Rumuński Sokrates
W przeciwieństwie do filozofów Mircea Eliade czy Emila Ciorana, a także do dramaturga Eugene Ionesco, Constantin Noica (1909-1987) nie jest sławnym nazwiskiem. A był jednym z najwybitniejszych filozofów tego kraju, nazywanym „Sokratesem”. Jako jedyny z tej trójki nie opuścił Rumunii i był w komunistycznej Rumunii dysydentem, jednym z tych którzy intelektualnie przygotowali przewrót 1989 roku. Nica nie stworzył zwartego systemu filozoficznego, był wybitnym, twórczym eklektykiem, filozofem kultury. Miał bardzo bogate, dramatyczne, trudne życie. Na rumuńskiej prowincji, na której zamieszkał po ciężkich perypetiach z reżimem Ceausescu, powstała najbardziej oryginalna szkoła filozoficzna do której pielgrzymowali młodzi intelektualiści w poszukiwaniu duchowego rozwoju. To właśnie stąd, poprzez swoje dzieła, Noica udowadniał, że „kultura jest istotą każdego narodu, jest jego przeznaczeniem”. Tutaj też powstały najważniejsze dzieła Noici: „Sześć chorób ducha współczesnego”(1978), „Opowieści o człowieku” (1980), „Traktat ontologiczny” (1981).
Noica marzył o szkole bez nauczycieli, w której utalentowani młodzi ludzie będą uwolnieni spod „tyranii profesorów”. Nauką byłby dialog, spór, uwolnienie własnych myśli i idei na podstawie przeczytanych arcydzieł filozoficznych. Ten pomysł starał się zrealizować, więc szukał we wszystkich dużych miastach kraju młodych ludzi, by poprowadzić ich do „kulturalnego raju”, by rozwinąć w nich esencję człowieka, co z kolei zapewniłoby przetrwanie rumuńskiej kultury. W dzisiejszej Rumunii grupa jego uczniów stanowi elitę intelektualną i kulturotwórczą.
Jego „Dziennik filozoficzny”, to eklektyczny zbiór swobodnych, różnorodnych refleksji, odrębnych „kapsułek”, których inspiracją były fenomeny kultury, literatura, sztuka, język, dialogi i rozmowy. Bardzo często pojawia się motyw Szkoły, do której roli w kulturze Noica przywiązywał ogromną wagę. Lektura tego nieobszernego, stustronicowego dziennika, to prawdziwa uczta duchowa.
Constantin Noica – „Dziennik filozoficzny”, z rumuńskiego przełożył i przypisami opatrzył Ireneusz Kania, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023, str. 103, ISBN 978-83-8196-438-8
—
Komu bije chiński dzwon
„Ulica Żółtego Błota to pierwsza książka w Polsce Can Xue, mocnej kandydatki do literackiej Nagrody Nobla. Tłumaczona na kilkanaście języków autorka często jest porównywana do Borgesa, Kafki czy Becketta. Choć sama pisarka ideę szukania podobieństw literackich komentuje ciut obcesowo: „To nic nadzwyczajnego przegonić Kafkę. Moje dzieła w końcu powstały na barkach tego mistrza literatury eksperymentalnej. Powodem, dla którego chińscy pisarze lubią zastanawiać się nad takimi kwestiami, jest głęboki kompleks niższości. Ja go nie mam, w pełni ufam swojej wyobraźni”. Obrazoburcza i oniryczna proza Can Xue, odrzuca tradycyjną narrację i realizm, sięga za to po domysły, emocje i obrazy. Paranoiczni bohaterowie popychani są do działania destrukcyjnymi impulsami i wypartymi pragnieniami. Katarzyna Sarek, autorka przekładu tak określa jedno z przesłań prozy Can Xue „Przygotuj się na świat pełen nieprzewidywalnych niebezpieczeństw, w którym nie obowiązuje logika, a przemoc potrafi nadejść z rąk obcych i bliskich”.
Przytoczyłem powyższe opinie (także chińskie) i autopinię pisarki Can Xue (rocznik 1953) z wydania przez Państwowy Instytut Wydawniczy kolejnego tytułu ze znakomitej serii współczesnej Prozy Dalekiego Wschodu, ale brak w nich tego, co w jej wybitnym pisarstwie jest najbardziej uderzające. W porównaniu z wybitną prozą Wang Xaobo, Sheng Keyi, Xiao Hong, a zwłaszcza Yana Lianke (najbardziej metaforycznego i onirycznego w tym zestawieniu nazwisk), nie ma u Can Xue nawet śladu oniryzmu i metaforyzmu, lecz jedynie najbrutalniejszy naturalizm. Odnosząc się z obcesową („to nic nadzwyczajnego prześcignąć Kafkę”) pychą, najprawdopodobniej świadomie prowokacyjną, do porównań z Kafką (a także Borgesem czy Beckettem) pisarka dała wyraz swojego (najdelikatniej rzecz ujmując) dystansu do tego rodzaju schematycznych, raczej efekciarskich, artystowskich asocjacji. To co najbardziej w pisarstwie Can Xue uderza, to bezlitosny, brutalny do dna, realistyczny naturalizm, przy użyciu którego oddaje ona bezwzględną, okrutną sprawiedliwość okrutnemu „widzialnemu światu”. Brak snu (oniryzmu) i brak metafory to ten środek pisarski, który znamionuje też brak nadziei. Pasma oniryzmu i metaforyzmu obecne choćby w prozie takiego pisarza jak Yan Lianke (n.p. „Całusy Lenina” nieco łagodzą obraz okrutnego świata, dają słabą choćby nutę nadziei. U Can Xue tego nie ma. Nagi, stuprocentowy mimetyzm jej prozy, jej krańcowy naturalizm, to iż czytelnik może podczas lektury doznać grozy moralnej i fizycznego obrzydzenia. Jej straszny życiorys, nędza, ciężka praca fizyczna, przeżycie głodu (ten motyw jest w „Ulicy Żółtego Błota” silnie obecny) sprawiły, iż poszukiwanie w jej pisarstwie asocjacji z pisarzami szeroko rozumianego „Zachodu” (takimi w końcu, mimo życia w Pradze czeskiej był i Franz Kafka i Latynoamerykanin Jorge Luis Borges, o Beckettcie nawet nie wspominając) nikły ma sens, niezależnie od cech literackiej świadomości pisarki. Stąd najpewniej jej sarkazm, bo choć zauważa, że jej „dzieła powstały na barkach tego mistrza literatury eksperymentalnej”, to złośliwie dodaje, że „powodem, dla którego chińscy pisarze lubią zastanawiać się nad takimi kwestiami, jest głęboki kompleks niższości. Ja go nie mam, w pełni ufam swojej wyobraźni”. Tak, zapewne – wyobraźni, ta zawsze jest pisarzowi niezbędna, ale nade wszystko pisarstwo Can Xue jest jednym z najokrutniejszych świadectw współczesnej kondycji ludzkiej (nie tylko chińskiej), kondycji części z nas, bo jak napisał John Donne, „żaden człowiek nie jest samoistną wyspą (…) dlatego nie pytaj, komu bije dzwon, bije on tobie”.
Can Xue – „Ulica Żółtego Błota”, przekład i przedmowa Katarzyna Sarek, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023, str. 205, ISBN 978-83-8196-520-0
—
Panorama i teatr naszej epoki okiem BW
Bronisław Wildstein jest intelektualistą świadomym (cokolwiek powiedzieć o nim jako publicyście), więc omówienie zbioru jego tekstów śmiało można poprzedzić przedstawieniem jego intencji. O wydanym przez Państwowy Instytut Wydawniczy tomie jego tekstów pod tytułem „Wobec wojny, zarazy i nicości”, sam autor napisał, że „jest on próbą naszkicowania panoramy naszej epoki. Nie tylko jednak. Wychodząc od zdarzeń i dokumentów, ludzi i ich relacji, dzieł sztuki i kultury masowej, próbuję zastanowić się nad kondycją współczesnego człowieka. Nad przyczynami i konsekwencjami zjawisk, które stanowią o stanie naszej cywilizacji. Punktem wyjścia moich obserwacji jest Polska, ale patrząc z jej perspektywy, dostrzegam przecież uzależnienie naszego kraju od polityczno-cywilizacyjnych warunków całego kontynentu i fenomenów globalnych. Wskazuję także jego szczególne miejsce na mapie świata, które pozwala poprzez historię Polski analizować zjawiska uniwersalne”.
Wydany przez Państwowy Instytut Wydawniczy tom składa się z ponad stu tekstów. Ich narrację wyznaczają takie zagadnienia (części) jak „Wojna, Zaraza, Tożsamość Europy i Zachodu, Polska, Unia Europejska, Nowoczesność, Zniszczyć religię, Kościół i człowieka; Konstytucja, prawo, kultura, W teatrze naszych czasów”. Wildstein nie ukrywa swoich jednoznacznie i konsekwentnie prawicowych, konserwatywnych (w sensie publicystycznym i politycznym, a nie klasycznie doktrynalnym) poglądów, więc jego rozważania czyta się jednak bardziej jak publicystykę zaangażowanego publicysty niż jako próbę bezstronnego rozważenia za i przeciw pewnym dokonującym się w cywilizacji procesom. Dokonywana przez niego obrona poglądów, pozycji i działań populistycznej prawicy sprawia, że nawet ciekawe diagnozy, których u Wildsteina nie brak, naznaczone są skazą stronniczości. Jego konsekwentna niechęć do kierunku przemian w Europie i świecie oraz ich coraz silniejszych odprysków w Polsce, nie uwzględnia jednak nie tylko ich pozytywnych stron, ale nieuchronności niektórych z nich, nieuchronności, które nie zależą od żadnej jednostkowej, a niejednokrotnie nawet zbiorowej woli. Wildstein oburza się na laicyzację, widzi w niej zło, ale nie bardzo chce dostrzec faktu, że przyczyny dekompozycji współczesnego chrześcijaństwa, w tym szczególnie katolicyzmu, wynikają z jego radykalnych wynaturzeń, widocznych dziś już gołym okiem, bardziej niż z oddziaływań przeciwników religii. Krytykuje „lewaków” i widzi ich błędy, ale jakby był ślepy na wynaturzenia prawej strony światowego sporu politycznego. Wytyka absurdy hiperradykalnego ekologizmu, ale jakby nie chce uznać, że bez zasadniczych zmian modelu życia, utrzymanie także konserwatywnego modelu egzystencji nie będzie możliwe, bo nie będzie egzystencji w ogóle. Słowem inteligentny człowiek, intelektualista i erudyta jakim niewątpliwie jest Wildstein, ponad obiektywne spojrzenie na wynaturzenia jakie są po wszystkich stronach ideologicznej wojny, wybrał stronnicze służenie jednej stronie, co nie odbiera lekturze jego tekstów niebagatelnej atrakcyjności, ale oddala go od poznawania rzeczy jakimi są, a nie jakimi chciałby je widzieć. Nie mniej warto przestudiować ten tom, bo Wildstein jest, mimo wszystko, intelektualistą interesującym, a także te teksty, które już ukazały się w jednym z prawicowych tygodników, spojone w całość zbioru, nabierają nowego wydźwięku.
Bronisław Wildstein – „Wobec wojny, zarazy i nicości”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023, str. 559, ISBN 978-83-8196-550-7
—
Rosja Samo Zło
Interpretatorzy dramatu Zygmunta Krasińskiego „Irydion” zgodnie podkreślają, że Rzym Heliogabala dławiący Grecję tytułowego bohatera, to kryptonim Rosji dławiącej Polskę. Brzemię Rosji ciążyło na milionach Polaków, ale Krasińskiego obciążało także z powodów rodzinnych. Jego ojciec, napoleoński generał Wincenty Krasiński, jeden ze sławnych szwoleżerów, których tak wspaniale ukazał Marian Brandys w swoim znakomitym cyklu „Koniec świata szwoleżerów” stał się w Królestwie Polskim jednym z czołowych „carskich kolaborantów”, w tej roli ukazanym m.in. przez Stanisława Wyspiańskiego w „Nocy listopadowej”. Andrzej Fabianowski przygotował dla Państwowego Instytutu Wydawniczego antologię tych tekstów Krasińskiego, w których pojawiają się motywy rosyjskie, pośrednio lub bezpośrednio, wprost. „Walka Rosji i Polski rozgrywająca się na polach bitew, ale i – co ważniejsze – w sferze duchowej, walka absolutyzmu z demokracją, kłamstwa z prawdą, uzurpacji praw boskich z czcią dla Boga (prawdziwego) – w wyobraźni poety staje się już nie konfliktem lokalnym, ale najważniejszym placem boju, w którym rozstrzygnie się przyszłość świata. Rosja nie jest po prostu złym państwem, jest złem w najwyższym stadium swej ewolucji, esencją zła wydobytą z dziejów i historii najazdów”. Krasiński widział Rosję jako wcielenie, syntezę i wzorem uniwersalnego zła, państwem bez historii, a raczej o historii nieruchomej, a naród rosyjski jest barbarzyński i niewolniczy, ulegający „szatanowi pychy i zbrodni”, przybierającemu postać swoistego ruskiego mesjanizmu, idei wybraństwa bożego Rusi, kijowskiej i moskiewskiej na przywódcę narodów. Źródłem tej trucizny były bizantyjski cezaropapizm i tyrania mongolska, pod której panowaniem Ruś długo pozostawała. Zdaniem Krasińskiego Rosja „była gotowym, skończonym i spójnym wytworem najbardziej złowrogich pierwiastków w „chemii historii”. Oczywiście, sama Rosja widziała się inaczej. Zachód widziała i widzi jako zdemoralizowany, płytki, sceptyczny. Siebie – jako odwieczną ostoję prawdy i wiary. Antologia o Rosji Krasińskiego zawiera wybór jego poezji, fragmenty poematów, dramatu „Irydion”, prozy artystycznej a także wybór listów, w których pojawiają się wątki związane z Rosją oraz pisma polityczne. Z tych najważniejsze i czyniące największe wrażenie, to memoriały do ministra Guizota (1846), papieża Piusa IX (1846) i cesarza Napoleona III (1854). W drugim z nich pisał m.in. : „Rząd rosyjski (…) upojony niszczycielską namiętnością, nie dał się nigdy przejąć żadną europejską ideą. W stosunkach z cywilizacją łacińską pozostał zawsze wschodnim i barbarzyńskim, ale umiał ze zręcznością zdumiewającą korzystać z wszystkiego, co na Zachodzie królowie lub fakcje w chwilach wzajemnych walk wymyślili lub robili na to, by chwycić w swoje ręce władzę zbyt wielką i samowolną”. (…) Cały ród ludzki musi ona zmiażdżyć, żeby zmiażdżony padł na kolana przed despotyzmem wyniesionym do godności absolutnej prawdy”. W memoriale do Napoleona III Krasiński pisał, że „Rosjanie to istoty najnieszczęśliwsze na świecie, a przez to i najprzewrotniejsze, bo nadmiar nieszczęścia podnosi tylko wielkie dusze, ale ogół ludzi zawsze ogłupia”. (…) „Rosjanie w skrytości serca oni sobie przyznają swoją głęboką degradację, ale nie mają dość rozumu, ani dość godności ludzkiej, żeby jej położyć koniec. (…) roszczą sobie i marzą, że prędzej czy później cały świat będzie poddany tej niewoli tak jak oni. Stąd ten u nich namiętny popęd podbojów, on jeden pozwala im zapomnieć o własnych mękach, bo im daje nadzieję ucisku i cierpienia drugich”.
Zdumiewająca jest przenikliwość Krasińskiego, który prawie nie znając Rosji z autopsji, niemal 170 lat temu analizował Rosję tak trafnie, że jego ocena pokrywa się w dużym stopniu z ocenami światłych, współczesnych nam Rosjan, jak n.p. Władimir Bukowski, którzy po doświadczeniach także XX wieku, podobnie jak on widzieli swój kraj i państwo.
Zygmunt Krasiński „Rosja. Antologia”, wybór, opracowanie i posłowie Andrzej Fabianowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023, str. 355,ISBN 978-83-8196-495-1
—
Mizantrop-humorysta z Montparnasse
Georges Courteline (właśc. Georges Moinaux) (1858-1929) nie jest postacią z pierwszych kart literatury francuskiej, choć w 1926 roku otrzymał Grand Prix Akademii Francuskiej oraz wybrano do Akademii Goncourtów. Jak czytamy w notce wydawniczej, „uzbrojony w druzgocące poczucie humoru i lekkie pióro oraz doświadczenie (…) obywatela udzielnego księstwa paryskiej bohemy, jakim w tamtych czasach był Montparnasse (…) Courteline wyśmiewał ludzką głupotę we wszystkich jej wymiarach, za cel biorąc bezmyślnych żołnierzy i urzędników, cynicznych sędziów i policjantów. Ironiczny świadek epoki jest jak Molierowski Alcest (…)”. Alcest był świadkiem epoki Ludwika XIV, Courteline – La Belle Epoque. Nazywano go „historiografem satyrycznym małomieszczaństwa”.
Courteline był autorem małych form, dziennikarskich, felietonowych, satyrycznych. Był też autorem krótkich, na ogół komediowych i farsowych form teatralnych w duchu Labiche’a, Sardou, Feydeau, humoresek, (nazywano je kurtelineskami) recenzji literackich i librett operetkowych. Jego teksty sceniczne, zazwyczaj krótkie, jednoaktowe, „sajnety” na wzór barokowego teatru hiszpańskiego, wystawiano także w Polsce. Jego własny ojciec nazwał go twórcą „kawiarnianego humoru”, w czym było sporo prawdy, przecież jednak nie deprecjonującej wartości pisania Courteline’a, a jedynie sytuującej społecznie jego publiczność czytającą, która rano wykupywała jak świeże bułeczki gazety z jego tekstami. „Moja filozofia życiowa”, to wybór sentencji z tekstów Courteline. Zaliczano go do „nieśmiertelnej falangi autorów francuskich”, przynależnych do tradycji Rabelais i Moliera. Niewielka, wydana przez Państwowy Instytut Wydawniczy książeczka (oryginał francuski ukazał się w 1917 roku), to „kwintesencja jego wizji człowieka, społeczeństwa, natury i historii. Na dziesięć rozdziałów tworzących ten tomik składają się dziesiątki aforyzmów, które przywołują na myśl wielką tradycje filozoficznej aforystyki francuskiej, tworzoną m.in. przez La Bruyere’a, La Rochefoucauld, Tallementa de Reaux czy Chamforta, choć w moim osobistym odbiorze nie dorównuje im, acz w 1969 pełen superlatyw esej poświęcił pisaniu Courteline’a Krzysztof Wolicki w miesięczniku „Dialog”. Zilustrowane przez ciekawe rysunki Leona Besa, wydanie „Mojej filozofii życiowej” jest prawdziwym edytorskim rarytasem.
Georges Courteline – „Moja filozofia życiowa”, przekład i posłowie Jan Maria Kłoczowski, ilustracje Leon Bes, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023, str. 228, ISBN 978-83-8196-341-1
—
„Cieniem będąc, cieniem zostałem”
Po trójksiągu „Pogrom”: 1905”, „1906” i „1907” Wacława Holewińskiego ukazał się kolejny tom jego prozy, powieść „Cieniem będąc, cieniem zostałem”. Ułatwię sobie zadanie i posłużę się na wstępie tekstem, w którym Wydawnictwo „Lira” w telegraficznym w skrócie przedstawia fabułę tej powieści: „W 1909 roku syn byłego powstańca styczniowego, utracjusz z bogatej rodziny, uwielbiający hazard, wygrywa w Monte Carlo równowartość 774 kilogramów złota. Odtąd wykupuje akcje kolejnych banków, inwestuje w kopalnie, cukrownie, transport i fabryki… Oto Karol Jaroszyński – Polak, który w przededniu I wojny światowej był jednym z najbogatszych ludzi w Polsce ludzi na świecie. W napisanej z niezwykłym rozmachem powieści Wacława Holewińskiego śledzimy koleje życia bohatera w rozmaitych odsłonach, na tle najważniejszych wydarzeń dziejowych i z udziałem osób, których nazwiska na trwałe zapisały się na kartach historii. Niezwykłe losy Jaroszyńskiego są też pretekstem do ukazania ponownych narodzin Rzeczpospolitej w pierwszych dekadach XX wieku. Jak na jego działalność wpłynie rewolucja bolszewicka? Czy uda mu się zachować majątek? I czy ożeni się z córką cara? Jaroszyński – wizjoner, człowiek wielu talentów, hazardzista, zadeklarowany patriota … Historia jego życia to gotowy scenariusz filmowy”.
Holewiński jest sprawnym majstrem literackim. Zna i potrafi stosować reguły tworzenia profesjonalnej prozy. Umie tworzyć wartkie fabuły i ciekawe postacie, choć – w moim odczuciu – brakuje jego prozie organicznej naturalności, prawdy świata przedstawionego, czuje się, że jest on wymyślony pod istniejące wyobrażenia, a postaciom, w tym głównej postaci Jaroszyńskiego, nie dostaje dość soczystości i „trójwymiarowej” głębi. Dialogi zbyt często naznaczone są nierealistyczną retoryką, wyspekulowane, skonstruowane tak, by w skrócie przywołać zachodzące wydarzenia i zasygnalizować idee oraz przekonania polityczne wyznawane przez postacie powieści, co oddala owe dialogi od naturalności realistycznego języka. Słowem, przy wszystkich fabularnych walorach prozy Holewińskiego, jest w niej coś co sprawia, że – jak zwykło się mówić – „szeleści papierem”. Natężenie tych mankamentów jego prozy nie jest bardzo silne, nie na granicy literackiego kiczu i schematu, ale też nie pozwala postawić jej na półce z dokonaniami najwyższej artystycznej próby, choć bezapelacyjnie autor dysponuje rozległ wiedzą o epoce, o której pisze i która go fascynuje. Mimo tych subiektywnych zastrzeżeń cenię Holewińskiego za to, że wypełnia jako pisarz historyczny lukę w opisie fascynującej epoki w historii Polski i Europy, historię pierwszych dwóch dekad XX wieku, w tym czas fermentu lat 1905-1907 i budzenia się niepokojów, które doprowadziły do wybuchu Wielkiej Wojny 1914-1918 i do rewolucji: w Niemczech wilhelmińskich i bolszewickiej w Rosji. Natomiast behawioryzm powieści na pewno ułatwi przekształcenie w przyszłości powieściowej fabuły w filmowy scenariusz, jak w przypadku „Pogromu 1905”, zekranizowanego jako serial telewizyjny „Polowanie na ćmy”. Jego prozę czyta się z autentyczną czytelniczą satysfakcją.
Wacław Holewiński – „Cieniem będąc, cieniem zostałem”, Wydawnictwo Lira, Warszawa 2023, str. 348, ISBN 978-83-67654-08-1
—
Wodzowie polscy „bez skazy i zmazy”
Już setki razy wielu z nas czytało o tych postaciach. Jako o bohaterach głównych, koronnych, bohaterach biografii i w dygresyjnych passusach, w szkolnych podręcznikach do historii, w naukowej historiografii, w prozie powieściowej i poezji. Nie byłoby więc dziwne przy tej lekturze uczucie prawnego nasycenia, czy znudzenia nawet. A jednak za każdym razem w lekturze o polskich historycznych wodzach jest coś pociągającego, coś czarującego, coś krzepiącego. Edmund Oppman (zbieżność nazwisk ze słynnym poetą-bardem Warszawy Arturem Oppmanem przypadkowa?) napisał cykl opowieści o sławnych wodzach polskich, od Bolesława Chrobrego do Józefa Piłsudskiego. A że jest tych pomieszczonych w tomie portretów wodzów nie aż tak wiele, więc można ich wymienić: Władysław Jagiełło, Władysław III Warneńczyk, Jan Tarnowski, Stefan Batory, Stanisław Żółkiewski, Jan Karol Chodkiewicz, Władysław IV, Stefan Czarniecki, Jan III Sobieski, Kazimierz Pułaski, Tadeusz Kościuszko, Książę Józef Poniatowski, Józef Chłopicki, Jan Skrzynecki, Ignacy Prądzyński, Józef Bem, Romuald Traugutt, Józef Hauke-Bossak. Część z nich to wyłączni wodzowie wojskowi, jak Kazimierz Pułaski czy Ignacy Prądzyński, część to także politycy, jak Bolesław Chrobry czy Józef Piłsudski.
Rzecz, wydana przez oficynę „Biały Kruk”, jest pięknie napisana i pięknie, na wysokim poziomie poligraficznym, zilustrowana. Jeśli miałbym jakieś zastrzeżenie do tej publikacji, to do nazbyt dużej dawki hagiograficznego ujęcia sylwetek i ich działań. „Wodzowie Polski” przedstawieni są (z nielicznymi wyjątkami) jako „mężowie bez skazy i zmazy”, a ich działania jako niezmiennie wybitne lub wielkie. A przecież mamy do czynienia z ludźmi pełnymi zarówno zalet jak i wad, ludźmi którzy dokonywali rzeczy wybitnych, ale też popełniali błędy i czyny nikczemne. A przecież, jak napisał wybitny pisarz Józef Mackiewicz, „tylko prawda jest ciekawa”, ciekawsza niż programowa idealizacja w duchu sentymentalnego patriotyzmu. Można jednak znaleźć usprawiedliwienie dla takiej, nieco wyidealizowanej wizji historii. Edmund Oppman (1903-1951), historyk , który swoich „Wodzów Polski” napisał w 1934 roku (choć głównie zajmował się historią powstań listopadowego i styczniowego), po wrześniu 1939 roku znalazł się na emigracji w Anglii i należał do tego pokolenia, które w idealizacji historii Polski oraz jej protagonistów widziało swoją patriotyczną misję.
Edmund Oppman – „Wodzowie Polski. Szlakami chwały oręża polskiego”, Biały Kruk, Kraków 2023, str. 358, ISBN 978-83-7553-367-5
—
„To jest Ameryka, to słynne USA…”
Stereotypowe, powszechne wyobrażenie Ameryki, Stanów Zjednoczonych, to wyobrażenie bogactwa i splendoru. Mimo więc takich dzieł literackich jak powieści Erskine’a Caldwella („Sługa boży” czy „Ziemia tragiczna”), Johna Steinbecka („Grona gniewu”), ale także proza Williama Faulknera, które pokazują Amerykę robotniczą, siermiężną, ubogą, czy Amerykę okiem Johna Schlesingera w filmie „Nocny kowboj” – siła sugestii płynąca z powieści Francisa Scotta Fitzgeralda („Wielki Gatsby”, „Ostatni z wielkich”) czy kina hollywódzkiego ukazującego świat ludzi bogatych, ciągle jest silniejsza. Wielu z nas pamięta popularną w Polsce po wojnie śpiewkę: „To jest Ameryka, to słynne USA, to jest kochany kraj, na ziemi raj”.
„Nomadland” Jessiki Bruder opisuje tę ubogą, siermiężną i zaharowaną Amerykę, ale nie w perspektywie historycznej, lecz nam współczesnej. Jej obszerny reportaż zaczyna wstęp takimi czterema zdaniami: „W chwili, gdy to piszę, są rozrzuceni po całym kraju. W Drayton w Dakocie Północnej były taksówkarz z San Francisco, lat sześćdziesiąt siedem, pracuje przy dorocznych zbiorach buraka cukrowego. Od świtu do nocy, czasem w minusowych temperaturach, pomaga zrzucać tony buraków z ciężarówek, które zjeżdżają z pola. Śpi i mieszka w busie, odkąd Uber wygryzł go z rynku i zarobienie na czynsz stało się niemożliwością”. I tak jest już dalej. Zdanie po zdaniu, rozdział po rozdziale ukazuje Bruder miazgę tej biednej Ameryki, której nie tworzą już afrykańscy i latynoscy imigranci, ani nawet byli robotnicy ze zlikwidowanych fabryk, lecz byli członkowie amerykańskiej, białej klasy średniej. Jest to obraz niezwykle sugestywny, realistyczny, naszpikowany detalami, soczysty. Tu właśnie widać literacką klasę Jessiki Bruder, która z materii tak siermiężnej potrafiła utkać obraz tak atrakcyjny – paradoksalnie – artystycznie, bo o tym brzydkim świecie czyta się znakomicie, a oczyma wyobraźni czytelnik widzi współczesną apokalipsę biedy i upadku mitycznej Ameryki, krainy sukcesu, który może odnieść każdy, nawet „pucybut”. Unaocznili to znakomicie twórcy filmu „Nomadland”, który powstał w oparciu o reportaż Bruder i w którym jedną z postaci, Lindę, zagrała wspaniała aktorka Frances McDormand.
Jeśli zastanawiamy się nad przyczynami sukcesu Donalda Trumpa i emocjami targającymi tymi, którzy w styczniu 2021 roku wdarli się na Kapitol, to w „Nomadlandzie” Jessiki Bruder możemy znaleźć przynajmniej część odpowiedzi na to pytanie.
Jessica Bruder – „Nomadland. W drodze za pracą”, przełożyła Martyna Tomczak, Wydawnictwo Czarne, Wołowsiec 2021, str. 276, ISBN 978-83-8191-217-4
—
O Dejmku (prawie) wszystko
Dokładnie z końcem minionego roku upłynęła 20 rocznica śmierci Kazimierza Dejmka (1924-2002). W dziesięć lat po ukazaniu się obszernej monografii jego dokonań teatralnych („Teatr Kazimierza Dejmka” pod redakcją Anny Kuligowskiej-Korzeniewskiej), dostaliśmy, wydaną nakładem Teatru Narodowego, jego pełną biografię autorstwa Magdaleny Raszewskiej, która pięknie i twórczo kontynuuje dzieło swojego ojca, wybitnego teatrologa Zbigniewa Raszewskiego. Autorka wykonała pracę benedyktyńską, jako że biografia Dejmka nie była jedynie „branżową” biografią wybitnego reżysera teatralnego, inscenizatora „majstra od teatru”, lecz postaci wielowarstwowej: aktora, reżysera, w kraju i za granicą, działacza społecznego, człowieka wplątanego z politykę, a później także wprost polityka, w roli ministra kultury w latach 1993-1996, człowieka skomplikowanego, kontrowersyjnego w swoim środowisku, szanowanego ale i nie lubianego, podziwianego ale i budzącego lęk, trudnego, a często brutalnego w sposobie bycia, ideowego socjalistę, szczerego człowieka lewicy, członka PZPR a jednocześnie kontestatora realiów ustroju, człowieka (prawie) bezkompromisowego.
Raszewska rozpoczęła swoją narrację rozdziałem „Prehistoria”o dzieciństwie i okresie dorastania Dejmka, z uwzględnieniem jego czeskich po ojcu korzeni. Bardzo precyzyjnie pokazała też jego artystyczną genezę i zasadniczy wpływ jaki wywarł na nim jego jedyny preceptor, Leon Schiller. Jego zmagania z materią teatru w Łodzi, w okresie socrealizmu, włącznie ze słynną realizacją „Brygady szlifierza Karhana” Vaśka Kani, jego szaloną, plebejską ambicję i pracowitość, a przy tym swoistą odmienność w środowisku z natury i tradycji skłonnym do pięknoduchostwa i artystostwa, w które zaszczepiał surowego ducha ciężkiej roboty, dyscypliny i porządku, a nawet pewnej odmiany biurokratyzmu socjalistycznego.
Oczywiście najobszerniejszy, stustronicowy rozdział poświęciła Raszewska największej artystycznej i życiowej przygodzie Dejmka, jaką było dyrektorowanie Teatrowi Narodowemu w Warszawie (1962-1968) i legendarna inscenizacja mickiewiczowskich „Dziadów” (1967), której polityczne i moralne konsekwencje wpisały się w najnowszą historię Polski jako jedno z najważniejszych wydarzeń. Zanim do tego doszło, Dejmek bogactwo swojego inscenizacyjnego talentu i zainteresowań objawił w tak radykalnie odmiennych pod każdym względem realizacjach jak mistyczne widowisko „Historyi o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim” Mikołaja z Wilkowiecka (1962) z jednej strony i teatr par excelence polityczny w „Namiestniku” Rolfa Hochhutha (1966). Samej anatomii politycznej wydarzeń marcowych 1968 wokół „Dziadów” poświęciła biografistka relatywnie mało miejsca, powodowana być może przekonaniem, że została ona gruntownie opisana w licznych szczegółowych publikacjach naukowych i publicystycznych. Natomiast dzięki gruntownym kwerendom dokonanym przez Raszewską czytelnik ma okazję poznać dość słabo dotąd znany, raczej wzmiankowany niż opisany okres jego zagranicznego „wygnania”, czyli pracy reżyserskiej Dejmka w Norwegii, Szwajcarii czy we Włoszech. To rzadkie naówczas wśród polskich ludzi teatru doświadczenie wzbogaciło Dejmka o aktywa artystyczne i świadomość twórczą, dające mu przewagę nad wszystkimi jego kolegami po fachu. Jeszcze przed pełnym zaangażowaniem się na scenach europejskich zrealizował szereg wybitnych przedstawień, m.in. „Elektrę” Jeana Giraudoux (1973) i „Sułkowskiego” (1974) w Teatrze Dramatycznym, „Operetkę” Witolda Gombrowicza (1975) w Łodzi, będącą jego wielkim powrotem do polskiego teatru, „Patnę” wg „Lorda Jima” Josepha Conrada, (1976), „Wielkiego Fryderyka” Adolfa Nowaczyńskiego (1977), czy „Vatzlava” Sławomira Mrożka (1979). Jednak triumfalny powrót Dejmka na stanowisko dyrektora teatru (Polskiego w Warszawie), dokonany w scenerii szczytowych napięć „karnawału „Solidarności” (marzec 1981) niemal w aurze bohatera narodowego, był triumfem połowicznym. Dejmek nie powrócił do Teatru Narodowego, miejsca jego największych dokonań, lecz do „stajni Augiasza” jaką był teatr przy ulicy Karasia, pełen gwiazd i legend aktorskich, ale artystycznie bezwładny, nijaki, „muzealny”. Co prawda Dejmkowi udało się tę scenę w końcu wyraźnie podźwignąć, ale miał już wtedy prawie 60 lat, a ponadto czuł, że bliska mu formuła teatru, teatru, w którym królowało słowo i myśl i którą uprawiał w Narodowym, zaczyna się wyczerpywać. Nadto powitany jak powracający z wygnania „bohater narodowy” Dejmek szybko przekonał się, że jego artystyczne, polityczne i społeczne przekonania, a nade wszystko jego wizja rzeczywistości, pozostają w sprzeczności z powszechnymi nastrojami społecznymi, w tym nastrojami środowiska teatralnego. Jednym z przykładów takiej rozbieżności był odbiór przez publiczność wyreżyserowanego przez niego „Wyzwolenia” Stanisława Wyspiańskiego, którego premiera odbyła się w lipcu 1982 roku, kilka miesięcy po wprowadzeniu stanu wojennego. Dejmek zaakcentował w swojej koncepcji inscenizacyjnej krytykę polskich wad narodowych, ale publiczność nie zwróciła na to uwagi i poddała się patriotycznemu uniesieniu, powodowana jedyne naskórkowymi atrybutami przedstawienia. „Równolegle z historią Dejmka – dyrektora Teatru Polskiego toczą się dzieje Dejmka – działacza i prezesa ZASP. Są znacznie bardziej dramatyczne i do dziś trudne do oceny, wywołujące emocje, mimo że główni uczestnicy tych zdarzeń już nie żyją, a dokumentów jest ze zrozumiałych względów mało i budzą wiele zastrzeżeń” – zauważa M. Raszewska. Ten okres to lata 1981-1989. W latach 1993-1996 Dejmek pełnił funkcję ministra kultury i sztuki w rządzie SLD-PSL. Był to czas największego regresu kultury w okresie powojennym, wywołany radykalnym, szokowym zmniejszeniem dotacji budżetowych na działalność artystyczną. Dejmek, człowiek wojowniczy i uparty, wydał walkę niszczącemu kulturę „molochowi” neokapitalizmu nadwiślańskiego. Jednak jego wysiłki nie przyniosły radykalnej poprawy, a niektóre posunięcia, jak powołanie do życia hojnie dotowanego tygodnika „Wiadomości Kulturalne” pod redakcją KTT, choć szlachetnie motywowane, było wyrazem walki z wiatrakami i rozmijało się z tendencjami w prasie i innych mediach, których Dejmek nie był już w stanie powstrzymać.
Magdalena Raszewska, z właściwym sobie znawstwem, erudycją, starannością i benedyktyńską pracowitością sprezentowała miłośnikom teatru, obiektywny, rzetelny ale też atrakcyjnie podany portret jednego z najwybitniejszych inscenizatorów, ludzi polskiego teatru na całej przestrzeni jego dziejów.
Swoją biografię zakończyła autorka takim oto, na wpół subiektywnym wyznaniem: „Każdy teatr ma kilka wersji swojej historii. Ma tę obserwowaną z fotela widza (…) Ma też historię rekonstruowaną później przez historyków z recenzji, zdjęć egzemplarzy. I jeszcze tę, która rozgrywa się między teatralną portiernią, tablicą ogłoszeń, bufetem, pracowniami i garderobami. (…) Świat Kazimierza Dejmka widziany z fotela na widowni znamy, jest już nieźle opisany. Zajęłam się tym drugim, odwołując się do pierwszego. (…) Okazuje się, że wyświechtane pojęcie „kulis teatru” traci wiele ze swojej magii: nie nie żadna „świątynia sztuki”, teatr to takie samo miejsce pracy jak każde inne. Przytaczając nieprzeznaczone do publikacji notatki, listy, donosy i plotki, kompromitujemy ten przybytek muz, demitologizujemy życie artystów. (…) dokonuje się dekonstrukcja mitu, ale pozwala to zrozumieć, dlaczego ten pierwszy świat, ten oglądany z fotela na widowni, wygląda tak właśnie, a nie inaczej. I dlaczego per saldo – jest tak fascynujący i tak ważny”.
Magdalena Raszewska – „Dejmek”, wyd. Teatr Narodowy, Warszawa 2021, str. 630, ISBN 978-8361317-3
—
Redaktor, policjant, „sfinks”
Przystępując do lektury wydanej przez krakowski „Znak” biografii Krzysztofa Kozłowskiego autorstwa Andrzeja Brzezieckiego obawiałem się nieco, że będą to godziny spędzone w konwencji: „Znacie? To posłuchajcie”. Książek i tekstów prasowych poświęconych krakowskim kręgom „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku” w latach PRL nagromadziły się na przestrzeni 33 lat bardzo wiele, od „Trzech ćwiartek wieku” (1990), rozmów Jacka Żakowskiego z Jerzym Turowiczem, poprzez jego „45 lat w opozycji” (1990), o „TP”, czy także tego autora, „Pół wieku pod włos” (1999), pozycji cennych, acz niepozbawionych akcentów hagiograficznych, aż po krytyczne i w zamiarze demaskatorskie ujęcie Romana Graczyka w „Cenie przetrwania? SB wobec „Tygodnika Powszechnego” (2011). Do tego wypada dołączyć niezliczone artykuły prasowe i dygresyjne passusy w publikacjach książkowych dotyczących historii PRL. Także sam Krzysztof Kozłowski był już bohaterem wydanego jako książka wywiadu „Gliniarz z „Tygodnik” przeprowadzonego z nim przez Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetko, ale dotyczył on okresu, gdy redaktor „TP” został (1990) ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, przejmując schedę po Czesławie Kiszczaku. Wystarczy zresztą przejrzeć bogatą, wybraną tylko, a nie pełną bibliografię, listę tytułów książek poświęconych szeroko rozumianemu kręgowi „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku” i koła poselskiego „Znak” w Sejmie PRL.
Moje obawy okazały się jednak płonne. Brzeziecki, biorąc „na warsztat” osobę KK otworzył sobie, jako autorowi, i nam, jako czytelnikom, możliwość nowego, świeżego spojrzenia na historię tego środowiska. Okazało się, że ten sam, na pozór opisany i „ograny” temat, pokazany nagle przez pryzmat jakiejś konkretnej postaci nabiera nowych barw Stefan Kisielewski, legendarny felietonista „TP”, który znany był z ciętego języka i złośliwości ciskanych bez pardonu pod adresem koleżeństwa z redakcyjnego zespołu, do KK akurat nie miał zastrzeżeń i nazywał go „bardzo porządnym chłopakiem” i „fanatykiem „Tygodnika Powszechnego”, a to w jego wydaniu wiele znaczy. Brzeziecki rozpoczyna swoją opowieść niemal prozatorsko, epicko, niemal jak w „Lalce” Prusa od plastycznego opisu zmierzania przez KK na obrady Okrągłego Stołu w lutowy, szary, błotnisty poranek 1989 roku („Było pochmurno i zimno. Padła deszcz ze śniegiem, a na krzywych chodnikach warszawskich…) Jednak, prawie natychmiast, w trybie retrospekcji, dokonuje „powrotu do przeszłości” czyli do dzieciństwa KK (rocznik 1931), spędzonego w jego rodzimym środowisku ziemiańsko-inteligenckim (jego stryj Leon był premierem RP za czasów Józefa Piłsudskiego), z uwzględnieniem historii rodu Kozłowskich. Szczęśliwie Brzeziecki, i to jest jeden z walorów jego biografii, nie przeciąża narracji (co często zdarza się wielu autorom) hagiograficznymi, idyllicznymi obrazkami z sielskiego, ziemiańskiego dzieciństwa, a to co podaje, podaje bez słodkiego, snobistycznego zadęcia. Szybko natomiast przechodzi do powojennej aktywności KK, jego studiów w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a potem jego wejściu w krakowski krąg „Tygodnika Powszechnego”.
„Miał doskonały zmysł rzeczywistości. Potrafił wyczuć tę cienką linie między kompromisem, która dzieliła kompromis od kompromitacji. Krzysztof Kozłowski często był przeciw, ale nigdy nie był przeciw wolności i prawdzie. Był intelektualistą gorącego serca i chłodnego namysłu. Andrzej Brzeziecki znakomicie potrafił odczytać obraz i sens biografii Krzysztofa. Każdy mógłby marzyć, by to on został jego biografem” – napisał o książce Adam Michnik. Bardzo trafnie. Dlatego wypożyczyłem od niego tę opinię i nie zawahałem się jej użyć.
Co jeszcze można znaleźć w znakomicie napisanej biografii KK? Ano, na początek biografii n.p. raczej mało poza Krakowem znany fakt, że jego licealny kolega i przyjaciel, późniejszy PZPR-owski, krakowski lewicowy działacz polityczny i kulturalny Andrzej Kurz pochodził z rodziny endeckiej i brał gorliwy udział w krakowskich zamieszkach 3 maja 1946 roku. Interesujące są uwagi autora o atmosferze powojennego, bezetowskiego, klerykalnego i mieszczańskiego Krakowa, który długo jeszcze trwał w warunkach PRL. O napięciach „Tygodnika Powszechnego” z prymasem Wyszyńskim, który nie lubił jego „inteligenckości”. Szczególnie interesująca, a nawet pasjonująca jest część poświęcona objęciu przez KK funkcji najpierw wiceministra w MSW w rządzie Tadeusza Mazowieckiego (jako bezpośredni podwładny Czesława Kiszczaka), a kilka miesięcy później szefa resortu, po Kiszczaku. Wykorzystując ciekawe źródła i interesujące relacje (m.in. Bartłomieja Sienkiewicza czy Wojciecha Brochwicza) Brzeziecki pokazał proces wchodzenia ludzi dawnej opozycji do MSW jako wyjątkowo trudny, związany z licznymi barierami, jako odbiegający od wielu potocznych wyobrażeń o jego przebiegu. W tej części pojawia się wątek „fascynacji” KK Kiszczakiem i spokojnego realizmu w podejściu do funkcjonariuszy MSW z poprzedniego systemu, kontrastujący z „antyesbeckim”, a także antyeseldowskim wybuchem jego emocji po „aferze Olina”, kiedy to gorączkowo miał domagać się odsunięcia od władzy SLD, co bardzo krytycznie i złośliwie zdyskontowali cytowani w tym rozdziale Jerzy Urban (w „Nie”) i Piotr Gadzinowski (w „Trybunie”). Takich smaczków jest w biografii dużo, co czyni jej lekturę bardzo atrakcyjną. Interesujące są też w niej niebanalnie zarysowane miniportrety postaci z różnych okresów działalności KK, n.p. radykalnej katolickiej publicystki „Znaku” Anny Morawskiej (KK napisał o niej, że nigdy nie spotkał „podobnie wściekłego i nie przebierającego w słowach człowieka”), „Kisiela” czy Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, z którym KK wszedł w polemikę w ocenie transformacji z udziałem SB i SLD. W sposób zróżnicowany, w zależności od punktu widzenia, sportretowana została psychologiczna sylwetka samego KK. Jedni widzieli go jako człowieka szorstkiego i bali się go (n.p. Andrzej Romanowski), inni jak niektóre pracownice redakcji „TP” uważały go za człowieka „niewychowanego” i „ordynarnego”, a jeszcze inni za arbitra elegancji i kultury, w tweedowej marynarce, z fajką i kieliszkiem brandy w dłoni. Jedni cenili go za chłodny umysł polityczny i cechy rasowego polityka, inni (jak n.p. cytowani Urban i Gadzinowski, a także Stanisław Stomma) rozczarowali się jego polityczną rozwagą i umiarem po jego emocjonalnym wybuchu po „sprawie Olina”. Jeszcze inni, jak funkcjonariusze SB (czy Mieczysław F. Rakowski) w latach sześćdziesiątych uważali go za zakamieniałego reakcjonistę i antykomunistę, a inni, jak prawica lat 90-tych, widzieli w nim „obrońcę esbeków” „bliskiego lewicy”.
Reasumując: biografia KK autorstwa Andrzeja Brzezieckiego zasługuje na najwyższe uznanie nie tylko z uwagi na klarowny styl i bogactwo faktograficzne, ale także dlatego, że pozostawia czytelnika z poczuciem pewnej zagadkowości jego sylwetki: kim KK był naprawdę lub kim był najbardziej? Publicystą, redaktorem, politykiem policjantem, reakcjonistą, lewicującym z lekka liberałem, brutalem, człowiekiem dobrych manier…? Być może po trosze każdym, jako skomplikowana osobowość. Na pewno do końca pozostał zagadkowym „sfinksem”.
Andrzej Brzeziecki – „Kocio, Kozioł, Senator. Biografia Krzysztofa Kozłowskiego”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2022, str. 511, ISBN 978-83-240-6177-8