Adam Tomczyk – Aloha

0
117
Maria Wollenberg-Kluza

            Aloha! Dzian wrócił z urlopu. Był na Hawajach. Normalnie pojechałby gdzie indziej, może znowu do Kalifornii popatrzeć na winnice, skosztować wina prosto z piwnic w okolicy San Diego. Oglądał o tym rejonie Kalifornii program w telewizji, który na nowo rozbudził w nim takie marzenie. A może pojechałby do Wisconsin, bo niedaleko, a świat tam już inny zanurzony w zielonym cieniu i aromacie sosnowych lasów albo urlop spędziłby po prostu w domu. Córka, która pracowała w liniach lotniczych United Airlines wybrała takie miejsce na Hawajach blisko Honolulu i właściwie zmusiła ojca, by pojechał. Na to, że trzeba wykorzystać darmowe przeloty nie miał już argumentów. Dał się też namówić, bo przypomniał sobie z dzieciństwa powiedzenie o tym, że ktoś wybiera się do Honolulu. Wtedy było to miejsce nierealne, wymyślone i z jakiejś bajki, a teraz ma szansę tam być. Polecieli we czwórkę, córka ze swoim chłopakiem, a Dzian dotrzymywał towarzystwa żonie. Spacerował wśród palm ubrany w szorty zdobione w desenie zielonych liści i koszulkę w kwiaty i papugi. Na plaży zdejmował koszulkę, wystawiał tors do słońca i patrzył w dal Pacyfiku. Coraz chętniej spoglądał w stronę lądu, gdzie pod okapem parasoli i szałasów serwowano kolorowe drinki. Od czasu do czasu, dla ochłody i by zabić nudę, zanurzał się w lazurowej wodzie oceanu. Tak do południa. Po południu znowu to samo przebywanie w tym zbiorowym wypoczynku. Chciałby tak jak młodsi posurfować na falach, ale czego nie nauczył się Jaś, Jan nie umie. Może tylko patrzyć. Raz wybrali się wodolotem na wycieczkę do sąsiedniej wyspy. Wyspa podobna i podobni ludzie, ale rejs zrobił na Dzianie wrażenie niezapomniane.

            Wieczorem wypijał dwa drinki i zasypiał snem lekkim jak morska piana. Za murami hotelu tętniło nocne życie. Niektórzy tylko wtedy się uaktywniali. Po kilku dniach Dzian był znużony. Jedynie z obowiązku jeszcze asystował żonie w spacerach na plażę. Już się nie kąpał, ani nie opalał, patrzył jedynie w lazur morza i na dziewczyny, które spacerowały prawie nagie, z wetkniętymi we włosy kwiatem plumerii, podniecając go grzesznie. Raj na ziemi – pomyślał Dzian. Patrzył i pił drinki pod parasolem. W drugim tygodniu już nie  towarzyszył żonie, jeżeli wychodził z hotelu, to tylko po to, by kupić butelkę alkoholu. Wracał, w ciszy delektował się trunkiem i podziwiał widok z hotelowego okna.

            Wrócił opalony i chyba szczęśliwy, że wrócił wreszcie na swoje kąty, do swojej piwniczki, na kilka jardów swojego trawnika. Błyszczały mu oczy radością powrotu. Najbardziej cieszyła się suczka Sunia. Skakała, biegała w kółko, merdała ogonkiem. Dzian wziął ją na ręce, tulił i głaskał.

            – Jest Dzian, jest. Nie zostawił Suni. Tęskniła Sunia za Dzianem? Dzian też tęsknił.

            – Przecież widać, że pies się cieszy, ale nie rozumie co do niego mówisz – powiedział Józef.

            – Sunia wszystko rozumie. Ty nie lubisz piesków.

            Józef spojrzał krzywo i poszedł do siebie. Dzian został sam na sam ze swoim pieskiem. Usiadł pod markizą i rozkoszował się spokojem wieczoru.

            – Jak tam Dzian na urlopie? Co słychać w Honolulu? – spytałem go na powitanie.

            – Aloha – odpowiedział Dzian. Był opalony, jakby specjalnie po to jechał na Hawaje.

            Uścisnęliśmy sobie dłonie. Byłem zmęczony, bo dzień był upalny. Słońce świeciło  jaskrawo, jakby chciało promieniami rozproszyć każdy kawałek cienia. Nawet w cieniu nie można było zaznać otuchy w tym ukropie pełnym ciężkiej wilgoci. Dopiero zmierzch przynosił ulgę od słońca, ale dalej było duszno. Okładaliśmy na przedmieściach Chicago dom sidingiem.

Zaczęliśmy tam, gdzie cień, lecz słońce dogoniło nas na kolejnej ścianie. Piekło i smażyło jak na patelni. Szedłem od autobusu po pracy wykończony tą pogodą. Przysiadłem się pod markizą tylko na chwilę, bo marzyłem o chłodnej kąpieli.

            Dzian uśmiechnął się. Jaszcze w jego oczach połyskiwało światło Hawajów rozproszone w zielonym cieniu palm i w błękicie Pacyfiku. Machnął ręką, jakby chciał powiedzieć: Nie do wiary, to się w głowie nie mieści.

            – Narodu jak mrówek. Dzień i noc zabawa. Dziewczyny na plaży z przodu zasłonięte trójkącikiem materiału jak listkiem figowym, a z tyłu sznurek pomiędzy pośladkami. Koniec świata – znowu machnął ręką i kręcił głową, jakby temu co widział, jeszcze nie dowierzał.

            Dzian wstawał codziennie o czwartej rano. Odpalał swojego buicka i jechał na Kakrociowo. Tak nazywał ten rejon miasta, gdzie mieszkali Portorykańczycy, Meksykanie i Afroamerykanie. Tam w masarni, pod okiem meksykańskiego supervisor’a, przyprawiał mięso na szynki, dodawał potrzebne ingrediencje, macerował, potem wkładał je do form i na wózkach wwoził je do parzenia w komorach parowych. Upychał też mięso szynkowe w siatki i wieszał na drążkach w wędzarni.

            Nie lubił swojego szefa.

            – Mafia, faken. Meksykańska mafia – mówił, ilekroć rozmowa zeszła na temat jego pracy. – Ale już niedługo emerytura – pocieszał się.

            W piątki Dzian wracał z pracy później, bo po drodze, kiedy tylko minął Kakrociowo, wstępował do tawerny. Tam wypijał drinka. Zapominał o wrednym przełożonym i wracał do domu.

            Czasem, gdy spodziewał się gości, w sklepie kupował butelkę alkoholu. Po obiedzie odpoczywał dwie godzinki u siebie w klimatyzowanej sypialni. Pokrzepiony snem schodził na dół do swojej winiarni. Towarzyszyłem mu czasem w piątkowe wieczory. Rozmawialiśmy. Wspominał młode lata. To nas zbliżało, bo przecież działo się w mojej rodzinnej wsi.

            – W stodole za krokwią na górnej płatwie schowałem pistolet. Ukradłem go Niemcowi. Kąpał się w balii przy studni na sąsiednim podwórzu. Leżał jego mundur na taborecie i pistolet w kaburze. Tylko wejść w krzaki i wyciągnąć rękę. Tak mnie coś podkusiło i tak zrobiłem. Potem się tego przestraszyłem. Schowałem pistolet. Nikt mnie nie widział. Niemiec szukał broni. Widać było, że zdenerwowany. Myślałem, że zwoła cały pluton i będą robić rewizje po domach, przesłuchiwać i wrzeszczeć po niemiecku, ale ten oficer chyba nikomu o tym nie powiedział. Tak sobie potem pomyślałem, że też się bał jakiejś kary. Jak po wojnie wystrzelałem wszystkie naboje, znowu go ukryłem za krokwią.

            – Do tej pory pewnie już zardzewiał – powiedziałem.

            – W szmatach naoliwionych nic się mu nie stało.

            – Może ktoś go już znalazł – bardziej stwierdziłem niż zapytałem.

            – Na pewno jeszcze tam jest – Dzian powiedział z przekonaniem.

            – Jak wrócę, to mogę sprawdzić.

            Dzian spojrzał na mnie, tak jakby  żałował, że mi o tym powiedział.

            – Pojechałbyś do Polski w odwiedziny. Zobaczysz, co się zmieniło.

            Zastanawiał się przez chwilkę.

            – Śni ci się?

            – Co? – spytałem zdziwiony.

            – Dom.           

            – Nie. Nie pamiętam snów. Czasami wiem, że mi się coś śniło, ale po przebudzeniu już nic nie pamiętam.

            – Mnie się śni. Dzisiaj śniło mi się, że przed czymś uciekałem. Nikt mnie nie gonił, a biegłem. Dom był już blisko. Dopadłem zdyszany na podwórze, a tam nie ma nic.

            Przez chwilę znowu milczał, jakby chciał zrozumieć ten sen, lub przypomnieć jeszcze jakiś szczegół.

            – Dosłownie nic. Pusto. Ani domu, ani pól naokoło, żadnych drzew. Nawet nie było podwórza. Przecież tak pusto nie może być nigdzie. Zawsze jest jakiś świat obok. To gdzie ja jestem? Tak pomyślałem w tym śnie i obudziłem się. – Spojrzał na mnie. – Co taki sen może znaczyć?

            – Nie wiem, Dzian, za dużo myślisz o tym.

            Dzian uśmiechnął się nostalgicznie i zaczął opowiadać.

            – Gonił mnie Łata. Nie w tym śnie, ale naprawdę mnie gonił, jak byłem jeszcze dzieckiem. Miałem może dziesięć albo jedenaście lat. To było przed wojną. Ze szkoły wracałem. Szedłem jak zwykle ogrodami, bo bliżej i szło się ścieżkami obok sadów. Smaczne gruszki rosły u Łaty za stodołą. Strzepałem kilka tyką od grochu. Były żółciutkie, dojrzałe. W zanadrzu poupychałem. Już odchodziłem, ale jeszcze w kieszeń schowałem kilka, a tu nagle ze stodoły wyskoczył Łata i za mną. To ja w nogi. Trochę tych gruszek mi się wysypało zza koszuli, ale resztę trzymam i biegnę. On za mną. Przez pola, przez ścierniska i kartofle. Rów przesadziłem, on też i dalej mnie goni. Może mi tylko te gruszki w kieszeniach zostały. Przeskakuję Wielką Drogę i dalej Skotnikiem w stronę błonia uciekam co sił w nogach. Oglądam się z nadzieją, że on już się zmęczył i zrezygnował. Ale nie, dalej mnie goni i jeszcze pięścią wygraża, i wyklina. Pędzę i już widzę Budźbowę. Nie wytrzymam, bo tchu mi brakuje, a Łata za mną o kilkadziesiąt kroków. Odwróciłem się. Gruszki wyjąłem z kieszeni i rzuciłem w jego stronę. On się wtedy zatrzymał. Popatrzył na mnie. Dyszał. Już pięściami nie wywijał. Odwrócił się i poszedł. Stałem jeszcze chwilę. Łapałem powietrze, uspokoiłem się i poszedłem za nim w stronę wsi.

            – Dzian, ta grusza jeszcze rośnie u Łaty za stodołą. Mnie też kusiły. Jak wracałem ze sklepu ścieżkami, zawsze drapnąłem kilka gruszek. Ile już lat jak wyjechałeś? – spytałem.

            – Dwadzieścia dwa.

            – Chłopie, to już prawie ćwierć wieku. Najwyższy czas na odwiedziny.

            – Jakbym pojechał, już bym tam został – Dzian powiedział smutno.

            Wypiliśmy jeszcze po szklaneczce wina.

            – Nie pojadę. – Dzian miał łzy w oczach. – U Młodzianków zamówię mszę za mamusię i tatusia. Nie byłem na pogrzebie mamusi. Tatuś zmarł we Francji i tam pochowany, a ja tu zostanę. Sunia też zostanie z Dzianem – mówił jej do ucha i całował w czoło. Suczka patrzyła wielkimi oczami na swojego pana, jakby go chciała zrozumieć.

            Poszedłem do siebie. Dzian nalał sobie szklaneczkę, szeptał do siebie i do suczki. Mówił jej słowa miłe, dobre i zdrabniał je jak do dziecka. Suczka Sunia odwzajemniała mu przywiązanie. – Sunia kocha Dziana – całował ją w czoło i tulił. Zasypiał w fotelu. Obudził się w środku nocy i poszedł do góry.

            Przez długie słoneczne popołudnia lata Dzian coś reperował w garażu, na lilipuciej grządce podwiązywał pomidory, kosił trawę na maluteńkim podwórku, a przed domem pochylał się z czułością nad każdym krzaczkiem róży. Do bejzmentu wpadał tylko tak z grzeczności i jako gospodarz. Fotel wieczorami stał pusty, więc siadałem w nim. Odpoczywałem. Kładłem członki na podnóżku i  podłokietnikach, głowę wtulałem wygodnie w zagłówek i mógłbym tak zostać dłużej. Ale może wtedy dopadły by mnie zmory Dziana, od których się na chwilę uwolnił?

            Pewnej niedzieli po powrocie z kościoła przyszedł Dzian na dół. Był w białej koszuli i ciemnej wełnianej marynarce. Na ustach błąkał mu się lekki uśmiech. Widać było w nim jakąś rezerwę do świata, do spraw codziennych i te oczy patrzące w głąb siebie, błyszczące, ale jakieś smutne. Miałem wrażenie, że stoi przede mną Henry Fonda, tylko krótko ostrzyżony i bez kapelusza.

            – Cześć Dzian. Elegancko wyglądasz – powiedziałem na przywitanie.

            Dzian się wyprężył, jakby chciał się zaprezentować jeszcze bardziej. Był wysoki, a sylwetki mógłby mu pozazdrościć niejeden czterdziestolatek.

            – Tylko tu taka buła – dotknął się brzucha z prawej strony.

            Spojrzałem. Nic nie zauważyłem. Może coś tam sam wyczuwał i to go niepokoiło.

            – E tam buła. Boli? – spytałem.

            – Nie boli.

            – Jakby było źle, toby bolało – starałem się rozwiać jego lęki.

            A potem przyszła jesień. Herbaciane róże i astry na rabacie przed domem Dziana nastrajały nostalgicznie. Wieczory robiły się dłuższe, a Dzian nie umiał ich wypełnić jakimś zajęciem. Znowu rezydował w swojej piwniczce w towarzystwie suczki Suni.

            Czasem pogrążał się Dzian w jakiejś melancholii. Zapijał drinkiem tęsknotę, która nawiedzała go coraz częściej przebłyskami wspomnień z dawnych lat. Może wtedy otwierał się przed nim pejzaż rodzinnej wsi i wracały ze zdwojoną siłą obrazy, przeżyte chwile, emocje?

            Dzian zamykał się w sobie, w swoim irracjonalnym uporze, gdy ktoś próbował go przekonać, że jedyna rada na nostalgię, to jechać, odwiedzić i wrócić. Wtedy zmieni się jego spojrzenie i już nie będzie tak tęsknił.

            – Ty nic nie rozumiesz – odpowiadał, jakby skrywał jakąś tajemnicę.

            Pustoszał bejzment u Dziana. Waldemar wyjechał do Polski, Józef przeniósł się na inne mieszkanie. Została jedynie pani Bronia we frontowym pokoju. Tuż przed moim wyjazdem przyszedł w niedzielne popołudnie do pani Bronisławy Czesław. Przychodził już wcześniej, gdy jeszcze był Waldek. Rozmawiali, czasem wychodzili razem na zakupy, wspólnie obchodzili urodziny.

            Byłem w swoim pokoiku. Czytałem wiersze Mandelsztama. Dwujęzyczne wydanie  jego poezji kupiłem w polskiej księgarni przy ulicy Milwaukee. Kilka wierszy nauczyłem się na pamięć po rosyjsku. Tu w Ameryce zamiast uczyć się angielskiego wracałem do rosyjskiego, którego wcześniej nie lubiłem. Może dlatego, że w szkole kazano mi się go uczyć przez lata? Wiersze Mandelsztama nie nastrajały mnie przychylnie do świata, ale przez nie stawałem się bardziej człowiekiem.

            Zza drzwi dochodziły mnie strzępy rozmowy.

            Czesław czarował panią Bronię, chciał z nią zamieszkać. Namawiał ją:

            – Broniu, marzę byś była moją kobietą. Myślę o tobie. Nawet nie wiesz, jak bardzo zazdrościłem Waldkowi. Proszę cię, zgódź się, Broniu.

            Pani Bronia odmawiała najsubtelniej jak umiała.

            – Ja też cię lubię, Czesiu, ale nie możemy razem mieszkać.

            – Ja wynajmę gdzieś mieszkanie już nie w bejzmencie, ale ładne słoneczne i tylko dla nas.

            – Czesiu, nie! Ty pojedziesz do Polski, a ja znowu zostanę sama?

            – Nie myślę jeszcze wracać. Możemy być razem jeszcze długo.

            Trwały te targi pomiędzy nimi. Już żaden wiersz mnie nie poruszył, język poezji nie urzekał, gdy za ścianą proza chicagowskiego życia, rozłąka i szukanie bliskości.

            Na nic namowy Czesława i jego kuszenie. Dostał od pani Broni odmowę. Wyszedł z frontowego pokoju, wracał do siebie ze spuszczoną głową smutny, zrezygnowany jak zbity pies.

            Nie wiem czy Dzian przywykł do tych pożegnań i wyjazdów swoich lokatorów. Już od kilkunastu lat wynajmował ten bejzment emigrantom z Polski. Przeważnie mieszkali tu znajomi z jego wsi rodzinnej i okolicy. Miał więc przez nich jakiś kontakt z ojczyzną. W ich opowieściach i wspomnieniach zbliżała się jeszcze bardziej do niego, przypominała się. Pewnie ich wyjazdy do kraju też go czegoś pozbawiały, zostawiały jakąś pustkę, powiększały tęsknotę i żal, z którymi nie potrafił sobie poradzić. Może myślał, że tu w Nowym Świecie, nowe sprawy, otoczenie i ludzie pozwolą mu zapomnieć tamte miejsca i czas. A przecież człowiek dźwiga ze sobą bagaż pamięci i najtrudniej jest uciec przed samym sobą.

            Wracałem po dwóch i pół roku do kraju. Nie byłem pewien, czy dobrze robię. Coś mnie kusiło, by zostać. Patrzyłem na Dziana i wtedy miałem pewność, że tu nigdy nie byłbym u siebie.

            Żegnałem się z Dzianem. Miałem zamiar i nadzieję jeszcze tu kiedyś wrócić na dwa, trzy lata. Nie było to pożegnanie na zawsze. Dzian uśmiechał się smutno. Ściskał moją dłoń przez dłuższą chwilę. Objąłem go serdecznie.


Adam Tomczyk

            Urodziłem się 24 lipca 1956 roku w Miechowicach Wielkich. Dzieciństwo spędziłem w Przybysławicach – wsi nad Dunajcem. Od roku 1991 mieszkam wraz z rodziną w Żabnie koło Tarnowa. Od dziecka interesuję się historią. „Książka jest dla mnie ważna i sięgam po nią dla odpoczynku, dla pogłębienia wiedzy, dla przeżycia emocji. Nie tylko treść, ale język narracji jest dla mnie wyznacznikiem wartościowej literatury. Z tej fascynacji historią i literaturą sięgnąłem po prozę i poezję Tadeusza Nowaka, pochodzącego z pobliskich Sikorzyc.  Z oczarowania jego poezją w roku 2006 napisałem esej pt. „Czytając Tadeusza Nowaka” i  opublikowałem go w VIII Roczniku Małopolska wydanym przez Wojewódzką  Bibliotekę Publiczną w Krakowie. W roku 2008 przy udziale Gminnej Biblioteki Publicznej w Żabnie wydałem szkic o cmentarzach z I wojny światowej położonych w gminie Żabno i okolicy pod tytułem „Żółte znicze nawłoci”. W roku 2011 korzystając z europejskich funduszy wydałem zbiór opowieści z czasów II wojny światowej pod tytułem „Z pamięci”. W kolejnym roku wydałem powieść „Cmentarzysko koni”. W roku 2013 opublikowałem zbiór opowiadań pod tytułem „Przed świtem”. Na 150 rocznicę wybuchu powstania styczniowego wydałem szkic historyczny „Pro Patria et memoria”. Trzy eseje pod wspólnym tytułem „Miejsce„ ukazały się w roku 2014. Kolejna książka  ukazała w roku 2016. Była to opowieść pt. „Zaraza”, wznowiona przez wydawnictwo Scriptum w pierwszym pandemicznym roku 2020.
            W roku 2017 ukazała  się książka  o miejscowościach gminy Żabno „Legendy szepce srebrzysty Dunajec”.
            W styczniu 2018 roku zostałem przyjęty do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. W tym roku ukazał się kolejny zbiór moich opowiadań pt. „Wodopój i inne opowiadania”.
            Zachęcony sukcesem legend żabnieńskich w roku 2019 wydałem zbiór legendarnych opowieści o miejscowościach gminy Radłów.  W styczniu roku 2020 w miesięcznik Twórczość opublikował moje opowiadanie „Ballada o złotym jabłku”, a w grudniu krótki esej pt. „Kwarantanna”. W styczniu 2022 w tym piśmie ukazało się moje opowiadanie „Bunt w bibliotece”. Również w tym roku w trzecim numerze kwartalnik literacki „Wyspa” opublikował moje opowiadanie „Milka”.

Adam Tomczyk

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko