Camilo Montecinos – miniatury

1
149
Fot. Letras de Chile


Ołówki

Chce narysować pejzaż morski i nie może. Widać jedynie jakieś niezrozumiałe kreski. Narysowane na białym papierze, które nie umieją wyrazić tego, co trzeba. Dla niego to plaża z białym piaskiem i dużo ludzi. Zostawia sobie czas, żeby naszkicować morze, które zdobi ogromnymi falami, które się przewalają tu i tam. Cała scena jest nietknięta w jego umyśle, przecież zna ją na pamięć. Nie rozumie, kiedy mówią, że jego rysunek się nie nadaje, żeby znów spróbował, żeby jaśniej wyrażał przedmiot i kolory.

Wciąż rysuje to, o co go prosili. Każdy szczegół go wyraża, dobrego obserwatora, jakim jest, dociekliwego analityka. Nie komunikuje się, nie mówi, zdaje się, jakby jego oczy były wpatrzone w inny świat, jakby był połączony z innym wymiarem, wygląda na odłączonego od rzeczywistości. Lecz jest tu. Bardzo obecny i świadomy, co się dzieje wokół niego.

Dlatego płacze, kiedy odrzucają jego pracę i nauczycielki zwracają uwagę, że w tym zeszycie nie ma plaży. Dla nich to tylko pomazana kartka, biała stronica posiekana liniami, które się przecinają, kartka rzucona na stół i parę ołówków, wyciągniętych z kasetki i niedbale rozrzuconych. Dla nich to rysunek, który nie istnieje, którego nie ma, a mógł być.

On zaś zapamiętuje lekcję, bowiem wcześniej czy później świat stanie się tak mały, jak ta klasa i będzie musiał zarysować swoimi ołówkami kartki, kartki i kartki, żeby nigdy więcej nie stał się niewidzialny.

Opowieść z dzieciństwa

Czerwonego Kapturka nie przerażał w wilku jego wygląd zewnętrzny, jego rozczochrana sierść, jego pieska fizjonomia, ani blizny, którymi się przechwalał. W istocie przerażało go jego gadulstwo, umiejętność manipulacji, elokwencja, którą oszukiwał wszystkich w lesie i dzięki której został uznany za przywódcę. Zgrozę wywoływała w niej umiejętność maskowania się przy pomocy słowa i pożerania niewinnych babć i kapturków, niewinnych, jak ona sama, onieśmielała ją, wywoływała gęsią skórkę, lecz równocześnie trochę pociągała.

Skutki wojny

Boję się budzić i znajdować znów na tej planecie biernej i dalekiej. Boję się, że nie znajdę twego głosu w tych zimnych zakątkach i że będę pomału umierać. Boję się, że nie wrócą ci, którzy obiecali powrócić i mnie wybawić, że dni upłyną, a samotność uderzy nas tak mocno, że nie zdołamy już spojrzeć sobie w twarz. Boję się. Tu na Ziemi błękit nieba zwolna traci swą szczególną magię.

Seryjna cierpliwość

Mamy czas na wszystko, powiedział z pełnym spokojem. Podziwiałem jego sposób stawiania czoła sytuacjom, jakby ciężkie się nie wydawały, zawsze z absolutnym spokojem i opanowaniem, które graniczyły niemal z chłodem. I miał rację. Zdołaliśmy poćwiartować ciało dziecka, wypić kawę i obejrzeć nasz ulubiony piątkowy program.

Mój świat

Rómulo Mamani wspina się po zboczu wzgórza, które stoi na tyłach jego domu. Wzgórze jest strome, zielonkawe, jak żyzne i wilgotne wzgórza andyjskiej wyżyny. W oddali dostrzega góry, białe ośnieżone szczyty i burzowe chmury, które kłębią się i powstrzymują każdą próbę przebicia promienia słonecznego. Dzień jest zimny, ale jak każdy dzielny chłopak, znający te ukryte zakątki, nie stoi mu na przeszkodzie.

Ma 5 lat i jeszcze nie chodzi do szkoły. Brakuje mu jednego roku, żeby się zapisać do szkoły w rodzinnej Caquenie. Marzy o tym dniu, żeby mieć w rękach książkę i uczyć się, ile zdoła. To upodobanie do lektury przejął od matki, która od małego czytała mu opowieści i historie, wzbudzając w nim nieposkromioną wyobraźnię. Ojciec, za to, chciałby, żeby przejął jego dziedzictwo i gospodarstwo, uprawiając ziemię i hodując kozy i alpaki, tak jak wcześniej robili to dziadowie i pradziadowie.

Rómulo chce pójść dalej. Dlatego codziennie wspina się na wzgórza w swojej wsi, szukając kąta, który poszerzyłby jego wizję świata. Jemu nie wystarcza ten z górami i śnieżnymi niebami. Nie wystarcza patrzeć z góry na zwierzęta na trawie i na dymy, unoszące się z pobliskich osad. To za mało. Chce być jak kondor i latać wysoko, sięgać do niepojętych wyżyn. Wspina się i będzie się wspinał, póki świat nie wyda mu się mały, jak jego dłoń.

Monolog

Boję się. Nie twojej ciężkiej ręki i twojego oddechu z alkoholem. Nie tego, że w nocy złapiesz mnie za ramię i zaprowadzisz, wbrew mej woli, do miejsca, którego nie znam. Nie boję się twoich krzyków, ani twojej rozczochranej brody, ani tego zapachu, który mnie coraz bardziej od ciebie oddala. Boję się wybuchnąć i że kiedyś gniew mnie wciągnie do twojej nędzy.

Własność prywatna

Obserwuje ją w milczeniu. To jego najcenniejsza własność, jego kobieta, jego jedyny skarb. Dlatego nieliczni mogą ją oglądać i tylko, jeśli im na to pozwoli. Podziwia ją. Jej uroda oświetla mrok mieszkania, nieuchwytny oddech, wytworna subtelność linii jej sylwetki w łóżku. W ciszy otwiera szufladę szafki nocnej i w tej samej ciszy, pewną dłonią pociąga za spust.

Przełożył Paweł Krupka

Camilo Montecinos pochodzi z miasta Arica w Chile. Z zawodu nauczyciel hiszpańskiego, w literaturze zajmuje się głównie krótkimi formami epickimi. Opublikował jeden zbiór opowiadań, jest laureatem wielu międzynarodowych konkursów i uczestnikiem licznych antologii. To pierwsza publikacja jego utworów w polskim przekładzie.

Reklama

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko