy i hotel był prawie pusty, pojawili się filmowcy. Codziennie wyjeżdżali na zdjęcia do odległej o kilkanaście kilometrów przełęczy Falzarego. Żona głównego aktora, Niemka o imieniu Franziska, towarzyszyła mu na planie zdjęciowym. Wytrwała dzień, nudząc się i marznąc. Postanowiła więc do końca pobytu nie jeździć z ekipą w góry. Alberto codziennie widywał ją w restauracji hotelowej na posiłkach. Franziska miała trzydzieści sześć lat, była niebrzydką, postawną blondynką. Codziennie zerkali ku sobie, ona patrzyła na niego zachęcająco, on zaś nie miał odwagi, aby zagadnąć. Pewnego dnia jedli obiad przy sąsiednich stołach. Po zabraniu talerzy przez kelnera czekali na deser. Alberto wpatrywał się w nią coraz odważniej. Kobieta odwzajemniła jego spojrzenie i uśmiechnęła się sympatycznie.
– Na deser zapraszam pana do mojego stołu – zaproponowała śmiało. – Czy to wypada, żeby dama jadła samotnie? – zażartowała.
Alberto zerwał się z krzesła i podszedł do niej. Po przedstawieniu się, usiadł przy jej stole.
– Któregoś dnia widziałem, że podczas śniadania towarzyszył pani znany aktor, Raimondo van Riel – zagadnął, przełamując nieśmiałość.
– To mój mąż. Ekipa filmowa je śniadanie godzinę wcześniej i wyrusza na zdjęcia.
– Chciałbym zobaczyć, jak kręcą. To musi być bardzo interesujące – mówił podekscytowany.
– A jest bardzo nudne – zaskoczyła go. – Realizacja filmu sprowadza się do nieustannego czekania; operator czeka na dobre światło, aktorzy i statyści czekają na ujęcie, a ekipa czeka na reżysera, który zlituje się i zawoła „Akcja!”. Przez cały dzień wszyscy na coś czekają. Po ujęciu, które trwa kilka sekund, kołowrót zaczyna się od nowa. Przygotowanie do następnej sceny, zmiana ustawienia kamery i świateł, inne ujęcie. I kolejne czekanie.
– A ja myślałem, że praca przy filmie jest najciekawszym zajęciem na świecie – mówił zawiedziony. – Lecz po tym, co pani mówi wnioskuję, że kręcenie zdjęć przypomina żmudne pisanie książki, ale efekt, jak film na ekranie, może być wspaniały.
– Pan pisze? – zdziwiła się. – Nie czekając na jego odpowiedź, kontynuowała. – To interesujące porównanie, bo ja z kolei myślałam, że pisarstwo jest arcyciekawym zajęciem. Kto wie, czy tak nie jest ze wszystkimi artystycznymi zatrudnieniami i ich efektami?
Alberto przyjrzał się jej z niejakim podziwem. Po krótkiej konwersacji Franziska zaproponowała pójście do hotelowego baru. Okazało się, że był nieczynny. Poszli więc do piwiarni po drugiej stronie ulicy. Lało jak z cebra. Franziska włożyła mu rękę pod łokieć i poszli szybkim krokiem. „Czy zawsze musi padać, kiedy idę z kobietą, która mi się podoba?” – pomyślał zadowolony i jednocześnie podenerwowany. Zmoknięci zatrzymali się na progu pod daszkiem osłaniającym wejście do budynku. Stojąc twarzą w twarz patrzyli sobie wyczekująco w oczy. Alberto przemógł się i pocałował ją, ona zaś objęła jego głowę. Całowali się długo. „To mój pierwszy pocałunek miłosny” – pomyślał uszczęśliwiony. W piwiarni było niemal pusto. Usiedli w kącie za drewnianym filarem. Franziska ścisnęła jego dłoń. „W burdelu nie całowałem nauczycielki, choć usiłowałem – ciągnął myśl. – Nie pozwoliła, bo one nie robią tego z klientami. «Czyste usta mam dla narzeczonego» – powiedziała szczerze. – Wiedenka oficera nie wzbudziła we mnie żadnego uczucia, poza chucią. A ten pocałunek w deszczu jest prawie miłosny. Czuję, że dzieje się ze mną coś ważnego”. Skończywszy myśl, ponownie dotknął ust Franziski, która odpowiedziała mu namiętnym pocałunkiem.
Po wypiciu piwa bez słowa poszli do hotelu do jej pokoju. Gdy Alberto rozbierał się, Franziska zdziwiła się jego aparatem ortopedycznym, który jednak nie przeszkadzał jej w miłosnych uniesieniach. Alberto nie zdążył go nawet odpiąć.
– Jutro muszę wyjechać – powiedział smutno. „Właściwie mógłbym zostać – zastanowił się – ale nie jestem w stanie przełożyć zaplanowanej podróży. Brak mi zdecydowania”.
– Trochę szkoda. Ale jakoś to przeżyję – stwierdziła pół żartem.
Umówili się za kilka dni w hotelu w Merano. Franziska przyjechała z mężem. Ze spotkania sam na sam nic nie wyszło. Alberto był zawiedziony. I zły. „Chyba nie mogła inaczej” – usprawiedliwiał ją. Po tygodniu we troje powrócili do Cortiny. Raimondo jeździł na zdjęcia, Franziska i Alberto przez dziesięć dni mieli czas dla siebie.
– Wiesz, Berto, że nasz raj nie może trwać w nieskończoność – pocałowała go na pocieszenie w skroń.
– Dlaczego to mówisz? – był zawiedziony.
– Pojutrze wracam do Monachium. Mąż ma przerwę w zdjęciach.
– Więc jutro ostatni raz…? – zapytał tonem chłopca, któremu zabiera się zabawki.
– Może nie – odrzekła tajemniczo.
Słowa te napełniły go nadzieją.
– Odwiedzę cię w Monachium – pocałował ją.
– Pamiętaj, nie będę sama.
Po tygodniu Alberto przyjechał do stolicy Bawarii. Umówili się w sobotę w hotelu Grand o godzinie siedemnastej. Wcześniej ulokował się w swoim pokoju i, nie mogąc doczekać się spotkania z ukochaną, zszedł do restauracji pół godziny przed czasem. Stojąc przy wejściu zauważył przy stole Franziskę siedzącą w mieszanym towarzystwie. Skrzyżowali spojrzenia. Jej znajomi zrozumieli, o co chodzi i zaczęli po kolei wychodzić. „Idiota ze mnie – zestrofował się w myślach. – Po co przyszedłem wcześniej? Postawiłem ją w kłopotliwym położeniu – zmartwił się. – Co sobie o mnie pomyśli? Co jej przyjaciele pomyślą o niej? Elegancka dama spotykająca się z chłopcem młodszym od siebie dwa razy. Piękne rzeczy”. Kiedy kończył refleksję, Franziska była już sama.
Przywitali się oficjalnie. Alberto obawiał się, że go zestrofuje, a czar wytęsknionego spotkania pryśnie. Niemka zachowała się elegancko.
– Punktualność jest grzecznością królów – uśmiechnęła się uprzejmie.
– Wcześniejsze przyłażenie jest wadą niecierpliwych młodzików – wymyślił na poczekaniu. – Przepraszam – rzekł skruszonym tonem.
– Przyjaciele wiedzieli, że na kogoś czekam, więc nie zatruwaj się tym. Oczywiście lepiej byłoby trochę się spóźnić, ale nie roztrząsajmy już tego wątku.
Po wypiciu soku pomarańczowego poszli do jego pokoju powtórzyć chwile przeżyte w Cortinie.
Po płomiennych chwilach Franziska niespiesznie się ubierała. Alberto przeszkadzał jej, obsypując pocałunkami.
– Tylko się nie zakochaj – rzuciła ni to lekce, ni to z troską w głosie.
Po tych słowach oderwał od niej usta.
– Znowu trafiasz w najczulsze miejsce, jak wtedy… – rzekł łamiącym się głosem.
– Nie rozumiem? – zdziwiła się.
– Gdy powiedziałaś, że to nie może trwać w nieskończoność – napiął mięśnie szczęki.
– Wiesz doskonale, że nasz związek… – zrobiła krótką pauzę – nie ma przyszłości.
– Nie mówi się takich rzeczy! – rzekł poirytowany, niczym doświadczony kochanek. – Nie można wszystkiego nazywać po imieniu, czy zbyt dosadnie. Ważny jest czar nieznanego, ekscytacja przemijającą chwilą.
Franziska przyjrzała mu się zaskoczona.
– Jesteś mądrym chłopakiem – przytuliła go. – Będziesz kiedyś dobrym pisarzem.
Następne spotkanie wyznaczyli sobie za dwa dni w jej mieszkaniu.
Po wejściu do przedpokoju Franziska poprosiła go, aby poczekał w salonie, ponieważ musiała dokończyć w kuchni rozmowę z kucharką. Usiadł przy stole, na którym stała butelka Bavarian Weinbrand i kieliszki. Czas mijał, kochanka nie pojawiała się. Nudząc się, nalał sobie alkoholu, który okazał się paskudnym pseudo koniakiem. Po kwadrancie wciąż jej nie było. „Dlaczego jej nie ma? – myślał zaniepokojony, wypijając kolejną lampkę brandy. – Może nie przywiązuje zbytniej wagi do mojej wizyty. – Po wypiciu kilku następnych skonstatował: – Na pewno mnie lekceważy”. Wściekły postanowił wyjść. Wstał i poczuł, że jest pijany. Nie żegnając się, opuścił mieszkanie. Na chodniku zataczał się. Dotarł na przystanek tramwajowy, by pojechać do hotelu. Chciał wejść do tramwaju, lecz nie był w stanie zbliżyć się do niego.
– Pan jest kompletnie pijany – zauważył jakiś starszy mężczyzna. – Niech pan lepiej weźmie dorożkę albo taksówkę.
Alberto wyszedł na ulicę, chcąc zatrzymać taksówkę. Podniósł rękę sądząc, że samochód jest jeszcze daleko. Tymczasem był już bardzo blisko. Kierowca nie zdążył wyhamować i pojazd potrącił go. Choć uderzenie było dość mocne, nie doznał większych obrażeń poza kilkoma stłuczeniami. Skórzane paski aparatu ortopedycznego pękły w kilku miejscach, co świadczyło o sile uderzenia. Prawdopodobnie aparat uchronił nogę przed złamaniem. Nie stracił przytomności, a będąc w szoku wytrzeźwiał. Taksówkarz przewiózł go do najbliższego ambulatorium w budynku dworca kolejowego. Alberto poprosił go, aby zatelefonował do Franziski. Ta pojawiła się w ciągu paru minut. Była zdyszana i przestraszona.
– Mój ty biedaku. Co ci się stało? – gładziła go po głowie.
– Jak widzisz… nic. Poza paroma siniakami jestem cały.
– Dlaczego nie poczekałeś, aż skończę rozmowę z kucharką?
– Czekałem, czekałem i nie mogłem się doczekać. Trwało to chyba godzinę.
– Po dziesięciu minutach zajrzałam do salonu, ale ciebie już nie było – mówiła usprawiedliwiającym się tonem. – Nawet nie słyszałam, kiedy wyszedłeś.
– Jak widać czas jest pojęciem względnym – rzekł filozoficznie.
– Pojutrze wyjeżdżam. W czym mogę ci pomóc?
„Ciekawe. Wyjeżdża i chce ofiarować mi pomoc. Chyba duchową” – pomyślał zawiedziony jej słowami.
Nazajutrz pojechał do Rzymu. Po kilkutygodniowym pobycie powrócił do sanatorium w Cortinie. W mieście przebywała również Franziska. Pewnego niedzielnego popołudnia odwiedziła go, gdy z gorączką leżał w łóżku. Tuż przed jej wizytą, ręcznikiem wytarł spoconą twarz. Usiadła na taborecie blisko łóżka. Dłonią dotknęła jego policzka.
– Nie zmieniłeś się, Berto.
– Jesteś miła.
– Wciąż masz te same smutne oczy.
– Nieprawda. Przy tobie zawsze są szczęśliwe nawet, jeśli pozornie wyglądają inaczej.
– Moje ty biedactwo – uścisnęła go.
Gdy opuszczała pokój, widział ją po raz ostatni.
„Zawsze będę cię dobrze wspominał – myślał usatysfakcjonowany. – Dałaś mi wiele czułości. Wiem, że mnie nie kochałaś, bo nie mogłaś pokochać chorowitego szczeniaka, który nigdy nie mógłby być twoim partnerem. Jednak zgodziłaś się, abym choć na trochę wniknął w twoje życie. Dziękuję ci za to, najdroższa”.
Miłość Alberta do Franziski trwała trzy miesiące. W tym czasie wciąż pisał Obojętnych. Powieść ukończył w 1928 roku, wydał ją rok później, mając 22 lata. Książka odniosła sukces; była ostrą krytyką mieszczaństwa i klasy średniej.
Erotyzm odgrywał ważną rolę w twórczości Alberto Moravi. Pisarz wyznawał zasadę, że seks, będący siłą napędową relacji międzyludzkich, należy włączyć do opisu rzeczywistości, by zedrzeć z niej (rzeczywistości fałszywie przedstawianej) wstydliwą mieszczańską maskę. W jego twórczości seks jest także środkiem wyrazu zastępującym język sentymentalny. Kobiety intrygowały go całe życie, jako człowieka i pisarza. Postaci niewiast w jego utworach są zawsze kluczowe, począwszy od Carli w debiucie Obojętni, aż po Norę w ostatniej niedokończonej powieści Kobieta leopard (La donna leopardo, 1991) wydanej po śmierci. Bohaterowie jego książek uwikłani w trudne sytuacje, w których uczucia i seks odgrywają zasadnicze znaczenie, najczęściej gubią swój azymut moralny. Moravia wydał około 50 książek, które zostały przetłumaczone na 27 języków. Ożenił się stosunkowo późno (miał 33 lata) z Elsą Morante, cenioną poetką i pisarką. Ale o tym będzie w następnym tekście.
Franciszek Czekierda