Krzysztof Lubczyński – Lektury arcyniemodne 17

0
91
Filip Wrocławski

Jedyny przywilej komunisty czyli leniniada

Był kwiecień 1970 roku, a ja byłem 13-letnim uczniem  7 klasy Szkoły Podstawowej nr 21 imienia „barda proletariatu”, Władysława Broniewskiego w Lublinie. Całe miasto zawieszone było portretami WłodzimierzaIljicza Lenina z okazji 100 rocznicy jego urodzin, tzw. komunistyczne święto i to nie w trybie jednodniowym, ale uprawianym przez wiele tygodni. W szkole odbywały się obficie akademie i apele poświęcone Leninowi, na każdej sklepowej wystawie, w każdej witrynie, na fasadach kamienic i urzędów, gdzie popadło – jego portret, zazwyczaj znana fotografia ze zmarszczką, jakby bruzdą na czole, ale też i ta w maciejówce i liczne inne. Słowem leniniada na całego. I to do tego stopnia, że, nie wiem w jakim trybie, ale wybrałem się do miejscowego teatru imienia Juliusza Osterwy na sztukę „Bolszewicy” Michała Szatrowa. Lenina grał znany później warszawski aktor teatralny i filmowy Tadeusz Borowski, którego bujne owłosienie, naówczas 29-latka, pokryto specjalną „łysiną” z jakiejś jakby gumy. Towarzyszyła mu grupa innych aktorów lubelskich, w tym zmarły niedawno tragicznie mój przyjaciel Piotr Wysocki w roli bodajże Swierdłowa. Mało z tego rozumiałem, ale widowisko było sugestywne, dynamiczne, nawet padały strzały, jakby z korkowca. Był to być może pierwszy mój pobyt w teatrze w życiu. Pamiętam, że aktorzy grający bolszewików strasznie miotali się po scenie i kopcili papierosy, bo to oddawało nerwową, dramatyczną atmosferę czasu i miejsca. Moja rodzina była zdecydowanie niekomunistyczna, można by ją nazwać klerykalno-reakcyjną, ale jak to dzieciak, uległem ogólnej atmosferze, acz tylko w trybie zaciekawienia, nie uwielbienia dla Lenina i w kiosku „Ruchu” nabyłem opowiadania o Leninie oraz tom pod tytułem „Bolszewicy” (ponad rok później, jak wskazuje metryczka wydania), zawierający sztukę którą widziałem w teatrze i jeszcze drugą, „Szósty lipca”.Tomik wydała „Książka i Wiedza” z tym swoim charakterystycznym znaczkiem – sztandarem na drzewcu trzymanym przez ramię, wpisanym w owal. Raczej wtedy tej sztuki nie przeczytałem, bo przedstawienie mi wystarczyło, ale po latach sięgnąłem po tych „Bolszewików”. Pamiętam też, że wtedy zakurzone egzemplarze masowo zalegały wystawy wszystkich miejscowych kiosków „Ruchu”. Dziś trudno sobie nawet wyobrazić, że ktoś mógłby to wydać. Z wiadomych powodów. Ale kiedy niedawno w końcu przeczytałem zachowany od pół wieku egzemplarz, stwierdziłem, że to zupełnie przyzwoita realistyczna sztuka polityczna, bynajmniej nie tylko hagiograficzna, nie pozbawiona rysów gorzkiej prawdy o naturze rewolucji. Najbardziej utrwaliło mi się z niej zdanie wypowiedziane przez jedną z postaci, może przez Lenina, może przez Dzierżyńskiego, a może kogoś jeszcze innego: „Komunista powinien mieć prawo do jednego tylko przywileju – do śmierci w pierwszym szeregu”.

Michał Szatrow – „Bolszewicy” (oraz „Szósty lipca”), „Książka i Wiedza”, 1970

Niemodna wątróbka szwagra Piekutoszczaka

Jeszcze w czasach mojego dzieciństwa, czyli latach sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych, gwara warszawska, choć już wtedy w zaniku, była jednak jeszcze ciągle elementem codzienności w niektórych dzielnicach stolicy, zwłaszcza Pragi. Niektórzy taksówkarze jeszcze mawiali: „Jadziem na Pragie”, a Bazar Różyckiego przy Targowej był jednym z jej najbardziej stężonych roztworów, bo „Kercelaka” już nie było. Nic więc dziwnego, że w najpopularniejszej popołudniówce warszawskiej, „Ekspresie Wieczornym” (popularnym „Ekspresiaku”) felietony, a raczej powiastki Wiecha, Stefana Wiecheckiego ukazywały się codziennie, w odcinkach, jako dialogi, a raczej gadki pana Teofila Piecyka, Gieni i szwagra Piekutoszczaka. Do ulubionych słów rozmówców należały takie jak „szarpany”, „formalnie”, „frajer”, „znaczy się”, a końcówka rzeczowników w klasycznej polszczyźnie kończących się na „mi” (alejami, kopytami, nożycami, kwiatami), zamieniana była na „my” („alejamy”, „kopytamy”, „nożycamy”, „kwiatamy”). W tej gwarze śpiewał też słany wtedy bard plebejskiej Warszawy, Stanisław Grzesiuk („Alejamy, wycackany, szedł se jakiś gość, facyjata, niby owszem, może być”,  a chodziło o faceta „w ząbek czesanego”). Dziś tego języka i tego świata nie zazna się w Warszawie nawet okruszka, choć przecież Wiech w dużej mierze ten język wymyślił, a raczej podkręcił na maksa jego realne brzmienia. Dziś czyta się liczne tomy-zbiory tekstów Wiecha (n.p.”Wątróbkę po warszawsku” czy „Helenę w stroju niedbałem”, poczet królów polskich opowiedziany tą gwarą) z poczuciem egzotyzmu  i starożytności nie mniejszej niż przy lekturze Homera. Ich wznowienia sprzed kilku lat zalegają jeszcze niektóre księgarnie taniej książki, bo nie jest to już fantastyka popularna, ale lektury arcyniemodne w najściślejszym tego słowa znaczeniu.

Wiech – „Wątróbka po warszawsku”, „Czytelnik” 1965

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko