opowiadanie
Było to późną jesienią. Albo na przedwiośniu, bo w naszym parku było przeraźliwie smutno.
Nie wiem, dlaczego smutek kojarzymy najbardziej z jesienią, chociaż niektóre drzewa jeszcze w listopadzie trzymają mocno swe pożółkłe liście i dopiero wichry je wyrywają. Tańczą z nimi, składają na ziemi, unosząc jeszcze w podmuchach, jak troskliwa gospodyni krzywo położony dywan. Ale pustych przestrzeni, pokreślonych czernią gałęzi, raczej nie widujemy, bo coraz wcześniej skrywa je mrok. A gdzie indziej w światle latarń obraz weselszy.
Mogło to być też na przedwiośniu, gdy śnieg już się nie bieli, a zieleni jeszcze brak, i wszędzie szaro-buro, a drzewa w czarnych gałązkach, że człowieka ogarnia chandra przedwiosenna. Nawet różowo-lazurowe zachody słońca nie dają pociechy. Nawet nadzieja, że wiosna tuż-tuż.
Jednak my dwoje uparcie wychodziliśmy do parku, bo na jasno oświetlonych od wystaw sklepowych ulicach było jeszcze gorzej. Tam szło się na granicy światła i cienia. Nigdy tego nie lubiłam.
W parku też było kilka sklepików i zanim je pozamykano o zmroku, można było kupić barwny drobiazg w Cepelii, dalej w wielkim kiosku książkę, a nawet naszyjnik z bursztynem, wreszcie ogrzać się w parkowej kawiarni czy barku.
Kiedy raz zamówiliśmy herbatę, a jeszcze zastanawialiśmy się, jakie do tego wziąć ciastko, kobieta zza moich pleców poprosiła cicho o drinka. Pani za ladą spojrzała na nią bezradnie, nie rozumiejąc.
Już od stolika zrozumiałam, dlaczego sprzedawczyni nie uwierzyła własnym uszom. Zamawiająca, w popielatym, kaszmirowym płaszczu i zalotnej bordowej czapeczce, nie wyglądała na taką, co samotnie pije w barze wódkę. Elegancka, smukła, mogła mieć 55, 65 lat, a więc, jak dla nas wtedy, była już w wieku zaawansowanej mądrości, a tu nieoczekiwanie takie zamówienie! Widocznie zmarzła i musi się ogrzać.
Próbowała niezręcznie tłumaczyć, że chce kieliszek. No, alkoholu… Z sokiem. Potem usiadła w przeciwnym kącie, placami do nas, a gdy my po zjedzeniu ciastek wychodziliśmy, jej już nie było. Nawet lepiej. Pewnie się wstydziła tego kieliszka. Może dostrzegłaby w naszych twarzach zdziwienie. Nawet młodzieńczy wyraz przygany. Bo w młodości wie się najlepiej, jak powinno się żyć.
Musiała być nieźle zmarznięta, skoro zdecydowała się przełamać straszne tabu, że kobieta sama nigdy wódki nie pije! Nawet w domu, gdy nikt nie widzi, a co dopiero w miejscu publicznym. Tego nawet nikt nie musi dziewczynom wbijać specjalnie do głowy, bo to wynika samo z innych srogich wskazań i przestróg. I rozmaitych: O, la Boga, co ludzie powiedzą?! Stracisz w ich oczach! Wezmą cię na języki!
A w parku zapadał już zmierzch. Było coraz bardziej ponuro.
Postanowiliśmy więcej o tej porze po parku nie łazić. Żeby nie popadać w depresję. Zresztą tyle pilnych zajęć mieliśmy po pracy.
Ale gdzie w czasie zimowym mieliśmy wychodzić, gdy tu nogi same nas niosły, a nie trzeba było czekać na tramwaj, uważać na przejeżdżające samochody, nie wpadało się na ludzi w tłumie ulicznym. Dzieci wyrosły już na tyle, że same sobie organizowały czas i nie chciały z nami chodzić.
Znowu więc łamaliśmy nasze postanowienie i, nie myśląc o tym, wędrowaliśmy prosto w alejki parku. Może tylko wcześniej, w wolną sobotę lub niedzielę, zanim w parku robiło się ponuro. Wszyscy stamtąd uciekali, gdy nadchodziła nostalgia.
Któregoś dnia przez szybę innej kawiarni parkowej zobaczyłam znowu tamtą elegancką panią. Siedziała przy stoliku sama z łokciami wbitymi w blat stolika i kieliszkiem w dłoniach. Wysoka, prosta, zatopiona w myślach. Już nie kryła się w kącie. Nie odwracała plecami. A tego dnia wcale nie było zimno. Nie wstąpiła więc tam, by się rozgrzać. Nie wyglądała też na taką, co pragnie mieć towarzystwo, bo na nikogo nie patrzyła. Ale był w niej jakiś przymus. Żeby tu przychodziła. I brała kieliszek.
Nie zastanawialiśmy się specjalnie, dlaczego tak robi? Nigdy o niej nie rozmawialiśmy. Wchodziliśmy w lata, gdy już nie wie się tak bardzo, jak powinno się żyć, a dopuszcza się wygodniejszą dewizę, że życie czasem układa się nie tak, jak by się chciało. Nawet całkiem głupio. I niejeden chwat staje wtedy bezradny. Jak tamta kobieta.
Widywaliśmy ją jeszcze nieraz gdzieś w kawiarence, to na alejce parkowej. Zawsze szła wyprostowana jak struna, nie patrząc na nikogo, jakby bardzo się śpieszyła. Z daleka wpadała w oko jej smukła sylwetka w bordowej czapce, czasem bez niej. Zawsze była ubrana gustownie, co chwytałam mimochodem, bo starałam się i ja omijać ją wzrokiem. Odwracałam twarz, żeby nic z niej nie wyczytała.
Później o niej zapomniałam. Czasem okazywało się, że to nie ona. Park zimą coraz bardziej nas odstręczał. Przestaliśmy tu przychodzić w nostalgicznych godzinach.
Ale dziś, w środku zimy, gdy zasłaniałam okna, odgradzając się od czerni wieczoru, przypomniała mi się ona pijąca samotnie drinka. Uosobienie bezradnego smutku.
Teraz wiem, ta kobieta była cieniem mojego smutku. Pojawiała się w przypływie trzepocącego niepokoju niczym metafora mojego lęku.
Przecież ja zawsze czegoś się bałam!
Olbrzymich sosen za oknem i tego przesmyku wśród nich, gdzie zachodziło różowo słońce, bo tam był cmentarz – siedlisko smutku. I jeszcze bałam się dorosłych, bo zawsze okazywali się w końcu źli, aby pokazać, że nad wszystkimi dziećmi mają władzę. Szczególnie nieswoimi. Dopiero mój silny mężczyzna chronił mnie przed światem. Ja jego też, bo i on skrywał lęk. Tylko po męsku się do tego nie przyznawał. Może wszyscy się czegoś boją??
A mnie lat przybyło i już bym się tej kobiecie nie dziwiła. Życie przecież układa się różnie. Los rzadko sprzyja. Szamoczemy się z nim na próżno.
Ale nie usiadłabym koło niej przy stoliku, gdy sączyła swój kieliszek. Współczucie nie było jej potrzebne. Ani ludzie, bo zawsze uciekała wzrokiem. Na nikogo nie patrzyła. Chciała tylko krótkiej chwili z małym kieliszkiem.
Zresztą nie wiem.
A księżyc kilka dni temu wyszedł wieczorem w lisiej czapie. Takiej aureoli, migocącej tęczową poświatą. To podobno znak, że pogoda się zmieni. Czyżby wiosna była tuż-tuż? Taka wczesna? Nawet, jeśli jeszcze nieraz zawiedzie i cofnie się przed śniegiem, nadzieję już rozbudzi. Nawet dzień coraz dłuższy. Wczoraj niby tylko o 11 minut, a wydaje się dużo więcej.
Krystyna Habrat.
9.1.23r.