Na tej ulicy kobiety od zawsze wysiadywały widoki. Czyniły to wytrwale i z powagą jak ich matki, babki i prababki. Nie raz, nie dwa, z łokciami opartymi na jaśkach, które umieszczano na parapetach okien, widywało się matkę i córkę jednocześnie, aż do czasu, gdy ta wyszła za mąż, wyprowadziła się i wymościła poduszką parapet własnego domostwa. Bowiem czas mija i stwarza przyzwyczajenie.
Kobiety wysiadywały widok na ulicę wyłożoną kocimi łbami, a później mięknącym i lśniącym w słońcu asfaltem, a także na okna przeciwległego budynku, w których również tkwiły głowy spragnionych wieści sąsiadek. Przeważnie jednak wodziły uważnym, zaciekawionym wzrokiem po sylwetkach przechodniów, ich ciałach okraszonych piaskiem, niosących plażowe piłki, gumowe materace i płócienne parawany, jak i ten upojony leniwym sytym wypoczynkiem rodzaj wyższości nad utrapieniami reprezentowanego przez tubylców świata: mieszkańców rybackiego miasteczka zajętymi połowami, czyszczeniem kutrów, rozplątywaniem i łataniem sieci, sprawianiem i wędzeniem ryb i sprzedawaniem ich w dusznych blaszanych budkach przyległych do pasma wydm.
Aniela, wcześnie owdowiała, wysiadywała swoje widoki popołudniami, po umyciu naczyń z obiadu i uprzątnięciu kuchni, by wrócić do niej grubo przed zmierzchem i szykować kolację, a potem zabrać się za pranie bielizny, którą dla dodatkowego zarobku brała od pewnego aktora, wczasującego się w letniskowym domku na obrzeżach osady. Rankami, gdy arogancki pisk mew wrzynał się w słonawe, jędrne powietrze, konkurując z gwizdem dalekobieżnego pociągu, z którego wypływały blade strumienie sponiewieranych bezsenną nocą turystów (z każdym dniem będą z uporem brązowieć), siadała do maszyny do szycia marki Singer, co ją Bruno, mąż, zdrowy jeszcze, znalazł uszkodzoną na wysypisku śmieci i oporządził, i na zlecenie szyła sąsiadkom spódnice i sukienki. Tak więc jedyną porą na wysiadywania było popołudnie.
Zapalała wtedy ze smakiem papierosa i zanurzała spojrzenie w swój ulubiony widok: skrawek nieba rozpięty między dachami dwóch kamienic po drugiej stronie ulicy. Zastanawiała się, gdzie poczyna się pierwszy obłok, skąd przybywają te, które na mgnienie zaglądają jej w oczy, i dokąd zostaną powiedzione wiatrem. Odnosiło się wrażenie, że w ich losie jest coś ludzkiego, zwłaszcza kiedy przybierały postać człekokształtnych głów z szeroko otwartymi ustami, jakby zastygłymi w niewysłowionym wołaniu. A jakimż podziwem obdarzała ptaki! – żeglujące po niebie ze swobodą i dumą stworzeń zakorzenionych w locie. Przemykało jej, że są źrenicami Boga, który w ten sposób dogląda świata, odnotowując jego chwały i hańby, dlatego tyle ptasich gatunków wraca tam, gdzie się urodziło, do przypisanych im rewirów – jak do przeznaczeń.
– Mamo, jeść! – na to wezwanie jednego z synów Aniela opuszczała poduszkę i smarowała pajdy chleba dżemem porzeczkowym, który wekowała latem. Kiedy podawała dzieciom kromki – ich pyzate, rumiane twarze tryskały czystą, ufną energią dziecięctwa, niezatrutego jeszcze świadomością kresu i straty – niby krótkie, ostre cięcie dotknęła ją myśl, że nie będzie jej dane (los nie poszczęścił) wysiadywać widoków z córką, a tutejsi chłopcy najpierw biegali po podwórkach z piłką, a później, o ile nie przejmowali po ojcach kutrów, oddalali się od zapyziałego nadmorskiego miasteczka pociągiem dalekobieżnym lub statkiem podążającym w kierunku wiecznie przymglonego horyzontu. Tak też było z synami Anieli. Najstarszy został uczonym na zagranicznym uniwersytecie, średni zaszył się w leśniczówce, a najmłodszy prowadził z żoną piekarenkę w górskim kurorcie. Obejmując swój kawałek nieba, wspominała jak ich kruche ciała nabierały mięśni, rysy zdecydowania, a wzrok nowego, tkniętego już podejrzliwością patrzenia. Odkąd wyfrunęli z gniazda, czas na wysiadywanie wydłużył się. Chmury zsyłały na dachy cienie, jakby pieczętując swoje istnienie, ptaki malowały cierpliwe kręgi, jakby oznaczały swoje terytorium i gdzieś tam w głębinach pierzastego obłoku pojawiła się i szybko rozpłynęła twarz Bruna. I nie wiadomo czemu zachciało się Anieli zanucić zasłyszaną w młodych latach piosenkę:
na krawędzi losu
zatrzymało się słońce
na granicy nocy
zatrzymał się sen
gdzie podzieje się moja tęsknota
gdzie się ukryje ma pieśń
Na przednówku, gdy światło z przestworzy napełniało się już rażącą, brzytewną jasnością, Klara, wysiadująca w oknie na parterze przeciwległej kamienicy, zarejestrowała, że to Anieli jest puste, co o tej porze dnia się nie zdarzało.
– A to ci dopiero – wymruczała i, narzuciwszy sfatygowany wełniany szal, poczłapała sprawdzić, co się dzieje.
Niezamknięte drzwi uchyliły się ze skrzypieniem. Aniela na podłodze, skulona niczym embrion, pojękiwała cichutko, monotonnie, bez skargi, a nad nią na ścianie malunki świętego Antoniego, patrona ubogich, i świętej Barbary, patronki rybaków, gałki oczne wywracały ku sufitowi, jakby w poszukiwaniu zmiłowania próbowały go przebić. Obok leżącej rozbita szklanka po herbacie, która zdążyła wchłonąć się burą plamą w sznurkowy dywanik. Coś ciernistego zawisło nad tym widokiem, w tym pokoju, ciasnym, przechowującym stukot maszyny do szycia, woń przewilgłych murów, znoju i czarnych samotnych nocy. Klara krzyknęła: – Ratunku! Na miłość boską, pomocy!
Potem pogotowie zabrało Anielę do szpitala, skąd po dwóch tygodniach wróciła odmieniona, bo w kabłąk zgięta, z głową po żółwiemu skłonioną ku ziemi, niby na uwięzi niewidzialnej siły. „W kręgosłupie się jej poprzemieszczało od tego upadku” – rozniosła się wieść poduszkowym szlakiem, z którego znikła na dobre jej oparta na łokciach, wgapiona w niebo między dachami sylwetka.
Przed świętami Wielkiej Nocy synowie Anieli skrzyknęli się na Zoomie w internecie. Najstarszemu, naukowcowi z zagranicy, od wczesnych lat gadule, tak podobało się wsłuchiwanie we własne słowa, że każde z osobna zdawał się przez moment mleć, a następnie zlizywać z warg niby słodką okowitę, co zaskarbiło mu wśród studentów przydomek Chapuś, a co teraz, gdy przemawiał do braci, wybrzmiewało niemal pogodnie:
– Matkę trzeba oddać do domu opieki – orzekł. – Będzie najedzona, bezpieczna, wśród ludzi. – Zaoferował przy tym, że (tu odrobinę przeciągnął zlizywanie) poniesie niezbędne koszty.
– W sezonie mieszkanie można by wynajmować letnikom – zauważył najmłodszy, piekarz, biegły w rachunkach, konkretny.
Nagłe zakłócenie na łączach unieruchomiło ich oblicza, a później poparcelowało je niesymetrycznie, wrzucając do stop–klatki z zatrzymanym czasem (gdzie czas oliwi tryby zegarów i bierze oddech). I kiedy zdawało się, że pozostaną tam, jak w baśni, zaklęci, ekran komputera zatrzepotał, zamigotał, zafalował, by wreszcie przywrócić właściwe kontury biegowi rzeczy. Wówczas odezwał się średni, leśniczy, od dzieciństwa cichy, w sobie zaszyty: – Matka nogi ma jeszcze zdrowe, nie musi leżeć. Lepiej załatwić jej kogoś do pomocy ze społecznej opieki. – Tak długa wypowiedź wyczerpała go i już do końca narady, która nie zaowocowała zobowiązującą konkluzją, milczał. Postanowiono wkrótce rozstrzygnąć problem.
Zdarzało się, że synowie telefonowali do Anieli, każdy oddzielnie, i sondowali, w jakim jest stanie. – Nie martw się, synu – odpowiadała z tej swojej niziny, z przyziemności jej przypadłej. – Daję radę.
Toteż jej zaginięcie wstrząsnęło zarówno braćmi jak i całym kwartałem wysiadujących ulic, jego refleksy rosiły nadbrzeżny piasek, szorstkawym pogłosem wpełzały w szum fal i poirytowany wizg mew. Że Aniela rozpłynęła się, pierwsza potwierdziła Klara, która dwa razy w tygodniu przynosiła jej treściwe zupy i drobne sprawunki. W pokoiku panował schludny ład. Pogrążeni w świętości święci niezłomnie przebijali sufit. Na wersalce spoczywał okienny jasiek. Tylko nie było Anieli.
Na poduszkach snuto domysły. A to, że odjęło jej rozum i błąka się bezpamiętna Bóg wie gdzie. A to, że poszła na molo, poślizgnęła się i wpadła w toń. A to, że jakiś złoczyńca przyuważył ją wlokącą się nadmorskim bulwarem (po sezonie hulała tam pustka) w postawie poziomej do nawierzchni, okradł ją z nędznego grosza i zabił, a zwłoki ukrył, bo niemało tajemnic pieni się pod skorupą cichych szarych godzin.
Powiadomiono policję. Najstarszy syn mełł zapewnienia, że na akcję poszukiwawczą gotów jest zaangażować własne środki. Średni całkiem zapadł się do wnętrza i nie można go było stamtąd wydobyć. Najmłodszy pytał: „ile to wszystko może potrwać?”.
Mijały dni, wzbierało lato, krótkimi porywistymi strugami deszczu żyłkując parną, bujnie zazieleniałą przestrzeń, a o Anieli ani widu, ani słychu.
Aż do końca czerwca, kiedy to uwagę strażnika kolejowego, który po nocnej zmianie wracał rowerem przez wioskę P. w powiecie gdańskim, przykuło pokraczne stworzenie poruszające się wolno skrajem dojrzewającego pola pszenicy wzdłuż torów kolejowych, rozżarzonych w słońcu. Pomyślał (zeznał później na posterunku), że to wałęsający się bezpański pies, lecz im bardziej się zbliżał, tym bardziej stwór przeobrażał się w człowieka, a gdy przed nim stanął, ujrzał kobietę w ciemnej sukience, o białych włosach, ogorzałych stopach i dłoniach, z plecakiem na obciążonych garbem plecach. Kucnął, żeby zobaczyć jej twarz, a w niej skrzące się, żwawe oczy.
– Czy pani się zgubiła? – strażnik odstawił rower, z kieszeni marynarki wyjął smartfon.
– Nie – odparła spokojnie. – Idę wzdłuż torów, bo nie tracą kierunku, więc czuję się bezpieczna. Poza tym – ciągnęła ośmielona tym, że strażnik tylko się patrzy i jej nie przerywa – z powodu obciążenia już nigdy się nie wyprostuję, żeby zobaczyć ptaki i niebo. A tu mam je pod stopami, w kałuży.
Niebawem przyjechał wezwany przez strażnika radiowóz. Przez osunięte szyby samochodu wtłaczał się suchy aromat przedżniwnego zboża. W drodze do miasta Aniela śledziła słoneczne plamy kicające na pokrytej gumową wycieraczką podłodze auta.
Podoba mi się zwrócenie uwagi na fenomen wielogodzinnego wysiadywania w oknie wielu pań ( w międzyczasie również niektórych panów) – z papieroskiem czy bez, z pieskiem, kotkiem i czym tam jeszcze…
Chwilami, słownictwo w opowiadaniu jest interesujące, chwilami jednak nazbyt dookreślone wieloma przymiotnikami, a … tak ciekawą postać – jak Aniela, można opisać jeszcze bardziej poetycko i mniej dosłownie – może warto?
Pozdrawiam serdecznie ( wspomnę jeszcze , że w dzieciństwie, piętro niżej mieszkała dziewczyna, której tak upływał czas aż do zamążpójścia ☺️ – później ( jak w tekście ), miała już swoje okno ).