Elżbieta Isakiewicz – RELACJA Z WOJNY LIVE

0
218

Sprawdziła, czy dopięła hełm. Przez wybite szyby ruiny blokowiska odsłaniały swoje trzewia: przepołowione stoły, połamane krzesła, kable i druty splątane w chaosie bezładu, wanny zawisłe między stropem i podziurawioną podłogą, strzępy firan, poharatane łóżka z poprutą pościelą, fruwające pierze – i wywoływały to samo uczucie wstydu i oszołomienia, jak gdyby patrzyło się na obnażoną zgwałconą kobietę.

Jechali tak szybko, jak pozwalała na to poryta pociskami ulica ze zwaliskami wykrotów i samochodowych wraków. Auto, którym się poruszali, z dobrze widocznym napisem PRESS na dachu i przedniej szybie, prowadził tutejszy mechanik, po sześćdziesiątce, gaduła, wynajęty przez agencję informacyjną, dla której pracowała, do usuwania ewentualnych awarii.

– Że też odważyła się pani z bezpiecznego kraju na wojnę jechać – zadziwił się i z niedowierzaniem pocmokał. – Na kalectwo albo i śmierć się narażać.

Uśmiechnęła się bez słowa, niewyraźnie. Niebawem będzie komentować na żywo obrazy z piekła, nie tego czyhającego w zaświatach, nie mitologicznego piekła Charona, nie gorejącego biblijnego piekła Janowej apokalipsy, nie średniowiecznego piekła kręgów Dantego, nie piekła metafory i upadłych aniołów, nie straszydła na grzesznych, tylko namacalnego, ludzkiego piekła z tej Ziemi, piekła niewinnych – jedynego pewnego, dowiedzionego pandemonium. Większość mieszkańców ewakuowano, jednak między rumowiskami w odorze spalenizny nadal przemykały kobiety dźwigające baniaki z wodą, a mężczyźni taszczyli łopaty, grabie, motyki, siekiery, fragmenty mebli, udeptując w piekle ścieżki odwiecznego, niezmiennego rytuału życia.

– Z drugiej strony – gawędził z sobą kierowca – Bóg jeden wie, co komu pisane. Jak masz umrzeć, wszędzie umrzesz. Jak umrzesz teraz, nie musisz później. Szwagier mój, Wasyl, dajmy na to, niestary chłop, poszedł na grzyby i tam, w lesie, żywot zakończył. Pomyśleć, że ostatnie, co zobaczył, to kapelusz prawdziwka, który wkładał do koszyka. Królewskiego grzyba. Ech, godziny nie znasz – westchnął ciężko.

Dzienne światło niepostrzeżenie rozrzedzało się i traciło drapieżność, niby nagły krzyk rozbłyskując jeszcze tu i ówdzie w skrawku zbitego szkła – taki właśnie skrzący impuls przyciągnął jej wzrok do mijanego gruzowiska na rogu przecznicy. Z ocalałego piwnicznego okienka sączyła się para wodna – ktoś w środku coś gotował. Tuż obok na pokruszonych cegłach wylegiwał się kot.

– Zatrzymajmy się – zwróciła się do kierowcy. Dotknęła ramienia podrzemującego na przednim siedzeniu operatora.

Była to jedna z tych rzadkich chwil, kiedy nabieramy przekonania, że przechodzimy obok sytuacji, które już na nas czekają – jakbyśmy widzieli wcześniej to, co za moment się stanie.

Wysiedli. Na jej znak operator włączył kamerę. Filmował wydobywające się z ruin parujące smugi i kota, co zdawał się ich strzec. Brakowało jedynie człowieka. Dopiero kilka kroków od piwnicznego okienka dostrzegało się półprzysypane ceglanymi odłamkami schodki otwierające się na ciemną, wydartą gruzom czeluść.

– Hello – pochyliła się i zawołała w głąb. – Jest tam kto?

Kot przerwał sjestę, przeciągnął grzbiet, prężąc przednie łapy, i skierował łeb w jej stronę. Jego kociość nie okazywała lęku ani ufności, zachowywała autonomię istoty wyższej.

W głębi zaszurało, przewaliło się i w ciemnej wnęce zajaśniała siwa głowa mężczyzny w średnim wieku, który w parę minut stopień po stopniu wydostał się na zewnątrz. Otrzepał z kurzu spodnie z dziurami na kolanach i szary zmechacony sweter. Gdyby nie szczupła budowa, utkwiłby w zasypanej piwnicy. Poza tym żadnych znaków szczególnych. Może tylko te zmarszczki w wychudzonej twarzy, brodzące w zesztywniałych koleinach czasu, spoglądały bez wyrzutu prawdzie w oczy, podobne do oczu starej, zgiętej w pałąk kobiety idącej gdzieś w Polsce z plecakiem wzdłuż torów kolejowych, którą pokazali kiedyś w telewizji. (Czystość takiego spojrzenia rozbroi każde skłonne do manipulacji zwierciadło).

– Dlaczego nie uciekł pan z innymi? – jej głos brzmiał profesjonalnie, bez załomów, brzmieniem wyrzeźbionym przez doświadczenie i logopedyczny trening, nienachalnie.

– Kot podróży by nie przeżył. Tu się urodził, tu wychował, to jego terytorium – mężczyzna zatoczył dłonią półokrąg.

Najazd kamery na dachowca: czarny, z białym brzuchem i czubkiem nosa. Patrzy wprost (kot, gdy do niego mówisz, nigdy nie odwraca wzroku). Ociera się teraz o nogę mężczyzny.

– Beze mnie tutaj też by padł. Wycia syren się boi, huku wystrzałów – dokończył mężczyzna.

Nic już nie było do powiedzenia. Każde kolejne pytanie, na przykład „I co dalej?” zbrukałoby tę scenę.

Człowiek w szarym swetrze i kot z białym brzuchem zsunęli się w ciemnię piwnicy. Zasygnalizowała operatorowi koniec ujęcia. Kierowca stał przy samochodzie i palił papierosa.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko