Nguyen Quang Thieu (Wietnam) – KWITNĄCY RZEPAK NA BRZEGU RZEKI / opowiadanie

0
243

Zapadła noc. Łódź zakotwiczyła na środku rzeki. Ogień na dachu łodzi rzucał łagodny blask na wodę. Mieszkańcy wioski, obok której jest przystań Ben Chua, nie wiedzieli, skąd przybyła łódź i dlaczego stoi tu od miesiąca. Codziennie członkowie rodziny mieszkającej na łodzi wykonują jedyną pracę: wydobywają piasek z dna rzeki i sprzedają go mieszkańcom miasteczka, którzy budują na brzegu domy jeden po drugim, jakby ścigali się z czasem. Od miesiąca nikt nie widział, by członkowie tej rodziny wychodzili na brzeg. Noszą piasek w koszyku, przechodzą na deskę łączącą łódź z brzegiem jak tancerze. Kiedy dochodzą do drugiego końca pomostu, rzucają kupującym piasek na trawę, ich stopy nie dotykają brzegu. Sąsiadami ich są mieszkańcy łodzi rybackich lub łodzi transportowych. Właścicielem tej łodzi jest starszy człowiek o długich włosach, dla wygody zwiniętych wysoko na głowie. Jego broda jest tak bujna, że zasłania pierś i wygląda jak kamień. Jego ramiona są ogromne, czerwone jak barki wołu po pracy w polu. Cała jego sylwetka wygląda jak rzeźba z kamienia. Tylko oczy są inne, zawsze smutne, zawsze rozbiegane, jakby czegoś szukał.

Pan Lu (tak ma na imię właściciel łodzi) siedzi w milczeniu na deskach dziobu łodzi. Obok niego stoi sucha dynia, służąca do nalewania wódki własnego wyrobu, do której wkłada czarne jak węgiel korzenie trawy. Przed sobą ma talerz z wędzonymi rybami rzecznymi i koszyczek małż parzonych z suszonym imbirem. Każdego wieczoru tak siedzi i pije wódkę do późnej nocy, nie dotykając ani ziarnka gotowanego ryżu. Tylko w nocy, kiedy leje deszcz czy szaleje burza, zmuszony jest do pozostania w głębi łodzi, którą traktuje jak swój dom.

– Gdzie najstarszy? – woła cicho. Jego niski głos pada na wodę szumiącej nocą rzeki.

– Jestem. Tata coś potrzebuje? – z łodzi wychodzi mężczyzna około czterdziestki.

– Jutro nie pracujemy. Gdy wzejdzie słońce, dopłyniemy do Bai Yen. Powiedz synowej, żeby wszystko przygotowała. By niczego nie zabrakło.

Mówiąc to dalej siedzi nieruchomo, oczy otwiera szeroko, patrzy gdzieś daleko.

Jutro cała jego rodzina popłynie do Bai Yen. Jest to odcinek, gdzie rzeka jest najszersza i płynie łagodnie wzdłuż wapiennej góry. Na dnie tej rzeki leży grób jego nieszczęsnej żony. To już ponad dziesięć lat . Od tego czasu tyle wód rzeki wpadło do morza i w jego życiu dużo się zmieniło. Dwanaście lat temu było lato głodu i chorób. Wzdłuż rzeki, którą płynął, każdego dnia rozlegał się głos trąby żałobnej i za chudymi, żółtymi bambusami wieszane były chorągwie – znak żałoby. A jego żona była jedną z ofiar tego strasznego lata. Odchodząc zostawiła mu troje dziecii, najmłodsza córka miała dopiero cztery lata. Przez trzy dni siedział przy zmarej żonie na dziobie łodzi. Dwaj synowie wiosłując uspakajali chorowitą siostrę, która nieustannie płakała z powodu nieobecności matki. Przybywali do ludzi mieszkających po obu stronach rzeki z prośbą o zgodę na pochowanie zmarłej na brzegu. Jednak nikt nie wyraził zgody. Wypędzali jego rodzinę jak zło, siejące śmierć. Bali się zarażenia i epidemii. Nie wiedział, dokąd iść. Urodził się na łodzi. Znał tylko łódź i rzekę. Wieczorem trzeciego dnia po śmierci żony objął jej ciało i płakał. Po szerokiej rzece łódź płynie niepewnie,  z lampą naftową na dachu. W końcu pozostała mu tylko rzeka. Pochował żonę na jej dnie, gdzie była najszersza i najspokojniej płynęła. Razem z synami, używając narzędzi do wydobywania piasku z dna rzeki, wykopali grób i położyli w nim nieszczęśliwą kobietę. Przywieźli całą łódź kamieni, ułożyli z nich mogiłę, z nadzieją, że woda jej nie zniszczy. Tego wieczora pan Lu rozpuścił włosy i zapalił kadzidła na cześć świętej rzeki. Wylał na fale całą dynię wódki i powiedział, że nikt z członków jego rodziny nigdy nie postawi stóp na brzeg rzeki. Będą żyli tylko i wyłącznie na rzece. Pan Lu zawsze powtarzał dzieciom, że jeżeli ich stopy dotkną ziemi na brzegu rzeki, ich serca zamienią się w serca diabła i staną się oni złymi zwierzętami. W dzień rocznicy śmierci żony każdego roku, bez względu na to, czy miał pilną pracę czy nie, kazał synom odpoczywać. Kupował potrzebne rzeczy i kiedy zapadał zmrok, cała rodzina płynęła na Bai Yen. Rozpuszczał włosy i ubierał się porządnie (jedyna okazja, gdy wkładał koszulę). Po ceremonii na łodzi razem z synami nurkował i poprawiał grób.

Wkrótce najstarszy syn się ożenił. Synowa była córką jego kolegi, też żyjącego na łodzi. Na ślub syna kazał młodszemu synowi płynąć małą łódką wzdłuż rzeki i zaprosić wszystkich znajomych, też ludzi prowadzących życie na wodzie. Wesele było zorganizowane w Bai Yen. Dziesiątki łodzi złączono razem, wyglądały jak wielka tratwa. Następnej nocy, kiedy księżyc pojawił się na niebie, jego łódź wypłynęła z Bai Yen na przystań Ben Chua.

 -Tato! – pan Lu usłyszał drżący głos córki za sobą. Potem dziewczyna usiadła obok niego i wzięła go za rękę.

– Tato, przenieśmy grób mamy na brzeg. Nie zostawiaj jej na dnie rzeki tak długo.   – Tyle razy mówiła i błagała go o to. Ale za każdym razem patrzył na nią czerwonymi, smutnymi oczami.

– Nikt z tej rodziny nie może mówić o tym – krzyknął. – Nikt nie może deptać mojego zaklęcia!

Ale zaraz potem sam cierpiał, sam czuł wyrzuty sumienia i spoglądał na Chinh z żalem. Jedyna jego córka urodziła się właśnie na łodzi, na tej rzece. Kiedy się urodziła, sam obciął jej pępowinę, wrzucił do rzeki i modlił się. Dziewczyna wyrosła, zdrowa, delikatna i piękna jak ta rzeka, Jest bardzo odważna, odważniejsza niż jej bracia. W letnie noce, kiedy po niebie płynie księżyc, lubi wejść w wodę rzeki. Płynie zwinnie jak syrena z baśni. Za nią pływają ryby lśniące w blasku księżyca. Czasem kuli się, rękoma obejmując kolana, jej dziewczęce dojrzałe ciało lśni jak kropla rtęci, nurkująca w wodzie rzeki. Potem nagle wynurza się z wody na powierzchnię, woła ojca i śmieje się. Pan Lu, siedząc na czubku łodzi, patrzy w kierunku, skąd dochodzi głos córki, jego oczy stają się młode. Nie obawia się o córkę, kiedy pozwala jej pływać w wodzie rzeki. nawet w porze deszczowej, ale jego serce ściska się na myśl, że jej stopy mogą dotknąć lądu.

 Ale Chinh pragnęła wyjść na brzeg. Kiedy żyła matka, często szła z nią na targ lub po drzewo na opał. Po jej śmierci ona i jej bracia nie mieli odwagi stawiać stóp na brzegu. I tak było od ponad dziesięciu lat, jej życie zostało ograniczone do łodzi i rzeki. Chciałaby leżeć na zielonej trawie na tamie otaczającej wioskę. Bywały noce, kiedy dopływała do brzegu, słyszała szelest suchych liści, czuła zapach młodej kukurydzy i nie była sobą, bo jej serce mocno biło. Ale zaraz potem musiała wrócić do łodzi, bo ojciec już ją wołał. Raz widziała topielca, który płynął obok jej łodzi. Na twarzy ofiary było dużo cięć, rany były rozdęte, zapach nieznośny. Objęła ojca, cała drżąca: – „Mój Boże, co się z nim stało, tato? Nie możesz wydobyć tego człowieka z wody?”. – „Ludzie na lądzie zabijają się wzajemnie, córko!” – pan Lu chłodno odpowiedział córce i wepchnął ją do wnętrza łodzi. Przez cały ten dzień jej ojciec nie pozwoli nikomu dotknąć wody rzeki. Powiedział: „Niech woda rzeki zabierze ze sobą to, co brudne, pochodzące od ludzi żyjących na lądzie. Nie dotykajcie wody aż do jutra”.

Innym razem dziewczyna zapytała Soi, najstarszego brata: – „Nie chcesz bywać nad rzeką?”. – „A po co? Tam nic ciekawego!” – odpowiedział. -„Zostańmy tutaj, tu nikt nas nie obchodzi. Robimy to, co lubimy. Dawno, kiedy żyliśmy nad rzeką, byłem świadkiem tego, że ludzie cały czas się kłócili”. – „Zawsze mówisz „dawno temu! A ty, Cat, co ty na to?” – zwróciła się do Cata, drugiego brata. Cat leżał na podłodze łodzi. – „Mam dosyć tego życia. Zupełnie jak w więzieniu”. – „ A myślisz, że życie na lądzie to życie w raju? To też więzienie, mój bracie! Tam kury i kaczki też mają więzienie!”. Soi patrzył na Cata, który mówił pod nosem: – „Ale na pewno to więzienie jest luźniejsze niż więzienie, jakim jest łódź, w której jesteśmy uwięzieni”. – „Kto cię więzi? Ojciec, ja czy Chinh?” – krzyknął Soi wysokim głosem. Cat odpowiedział powoli: – ”Nikt nikogo nie więzi. Tylko głupota więzi nas wszystkich”. Powiedziawszy to, z podniesioną głową zaśmiał się głośno. Potem podniósł się i niepewnymi krokami chodził śmiejąc się. Nagle uśmiech zniknął. – „Mój Boże! – krzyknął ze szlochem. – Jeden dogmatyczny staruszek uważa, że ma prawo do wszystkiego. Sam siebie więzi i więzi mnie, tchórzliwego chłopaka, więzi piękną, ale niepiśmienną dziewczynę.”

– „Milcz, niewychowany człowieku ! Masz szczęście, że nie ma ojca w domu, bo by cię zabił”.

-„Niewychowany? Nikt nas nie wychowuje. Więc trudno mówić, że któryś z nas jest wychowany”.

Wieczorem, kiedy pan Lu wrócił do łodzi, synowa szeptem opowiedziała mu o kłótni  braci – Soi i Cata. Zawołał Cata do siebie, popatrzył na niego i zapytał: „Chcesz żyć nad rzeką, tak? Obetnę ci nogi i wyrzucę cię na brzeg. Zobaczymy, czy po pewnym czasie nie powrócisz do rzeki”. Powiedziawszy to wziął siekierę, wciśnął ją w swą dłoń, polała się z niej krew. Wytarł ostrze siekiery, potem uderzył nią w łódź.

 – „Popatrz na siekierę. Była na niej moja krew. Jutro odpowiedz na moje pytanie, czy chcesz żyć nad rzeką?”.

Cat nie poszedł nad rzekę. Został w łodzi. Łódź pływała dalej.

Przyszła wiosna. Chinh wkroczyła w wiek siedemnastu lat. Pewnego ranka, kiedy wstała ze snu i przed gotowaniem myła ryż na dziobie łodzi, zauważyła nad rzeką koło przystani Ben Chua ogromny żółty dywan, w kolorze budzącym jej duszę, w kolorze dającym ciepło. Dzięki ciepłemu wiatrowi, jaki wiał minionej nocy, kwiaty rzepaku rozkwitły. Za każdym podmuchem wiatru cały dywan falował. – „Jak pięknie!” – cicho krzyknęła Chinh. Koszyk z ryżem wypadł z jej rąk i popłynął z prądem. Przez cały dzień myśl o tym dywanie kwiatów nie opuściła jej. Coś ją wołało. Miała siedemnaście lat. Czasami, kiedy nagle budziła się w nocy, czuła coś niewyraźnego, coś przyciągającego wokół siebie. To nie szum wody w rzece, która płynie nocą, to nie radosny głos płonącego ognia, nie zapach dojrzełego owocu oi dochodzący z brzegu, to nie wołanie wróbli z krzaków dzikich ananasów rosnących po obu stron tamy. To coś, co często zatrzymywało ją w połowie czesania włosów. To coś, co nagle przychodziło i odchodziło, nagle przyciągało i odpychało.

Pewnego dnia, po kolacji, Chinh powiedziała ojcu, że popłynie łowić ryby. Pan Lu wierzył w słowa córki i dał przyzwolenie. Nawet powiedział jej: – „Jest już zimno, więc wracaj do łodzi wcześnie”. Chinh rozwiązała linkę łączącą małą łódkę z  łodzią. Nie poszła opuścić sieci, lecz przypłynęła do brzegu. Umocowała tam łódkę i poszła w kierunku piaszczystej plaży. Noc była zimna, ale księżyc świecił jasno. Usiadła przy zagonie rzepaku. Podniosła pełne rosy pęki żółtych kwiatów do twarzy. Wiatr wiał  delikatnie, kwiaty dotknęły jej policzków. Cała drżała. Miała przed sobą kwiaty, które tańczyły i rozmawiały z nią. Dotknęła ustami kolejnych kwiatów. Nagle usłyszała głos stukania w bambus, dochodzący z ojcowskiej łodzi. To był odgłos oznaczający wołanie, ustalony między mieszkańcami łodzi na rzece. Po krótkiej przerwie odgłos uderzeń w bambus rozległ się znowu. Chinh wystraszyła się, chwyciła kwiaty i wyrwała je. Rozległ się trzeci odgłos uderzenia w bambus, tym razem zawierający nutę gniewu. Wiedziała, że ojciec bardzo się już zdenerwował. Wzięła zgniecione kwiaty rzepaku i pobiegła nad krawiędź wody. Wsiadła do małej łódki, uderzyła w bambus na znak odpowiedzi na wołanie ojca i pośpiesznie odpłynęła w kierunku głównej łodzi.

– Gdzie byłaś, nie odpowiedziałaś na moje wołanie.

– Myślałam, że ojciec woła brata. – Pan Lu milczał. Patrzył na nią podejrzliwie.

Następnej nocy szukała pretekstu do przebywania nad rzeką. I przed powrotem do łodzi wyrwała garść żółtego rzepaku i przyniosła do łodzi. Jednak podczas trzeciej nocy ktoś zobaczył ją wśród kwiatów. Był to chłopak w wieku około trzydziestu lat, ubrany w stary mundur. W ostatnich dniach jego matka, która wczesnym rankiem często bywała na przystani, zobaczyła, że ktoś miejscami powyrywał kwiaty, które ona chciała zostawić na nasiona, na następny rok. Poskarżyła się synowi, który koniecznie chciał złapać wandala na gorącym uczynku. Kiedy Chinh klęczała między rzędami rzepaku, gładząc kwiaty i rozmawiając z nimi, usłyszała cichy krzyk chłopaka. Zaskoczona odwróciła się, podniosła wzrok i cała zatrzęsła się ze strachu. Nie miała pojęcia o tym, że popełniła jakieś przestępstwo, wyrywając kwiaty. Zamarła ze strachu, a przed nią w zimnej księżycowej nocy stał obcy mężczyzna.

– Kim jesteś? Co tu robisz? – zapytał i podszedł do niej. Chinh wstała zakłopotana. Nagle zniknęły chmury na niebie. Jej twarz była pełna blasku księżyca. Teraz chłopak był zaskoczony. „Jaka piękna! – krzyknął cicho. – Jak to możliwe, że nad rzeką podczas spokojnej nocy w bezludnej wiosce pojawiła się taka piękna dziewczyna?”. Była ubrana w ciemną koszulkę, w świetle księżyca widać było jej piękne ręce, długą szyja i ładną twarz. Miała zaciśnięte wargi i oczy szeroko otwarte. Chłopak był zażenowany, szybko zerknął na jej sylwetkę i zauważył, że pod ciemną koszulką mieści się cała jej dojrzałość i łagodność, poczuł ciepły oddech.

– Skąd tu się wzięłaś? –  zapytał szeptem. Cichy głos i  wyraz jego męskiej twarzy spowodował, że dziewczyna już niczego się nie bała. Z uśmiechem patrzyła na rzekę, gdzie w dali lampa naftowa rzucała światło na wodę. „Aha” – zrozumiał chłopak. Raz w tygodniu, kiedy wracał do domu odwiedzać matkę, widział łódź z piaskiem na rzece, płynącej przez jego wioskę. Wiedział o tym, ale dla pewności zapytał:

– Mieszkasz w tej łodzi?

Kiwnęła głową na znak potwierdzenia.

– Szukasz liści rzepaku do jedzenia?

Chinh wybuchnęła śmiechem. Jej śmiech ogarnął go całego. Był nim oczarowany.

– Więc czego chcesz? – zapytał zakłopotany.

Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko pokazała zagon rzepaku pełen kwiatów.

– Kwiaty rzepaku? Lubisz kwitnący rzepak? – zapytał zaskoczny. Dziewczyna znowu kiwnęła głową.

– Muszę wracać. Mój ojciec już mnie woła!

Nagle przestraszył się, że ona zniknie. Przez chwilę stał milcząc i tylko patrzył na nią. Potem pośpisznie zerwał naręcze rzepaku. Chinh przyjęła z jego rąk kwiaty, odwróciła się i ruszyła w kierunku przystani.

– Hej, ty! – chłopak pobiegł za nią. – Jak masz na imię?

– Chinh.

– Jestem Thao. Tam jest mój dom. Przyjdź jutro. To jest mój rzepak.

Chinh z uśmiechem kiwnęła głową i odeszła. Thao patrzył za nią. Dopiero teraz zauważył, że ma włosy jak anioł. Zwrócił twarz ku niebu. Ona chyba otrzymała włosy od księżyca!

Rano następnego dnia Thao wstał bardzo wcześnie. Minionej nocy prawie nie spał. Usłyszał lamentowanie matki: – „Nie wiem dlaczego, ale ktoś wczoraj w nocy znowu zniszczył rzepak w ogrodzie”. Thao uśmiechał się ze szczęścia. Wąską ścieżką pobiegł nad rzekę. Na środku rzeki spokojnie kołysała się łódź rodziny Chinh. Wokół niej kłębił się zielonkawy dym i rozpościerał się nad wodą jak mgła. Thao stał nad rzeką i niecierpliwie czekał. Jednak dziewczyna nie pojawiła się. Byli tam tylko dwaj mężczyźni, którzy o czymś radzili na dachu łodzi. Czyżby wczoraj w nocy coś mu się śniło? Czy naprawdę spotkał się z dziewczyną? Długo czekał, aż w końcu wrócił tam, gdzie kwitł rzepak. Przy grządkach widniały ślady jej stóp. Na nich rozsypane były płatki żółtych kwiatów.

Pewnej nocy, kilka dni później, Chinh przybiła małą łódką do brzegu. Znów stali blisko,  patrzyli na siebie w słabym blasku księżyca przysłoniętego chmurami. Nie wiedzieli o sobie prawie nic, ale oboje czuli, że wiąże ich z sobą coś delikatnego, przejrzystego jak nitki pajęczyny.

– Mój tata wyjechał – szeptem powiedziała Chinh.

– Dokąd?

– Ma sprawy do załatwienia na końcu rzeki i wyjechał na kilka dni.

– Zostań ze mną tej nocy. Nie wracaj do łodzi!

– Kilka dni temu widziałam cię czekającego na mnie nad rzeką, ale nie miałam odwagi przyjść. Gdybyś zawołał ujrzawszy mnie, ojciec by mnie zabił.

– Dlaczego miałby cię zabić? – zapytał Thao z uśmiechem.

– Bo taka jest prawda – mówiąc to Chinh spojrzała na niego smutnymi oczami, a potem wzięła go za rękę i poszli w kierunku kwitnącego rzepaku. Usiedli wśród kwiatów. Ciepło  oddechu ogrzewało im twarze. Wokół nich rzepak żółcił się w świetle księżyca.

– Kocham cię – powiedział z mocą. Ona patrzyła na niego, jakby nie zrozumiała, co mówił. Poniósł jej brodę.

– Kocham cię.

Chinh nadal milczała. Miała twarz osoby, która zasnęła w jego ramionach. Pochylił się ku niej, pocałował ją i zauważył, że cała drży. Zacisnęła wargi. Nie wiedziała, że to właśnie jest miłość. Czuła tylko, że coś ściska ją w piersi i odczuwała ciepło w całym ciele. Tak, jak kiedyś ogrzewało ją ciepło matki, kiedy była mała. Szybko wstała. Thao też wstał razem z nią, nie wiedząc, o co chodzi. Ona nagle objęła go mocno i rzewnie zapłakała. Po dłuższej chwili spojrzała na niego i zapytała:

– Mieszkasz nad rzeką?

– Tak. Byłem żołnierzem – powiedział.

 Robiło się coraz cieplej. Opadało coraz więcej płatków kwiatów . Aż pewnego dnia Thao zauważył, że kwiatów rzepaku   ało. Były tylko te, które rozkwitły późno. Czuł, że kiedy spadnie ostatni kwiat, Chinh zniknie.

– Musisz zostać tu ze mną. Będziesz mieszkała z moją mamą. Nigdzie nie pójdziesz.

Popatrzyła na niego i pokręciła głową na znak odmowy. Thao wyjął z kieszeni kartkę i podał jej.

– Przepisałem wiersz dla ciebie. Wiersz Tagore’go, wiesz o tym?

– Nie znam pisma.

– Jak to nie znasz? Naprawdę? – zapytał z zaskoczeniem i żalem w głębi duszy. Pomógł jej usiąść i objął ją.

– Nauczę cię. Ja też się uczę. A teraz powiedz, jak mogę ci pomóc, powiedz!

Chinh, która siedziała oparta o Thao, odsunęła się trochę. Opowiedziała mu o życiu swojej rodziny. W końcu odwróciła się twarzą do niego, popatrzyła i powiedziała:

– Mam gorącą prośbę do ciebie. Chciałabym przenieść mogiłę mojej mamy na brzeg.

– Na brzeg! Bardzo słusznie. Razem to zrobimy. Niech mama odpocznie tu w ziemi nad rzeką. Będę sadził dużo rzepaku przy jej grobie.

Chinh kiwnęła głową i uśmiechała się radośnie.

Minął ponad rok. Rodzina pana Lu pozostawała na przystani wioski Chua. Czasami odpływała na kilka dni. Przyszło lato. W nocy Chinh lubiła nurkować w rzece. Obok niej pływał Thao. Dzięki temu, że pięć lat był w wojsku, i w dodatku służył w jednostce służb specjalnych, niszcząc okręty wroga i działając pod wodą, rozwinął mięśnie i miał piękne, zdrowe ciało. Zaraz po wyjściu z wojska zdał egzamin na anglistykę. Nocami, kiedy byli razem, w cicho płynącej tajemniczej rzece wyglądali jak święte ryby. Rzeka jakby przestawała płynąć, tak była wsłuchana w słowa Chinh, ale równocześnie falowała radośnie, fale biegły jedna za drugą, informując mieszkańców wody, że tu jest święte szczęście. Wokół nich pluskały ryby, które podczas wyskoku wyglądały jak lśniące kawałki księżyca. Rzeka przekazywała im siłę szczęścia i cierpienia.

Pewnego razu, kiedy Chinh płynęła obok Thao, poczuła, jakby jej zabrakło powietrza. Objęła go i po chwili zaczęła znów swobodnie oddychać.

Jak zwykle w dniu rocznicy śmierci matki Chinh cała rodzina miała wolne od pracy, wszyscy wypłynęli w kierunku Bai Yen. W tym samym dniu Thao w imieniu Chinh, zapalił kadzidła na mogile jej matki. Thao dyskretnie przeniósł mogiłę na brzeg i pochował ją w swoim ogrodzie. Zrobił to przed kilkoma miesięcami. W Bai Yen, po modlitwie na łodzi, pan Lu kazał Soi zanurkować głęboko, żeby sprawdzić, czy nic się nie stało z grobem. Po minucie Soi wynurzył się i zawoła z przerażeniem: – „Mogiła została zniszczona! Mogiła zniszczona!”. Pan Lu czuł, że ogień objął jego twarz. Rzucił się do rzeki, odetchnął głęboko i zanurkował. Zielone kamienie były rozrzucone. Pan Lu wiedział, że to nie woda zniszczyła mogiłę, lecz ktoś zrobił to świadomie. Ale kto? To pytanie spowodowało, że krew w jego żyłach zawrzała.

Nikt nie wiedział o istnieniu mogiły oprócz członków jego rodziny. Pan Lu wypłynął i kazał spuścić do wody czerpaki, którymi zwykle wydobywali piasek. Zaczęli kopać. Minęło pół godziny i pan Lu zmęczony wyszedł na łódź. Chodząc niepewnymi krokami doszedł do drzwi łodzi. Wziął dynię z wódką i pił.

– Kto? – krzyknął. – Kto?

Jego głos roznosił się jak głos wilka, odbijał się od brzegów, odbijał się od rzeki. Wszyscy , którzy byli na łodzi, stali z pochylonymi głową, milcząc. W kącie łodzi Chinh siedziała przerażona z poduszką na brzuchu.

Około północy łódź pana Lu była na drodze do przystani Ben Chua. Mężczyzna siedział w niej ze spuszczoną głową, wyglądał starzej o kilkanaście lat. Dwaj synowie wiosłowali w milczeniu. Rano następnego dnia wszyscy wstali wcześnie. Na dziobie łodzi siedział nieruchomo pan Lu. Siedział tak przez całą noc. Nagle synowa wybiegła z głębi łodzi.

– Tato – zawołała i wcisnęła w jego dłoń plik starych kartek.

– Co to jest? – zapytał pan Lu i otworzył plik.  Nie znał pisma, ale czuł, że coś niezwykłego jest w tych kartkach.

– Gdzie najstarszy! – zawołał. Soi palił papierosa. Przybiegł. – Przeczytaj i powiedz, co to jest!

Soi wziął kartki i czytał. Przed śmiercią żony pan Lu wysłał Soi do szkoły w wiosce, by uczył się z synem jego kolegi, przewożącego ludzi przez rzekę.

– Tato, to są listy, które ktoś pisał do naszej Chinh. Oni pisali o miłości. Ale nasza Chinh nie zna pisma.

– Chinh, gdzie jesteś? Przyjdź natychmiast! – krzyknął pan Lu na cały głos. Chinh wyszła z łodzi płacząc. Usłyszała wszystko.

– Kto to pisał? Czyje to są listy? – znowu krzyknął i rzucił kartki w twarz córki. Chinh wybuchnęła płaczem.

– To są… jego listy. Przepraszam cię, tato. Błagam cię, tato!

Pan Lu z całych sił uderzył Chinh w twarz. Upadła na pokład łodzi. Podniosła się, nadal płacząc. Potem błagalnie złożyła ręce.

– Proszę, tato, błagam cię, tato, ja i on… kochamy się.

– Mój Boże! – krzyknął pan Lu – To znaczy, że ona bywała na brzegu. Zdeptała moją obietnicę. Ona zabije nas wszystkich!

Chwycił włosy córki, wypchnął jej głowę poza krawiędź łodzi, siekierą obciął długie kosmyki i rzucił to, co miał w ręce, do rzeki. Nagle zawiał silny wiatr, który zabrał włosy i rozrzucił je w powietrzu.

– Pobijcie ją na śmierć! – to powiedziawszy, wziął wędkę z dachu łodzi i bez przerwy bił dziewczynę. Chinh rękami chroniła brzuch. Skurczyła się. Po dłuższej chwili pan Lu przestał bić, chwycił jej koszulę i szarpnął mocno. Koszula rozerwała się. Tylko jej dwie części pozostały na ciele Chinh.

– Zdejmę ci ubranie i nago wyrzucę cię na brzeg!

Przy tych słowach zatrzymał się i szeroko otworzył oczy. Synowie i synowa zrobili to samo. Patrzyli w milczeniu na Chinh, która siedziała i plakała. Jej włosy na głowie były postrzępione, przyklejały się do krwi na plecach. Jej piersi były zwisające, sutki – czarne, brzuch wyraźnie wystawał. Widoczne było, że jest w ciąży, pewnie w piątym miesiącu. Z trudem oddychała.

– Ona jest w ciąży, tato. Jest w ciąży! – zawołał Soi  z przerażeniem. Pan Lu patrzył, ale tak jakby nic nie rozumiał. Cały wzdrygnął się nerwowo.

– Wiadomo – mówiła synowa – dziecko diabła, dlatego inaczej wygląda.

Akurat w tym momencie Thao przypłynął i pojawił się na łodzi. Podbiegł do Chinh i objął ją.

– Mój kochany! – wybuchnęła płaczem.

– Nie wolno wam tak postępować. Jesteście barbarzyńcami – krzyknął Thao głosem pełnym bólu i nienawiści. Usłyszał płacz Chinh, będąc na dziedzincu swego domu. Pobiegł do przystani i zauważył, że pan Lu na łodzi bije swą córkę. Nie zdążył zdjąć ubrania, szybko dopłynął do miejsca, gdzie znajdowała się się łódź rodziny Chinh.

– Ty, właśnie ty jesteś tym łajdakiem – pan Lu stanął przed Thao. – Ty zniszczyłeś jej życie, więc cię zabiję.

– Pan sam zniszczył jej życie. I pan pogrzebał jej matkę na dnie rzeki. Pan pogrzebał życie swoich dzieci na tej łodzi.

– Mój Boże! Grób… Gdzie ten grób? Ty, ty… grób.

– Tak, właśnie ja przeniosłem grób jej matki na brzeg. Pana córka prosiła mnie o to. Zrobiła to, co kazało jej sumienie, zrobiła zgodnie z tym, co wdzięczna córka powinna zrobić. Pan i cała rodzina musi jej za to podziękować. Pan zna tylko uczucie władzy nad wszystkim. Ale przecież pan nie będzie żył wiecznie. Pan nękał i nęka wszystkich, zmuszając ich do ciemnego i bezsensownego życia. Musi pan zgodzić się z tym, że Chinh pójdzie na brzeg.

Pochylił się. Z żalem patrzył na plecy ukochanej. Były one sine i zalane krwią. Potem uniósł jej twarz, spojrzał na innych i powiedział:

– Gdzie ubranie? Dajcie jej ubranie.

Cat poszedł do wnętrza łodzi, przyniósł koszulę siostry i dał ją Thao. Ten ubrał ją i pomógł wejść do łodzi. Potem wyszedł z niej i patrząc na pana Lu, powiedział:

– Pan musi pozwolić, żeby poszła na brzeg. A ja pójdę z nią. Kocham ją i się z nią ożenię.    – – Jesteś diabłem. Zniszczyłeś moją rodzinę. Zwróć grób mojej żony!                                    – – – Jeżeli pan pozwoli jej mieszkać nad rzeką, pokażę panu, gdzie jest grób. Ale pod warunkiem, że pan nie przeniesie go z powrotem do rzeki. Teraz idę po leki dla Chinh.

Kiedy Thao kupił lekarstwa i wrócił na przystań, łódź zniknęła z Ben Chua. Pan Lu kazał odpłynąć zaraz po tym, jak Thao odszedł, aby nie wiedział on, w jakim kierunku wypłynęli. Młodzieniec postanowił więc biec zgodnie z prądem wody. Pan Lu jednak wiedział, że Thao tak zrobi. Użył żagli i popłynął pod prąd. Siedział u steru. Kazał Soi i Catowi biec brzegiem rzeki i ciągnąć liny, by łódź płynęła szybciej. Nagle na niebie zgromadziły się czarne chmury. Rozpoczęła się letnia ulewa. Rzeka była szeroka i wiatr mocno wiał. Thao biegł ciężko oddychając w deszczu. Nic nie było widać. Od czasu do czasu jakaś łódź przybliżała się do brzegu, szukając schronienia. Widząc jakąkolwiek łódź, Thao głośno wołał, ale odpowiadała mu tylko burza. Cały trząsł się z zimna. Czuł, jakby miał w piersi ogień, który palił się mocno. Ogień przechodził przez gardło, dochodził do ust. Mężczyzna zawrócił więc do domu, nie miał siły kontynuować poszukiwań łodzi i Chinh. Kiedy doszedł do domu, cały płonął z gorączki. Przebrał się i położył. Matka była przerażona, przykryła go kocem i  szukała sposobu obniżenia temperatury. W końcu dobrzy ludzie przewieźli go do szpitala. Za każdym razem, gdy odzyskiwał przytomność, pytał:

– Czy wróciła łódź?

Nikt nie rozumiał jego pytania. Wszyscy patrzyli z niepokojem. A Thao, kiedy tylko zamknął oczy, widział rzekę, łódź i płynącą w niej Chinh. Nagle  podpłynęła, zatrzymała się, objęła go i krzyknęła cicho. Jej twarz wyrażała ból i szczęście. Uśmiechała się, miała czoło zroszone potem. Po chwili usłyszał płacz dziecka, który roznosił się echem nad całą rzeką. Thao uniósł dziecko z wody. Nagle poczuł pustkę w rękach. Drgnął. Otworzył oczy i patrzył na wszystkich, którzy go otaczali, szepcząc:- Wróciła łódź?

 Kiedy Thao poczuł się lepiej, postanowił pójść i poszukać Chinh. Powiedział matce, że przez dwa tygodnie nie wróci do domu, bo ma dużo nauki. Wziął rower i zaczął podróż wzdłuż rzeki. Ale przez cały pierwszy tydzień nie miał żadnej wiadomości o Chinh. Wędrował tam, gdzie gromadziły się liczne łodzie i opowiadał ludziom, żyjącym na rzece, o rodzinie swojej ukochanej. Ktoś mówił, że widział podobną łódź przepływającą obok tego miejsca kilka dni temu, i że na dachu była dziewczyna,  przywiązana do słupka. Inny opowiiadał, że widział kręcącą się z prądem małą łódkę z leżącym w niej niemowlęciem. I że para starych ludzi, nie mających dziecka, wzięła je do domu. Jeszcze inny mówił, że ludzie plotkowali o kobiecie – topielicy, która miała na brzuchu dziecko o rybich oczach. Dziecko cały czas patrzyło na brzeg, i czasem śmiało się, a czasem  głośno płakało.

Thao szedł i szedł, słuchając jak bajki opowieści ludzi, aż doszedł pewnego dnia do morza. Morze było bezkresne, nie widać było brzegu, a szumiało strasznie.

Pewnego ranka Thao wstał bardzo wcześnie. Cały brzeg nagle zaczął zmieniać kolor, stawał się żółty. Płatki rzepakowych kwiatów były miękkie, trzepotały na wietrze. Thao czuł, że jego serce mocno bije. Podbiegł do przystani i nagle klęknął. Przed nim, wśród płatków kwiatów rzepaku, ciągnęły się aż do wody delikatne, małe ślady stóp dziewczyny.

Z wietnamskiego przeł. Nguyen Chi Thuat we współpracy z Kaliną Izabelą Zioła

Nguyen Quang Thieu  (Wietnam)  urodził się w roku 1957 we wsi Hoang Duong, powiat Ung Hoa, prowincja Ha Tay (obecnie Hanoi). Jest Prezesem Związku Literatów Wietnamskich i zastępcą Sekretarza Generalnego Zrzeszenia Pisarzy Afrykańsko-Azjatyckich. Wydał ponad 10 tomów wierszy i 20 tomów prozy. Zdobywca Nagrody Związku Literatów Wietnamskich w roku 1993 za tom poezji „Bezsen ognia”, Laureat Nagrody Państwowej w roku 2016 oraz 20 różnego rodzaju nagród krajowych i zagranicznych.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko