Irena J. Paździerz – Tajemnica

0
149
Franciszek Maśluszczak - Piłowanie

Maria stała na cmentarzu przy grobie matki. Połykała łzy. Nie chciała płakać. Wciąż nie dawała sobie przyzwolenia na to. Taka była od zawsze. Zaciskała powieki do bólu, aby ani jedna kropla spod nich nie wypłynęła. Jest harda – tak określała ją matka. Od czasu do czasu zdzieliła ją ścierką. Zawsze wtedy, gdy się kłóciły i matce brakowało argumentów. Nie, nie biła jej, a to uderzenie ścierką od wycierania garnków wcale nie bolało. Odczytywała to jako rodzaj matczynej bezsilności. Patrzyła wtedy na nią z politowaniem i szła do swojego pokoju. Na pogrzebie też nie płakała, dopiero teraz, po piętnastu latach.
Nie była w Zagrodziu na Wszystkich Świętych. Zepsuł jej się samochód. Akurat dzień wcześniej, w sobotę. Kto w sobotę go naprawi. Wszystkie warsztaty pozamykane, a Tomek na samochodach znał się nie więcej niż ona. Zajrzał pod maskę, bo jako facet musiał chociaż poudawać, że potrafi go naprawić, a potem stwierdził: – Cholera wie co się stało? Chyba to rozrusznik. Nic tu nie poradzę.
Mogła wziąć jego samochód, ale on też wybierał się na cmentarz. Co prawda niedaleko, tylko do Gdańska, ale Tomek nie był przyzwyczajony do korzystania z publicznej komunikacji, a tak naprawdę to przywiązał się do swojego opla, jakby zrósł się z nim. Tylko kilka razy pozwolił jej usiąść za kierownicą i to zawsze wtedy, gdy napił się piwa albo w pracy mieli imprezę zakrapianą alkoholem. Musiała jechać z Gdyni dwoma autobusami do centrum Gdańska, a potem jeszcze iść kilometr w stronę stoczni.
Dzień po Wszystkich Świętych zadzwoniła ciocia Zosia.
– Jak mogłaś nie przyjechać na grób matki? – Zanim zdążyła cokolwiek wyjaśnić, posypały się zarzuty. – Jedyna córka. Gdybym ja nie posprzątała i nie zapaliła świeczek, jakby to wyglądało? A ja jestem stara. Dobrze, że mi Grażynka pomogła, bo nie mogę się schylać.
– Zepsuł mi się samochód. – Zdołała wtrącić krótkie zdanie.
– I co z tego? Mogłaś przyjechać autobusem. A na grobie ojca byłaś?
– Byłam – odburknęła niechętnie.
– No tak, ojciec bardziej się dla ciebie liczył, a nie matka.
Zawsze robiła porządki na grobie ojca tydzień wcześniej, ale on był pochowany w Łapalicach, skąd pochodził. Wtedy jeszcze miała sprawny samochód.
– Czekałyśmy na ciebie. Grażynka chciała się z tobą spotkać. – Zrobiła dłuższą przerwę, a po chwili dodała – i ja też. Przecież wspominałam, że mam ci coś ważnego do opowiedzenia. Co prawda – westchnęła i znowu przerwała – ja twojej matce obiecałam, że nigdy ci o tym nie powiem, ale… muszę. Tak mi z tym ciężko na duszy… ja już niedługo umrę i nie chcę tego zabrać do grobu… Może twoja matka nie miała racji, nie chciała, żebyś dowiedziała się, co ją kiedyś spotkało… Ludzie ze wsi o tym wiedzieli i może komuś przed śmiercią przyjdzie do głowy, aby ci to powiedzieć. Lepiej, gdy ja to zrobię.
– O co chodzi?
– To nie sprawa na telefon. Musisz przyjechać.

Ciocia Zosia była dla niej bliższa niż matka. Mieszkała obok, na tym samym podwórku, tylko że oni postawili nowy dom, a ona z matką i ojcem mieszkała w starej chałupie po dziadkach. Pokój z kuchnią, ale potem ojciec ze starej przybudówki zrobił dla niej pokój. Był niewielki, wchodziło się do niego prosto z sieni i to jej się najbardziej podobało, bo jak nie chciała się widzieć z matką, prosto po lekcjach szła do siebie i nie musiała się spowiadać, co było w szkole. A jak chciała pobawić się z Grażynką, szła do cioci Zosi i nie musiała za każdym razem mówić, gdzie idzie.
Ciocia Zosia miała trzech synów: Władka, Bronka i Kazika. Byli dużo starsi od Grażynki. Najmłodszy Kazik chodził już chyba do czwartej klasy, kiedy Grażynka się urodziła, a po dwóch latach ona, Maria przyszła na świat. Wszyscy się śmiali, że jej matka zapatrzyła się na młodszą siostrę i też zdecydowała się urodzić dziecko po sześciu latach małżeństwa.
Zawsze zazdrościła Grażynce, że ma takich fajnych rodziców. Wujek Zenek niekiedy obie brał na kolana i przebierając palcami po ich żebrach udawał, że one są harmonią, a on na niej gra. Zaśmiewały się do łez. Ciocia Zosia często traktowała Grażynkę jak małe dziecko, a gdy nie chciała jeść, karmiła ją, a przecież była już duża, starsza od niej. Jej matka nigdy czegoś takiego nie robiła, nigdy jej nie przytulała. Gdyby nie widziała, jak jest w domu Grażynki, może nawet by wyobrażała sobie, że wszystkie dzieci są wychowywane tak jak ona. Sztywność – tak to dzisiaj określała, ale wtedy uważała, że po prostu matka jej nie kocha. Na dodatek jest jakaś poskręcana, po prostu dziwoląg. Bo kto to widział, aby córce nie kupić normalnych majtek, ale przez okrągły rok kazała jej nosić majtochy. Tak nazywała majtki z nogawkami. I to żeby były chociaż kolorowe, ale nie, wszystkie w kolorze myszy.
Może o tym przymusowym noszeniu majtochów by tak długo nie pamiętała, gdyby nie to, co się kiedyś zdarzyło w szkole.
Chodziła do liceum w Kartuzach, ale już nie była taka głupia jak w podstawówce. Za oszczędności kupiła sobie majtki takie, jakie nosiły wszystkie dziewczyny. Zdejmowała majtochy w zaroślach koło przystanku i zakładała figi. Majtochy chowała na samo dno pod zeszytami i książkami. Pech jej jednak nie ominął. Baśka chciała na przerwie pożyczyć od niej zeszyt od polskiego, a ona nieopatrznie powiedziała, żeby go sama sobie wzięła z jej torby. Baśka zamiast zeszytu wyciągnęła jej majtochy i ostentacyjnie pokazała całej klasie. Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
– To takie majteczki nosisz? – Baśka rozłożyła majtochy trzymając palce tuż przy gumce, jakby brzydziła się nimi, bo są brudne.
– Zostaw! – krzyknęła histerycznie, ale Baśka nie miała zamiaru tego zrobić, rzuciła je w kierunku Anki, Anka do Wojtka. Wojtek założył majtochy Maćkowi na głowę.
Tego było za wiele. Złapała torbę z krzesła i wybiegła ze szkoły. Postanowiła nigdy do niej nie wracać. Przez tydzień chodziła na wagary. Wychodziła z domu jak zwykle, ale zamiast na przystanek, skręcała do lasu. Był wyjątkowo ciepły kwiecień, więc jakoś wytrzymywała włócząc się przez kilka godzin.
Nie wiedziała, że wychowawczyni zadzwoniła do matki i wezwała ją do szkoły. Musiała jej powiedzieć o tym co zaszło, bo gdy wróciła do domu, matka siedziała przy stole, a przed nią leżały równiutko poskładane majtochy. Zatrzymała się w progu. Wiedziała, że czeka ją kolejna awantura, ale nic takiego się nie stało. Matka zaczęła płakać. To nie był płacz, ale jakiś histeryczny szloch. Wcale nie było jej żal matki. Jej przecież zrobiono krzywdę, a ona płacze, jakby było odwrotnie.
Takich numerów jak ten z obowiązkowym noszeniem majtochów było co niemiara. Nie potrafiłaby ich wszystkich zliczyć. Chociażby to uporczywe czekanie na przystanku na autobus, którym wracała ze szkoły. Co prawda było to tylko zimą, gdy szybko się ściemniało, ale i tak tego było za wiele. Przecież do domu było niedaleko. Mijało się trzy podwórka, potem zakręt w prawo koło lasu i zaraz była ich furtka. Czy matka musiała na nią codziennie czekać? Wiele razy się o to pokłóciły. Matka nic sobie z tego nie robiła, gdy jej tłumaczyła, że w ten sposób ją kompromituje. Nie tylko ona wracała tym autobusem. Wszyscy patrzyli uśmiechając się kpiąco.
Najbardziej matka ją skompromitowała, gdy wreszcie po wielu awanturach zgodziła się, aby poszła na dyskotekę. Miała wrócić do domu ostatnim autobusem, którym jechali ludzie kończący drugą zmianę w przetwórni owoców. Sporo znajomych nimi jechało, a wśród nich Idzikowa, ich sąsiadka. Dech jej w piersiach zaparło, gdy przed dyskoteką zobaczyła matkę. Czekała na nią. Koleżanki spojrzały na nią wymownie, ale tego nie skomentowały. To był już po awanturze z majtochami i wiedziały, że coś z jej matką jest nie tak. Nie podeszła do niej, udawała, że jej nie zna.
Nie ma się czemu dziwić, że była aż tak bardzo nadopiekuńcza. Wszystkie dziewczyny miały młode matki, a jej była stara. Urodziła ją, gdy miała czterdzieści jeden lat. W tym wieku niejedna kobieta ma wnuki, a jej zachciało się rodzić dzieci.

Do Zagrodzia przyjechała wczoraj. Myślała, że zwolni się wcześniej z pracy i zdąży do przed zmierzchem, ale jej się nie udało. Musiała wysłać do kontrahentów kilka maili i zeszło jej do trzeciej. O tej porze wszyscy wychodzą z pracy i są korki. Dopiero za miastem mogła nieco przyspieszyć.
Gdy skręciła na podwórze, pierwszy powitał ją Burek. Najpierw ujadał, a gdy wysiadła z samochodu, zaczął skakać z radości. Ciocia Zosia wyszła przed dom opierając się o laskę. Przytuliła ją, ale jej uścisk nie był taki jak kiedyś. Widać było, że się postarzała i nie miała siły, aby ją mocniej przytulić do siebie.
– Wreszcie jesteś – pocałowała ją w policzek. – Myślałam, że będziesz wcześniej. Cały dzień na ciebie czekałam. Nalepiłam pierogów. Zawsze ci smakowały.
– Grażynka jest?
– Nie ma. Chciałam, żebyśmy były same. Ja… Ja…
– Wiem, ciocia ma mi coś ważnego do powiedzenia.
Maria pałaszowała pierogi. Zjadła chyba z dziesięć, a jeszcze poprosiła o dokładkę. Dopiero teraz zorientowała się, że od rana nic nie jadła. Przed wyjściem do pracy wypiła kawę, w pracy chyba dwie. Nie miała czasu, aby zejść na dół do sklepu i kupić sobie chociaż bułkę.
– Widzisz Maryniu – zaczęła ciocia Zosia. – Mnie nielekko mówić o tym, co się kiedyś zdarzyło… To było dawno temu, ale ja to pamiętam, jakby było wczoraj… Tyle razy wszystko powracało do mnie, myślałam niekiedy, że od tych wspomnień zwariuję. A nie wolno mi było o tym mówić. Ludzie też wiedzieli, ale tajemnica to tajemnica. Wszystkich obowiązuje. Nie wolno i koniec, ale ja widziałam, jak na nas patrzyli, szczególnie na Antosię, twoją matkę. Po co odgrzebywać stare rany. Niech umrą razem z człowiekiem.
Maria odłożyła widelec i z trudem przełknęła połówkę pieroga, którą miała w ustach. Ciocia Zosia spuściła głowę, w rękach mięła brzeg serwety. Przestała mówić, a po chwili wciągnęła głęboko powietrze, wyprostowała się, ale nadal nie była w stanie patrzeć na siostrzenicę.

Był rok czterdziesty piąty. Ludzie cieszyli się, że wojna się skończyła, tylko kto się cieszył, to się cieszył, ale nie my na Kaszubach. Do nas wkroczyli Ruscy. Byli gorsi niż Niemcy. Rabowali, co się dało i gwałcili kobiety. Mówili, że jesteśmy Niemcami i należy się z nami rozprawić za to, co zrobili Rosjanom. Ale w naszej wiosce żadnych Niemców nie było. Jedna rodzina niemiecka mieszkała tu od zawsze, ale jak się dowiedzieli, że nadciągają Ruscy, spakowała się i wyjechała na zachód. My wszyscy tutaj to przecież Kaszubi, ale dla tych ze wschodu, którzy kazali się potem nazywać wyzwolicielami, było wszystko jedno. Słyszało się, że w tej czy innej wiosce Ruscy zgwałcili kobiety. Każdy chował swoje córki i żony, gdzie mógł. Po piwnicach, po stodołach.
U nas też była skrytka w stodole. Ojciec wygrzebał siano od dołu i gdy ktoś powiedział, że jadą do nas Ruscy, chowałyśmy się, ale jednego razu… jednego razu – zasapała się urywając w pół zdania – Antosia nie zdążyła… Ja z matką byłam już w skrytce, a Antosia biegła przez podwórko, gdy ją dopadli. Nie wiem, ilu ich było. Wydaje mi się, że trzech. Zaciągnęli ją do stodoły i zaczęli gwałcić. Matko Boska, jak ona krzyczała, wyrywała się, ale żadna kobieta nie da rady trzem mężczyznom, a może nawet było ich więcej. Do dzisiaj słyszę jej krzyk. A my siedziałyśmy z matką w sianie, tuż obok. Matka zasłoniła mi ręką oczy, drugą usta żebym nie krzyczała. Myślałam, że mnie udusi. Nagle usłyszałyśmy huk wystrzału. Myślałyśmy, że zabili Antosię, ale po chwili dobiegł nas głos ojca. Mówił coś, czego nie zapamiętałam.
Kiedy wyszłyśmy z kryjówki, ojciec stał obok Antosi i rozmawiał z rosyjskim oficerem, tym samym, który był u nas chyba ze dwa razy i ojciec pił z nim wódkę. Matka przykucnęła przy Antosi i lamentując, odgarniała włosy z jej twarzy.
– Nic jej nie jest – rzekł ojciec ponuro. – Pan oficer strzelił, aby wystraszyć tych … tych…
– … swołoczy – uzupełnił Rosjanin.
Zapamiętałam tylko to słowo “swołocz”.
Ojciec potem mówił, że oficer przepraszał go za to, co się stało. Żołnierze z jego oddziału bez zezwolenia wzięli samochód. Jak się zorientował, wsiadł na motor i pojechał za nimi. Usłyszał krzyk Antosi i od razu wiedział, gdzie są żołnierze z jego oddziału.
Antosia przez kilka dni leżała w łóżku i nie chciała niczego jeść. To, co się wtedy wydarzyło, zmieniło ją. Zawsze była wesoła, skora do zabawy, a potem nagle spoważniała. Rzadko wychodziła z domu, unikała rówieśników. Nawet nie chciała się spotykać ze swoim narzeczonym, Kazikiem. Miała szesnaście lat i rodzice mówili, że jak wojna się skończy, wyprawią jej wesele. Niektóre kobiety, też zgwałcone przez Ruskich, potrafiły sobie jakoś z tym poradzić, ale nie Antosia. Mijały lata, jej koleżanki powychodziły za mąż, a ona nikogo nie miała. Kazik znalazł inną dziewczynę i się ożenił.
Kilka razy mówiła mi, że nigdy nie wyjdzie za mąż i nigdy nie będzie miała dzieci. Mówiła to zawsze w ten sposób, jakby chciała mnie sprowokować do rozmowy o tym, co się kiedyś wydarzyło, ale ja wiedziałam, nie wolno, to tajemnica, o której się nie mówi.
Maria siedziała przy stole. Wyznanie ciotki sprawiło, że nie była w stanie się ruszyć. Łokciem potrąciła widelec. Spadł na podłogę wydając taki dźwięk, jakby ktoś strzelił z karabinu. To ją przywróciło do rzeczywistości.
– W takim razie dlaczego wyszła za mąż za mojego ojca?
– To wszystko nie jest takie proste, aby zrozumieć. Nasz ojciec nie żył, a chociaż gospodarka była niewielka, to brakowało męskiej siły. Mój Zenek pomagał, ile mógł, ale przecież nie obrobi dwóch gospodarek. Potrzebny był mężczyzna i Antosia się poświęciła. Swatali jej od dawna twojego ojca. Wdowiec, dzieci już na swoim, co z tego że starszy. Nikt na takie sprawy wtedy nie zwracał uwagi.
Antosia tuż przed ślubem spytała mnie, czy zawsze, jak się jest z mężem w łóżku, to boli. Byłam oburzona takim pytaniem. Przecież o czymś takim się nie rozmawia. Popatrzyłam na nią z naganą i wyszłam na podwórze.
– W takim razie, dlaczego zdecydowała się mieć dziecko, skoro tego nie chciała?
– Zadajesz niedorzeczne pytania. Kobieta zawsze chce mieć dzieci. Jak urodziła się Grażynka, długo byłam chora. Wyjęli ją z mojego brzucha i rana nie chciała się zagoić. Przyplątało się jakieś zakażenie, potem nerki mi wysiadły. Byłam tak słaba, że nie mogłam dziecka utrzymać na rękach. Antosia zajmowała się Grażynką i chyba wtedy dojrzała w niej decyzja, że chce mieć taką samą córeczkę. I po jakimś czasie ty się urodziłaś.
Marysia podparła brodę ręką i zaciskając wargi wyszeptała:
– Ale nie potrafiła być taką samą matką jak ty.
– Nie mów tak. Ona się starała, ale wciąż bała się o ciebie, że stanie ci się coś złego. Ruskich już dawno u nas nie było, ale są chłopcy, którzy mogli cię wykorzystać tak jak ją kiedyś. Pilnowała cię, była może nadopiekuńcza, ale to tylko dla twojego dobra.
– Gdybym wcześniej o tym wszystkim wiedziała… – Marysi zaczął trząść się podbródek. Nie była w stanie dłużej powstrzymywać łez.
– A co? Może matka miała ci to powiedzieć? Dziecku?
– Ale przecież w końcu dorosłam.
– To była tajemnica. Tyle lat nikt o tym nie mówił, to jak miała dorosłej córce powiedzieć, co ją spotkało, gdy miała szesnaście lat? Wstydziła się. Ja nie chcę zabierać tajemnicy do grobu. Powiedziałam ci, żebyś wiedziała z jakimi przeżyciami musiały godzić się kobiety.
 
Wiatr mocniej powiał. Poderwał leżące na ścieżce liście i sypnął nimi na groby. Maria schyliła się i odgarnęła je na bok. Drugą ręką przytrzymała kołnierz płaszcza i przycisnęła go do szyi. Nie była w stanie dłużej powstrzymywać łez. Spływały po policzkach i cienkimi strugami wpadały za kołnierz. Wyciągnęła kilka chusteczek higienicznych i zaczęła wycierać pomnik. Kiedy skończyła, spojrzała, czy jeszcze trzeba gdzieś poprawić. Wtedy zobaczyła pod krzyżem dwie przezroczyste krople deszczu. W zachodzącym słońcu błyszczały jak diamenty.  

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko