Franciszek Czekierda – MIŁOSZ – MICKIEWICZ CZYLI TĘCZA PRZYMIERZA

0
48


Po napisaniu w marcu 1953 roku przez Marię Dąbrowską nekrologu po śmierci Stalina, Jan Lechoń zanotował w Dzienniku: „(…) Przez całe lata stylizowała się ona na sumienie narodu, że udawała Żeromskiego”. Faktycznie panowała w Polsce opinia, że Dąbrowska była duchową spadkobierczynią wielkich pisarzy, ponadto osobą szlachetną, godziwą, co potwierdza Helena Zaworska w artykule Potrójne życie Dąbrowskiej (1996): „Maria Dąbrowska przez długie lata była uważana za wzór cnót wszelakich […]”. Tu trzeba uzupełnić: tak była traktowana do chwili wydania (nb. ocenzurowanego) Dzienników w 1988 roku, kiedy okazało się, że naruszała conradowskie wartości etyczne, które sławiła, o czym pisał Wiesław Szymański w Urokach dworu (1993).
Czy zatem istnieje symboliczne przekazywanie duchowej schedy literackiej między przedstawicielami różnych pokoleń? Bo gdyby to dotyczyło konkretów, czyli materii, wówczas sprawa byłaby jaśniejsza. Tak, jak wydarzyło się to w przypadku osiemdziesięcioletniego Johanna Wolfganga Goethego, który przekazał w Weimarze swoje gęsie pióro Adamowi Mickiewiczowi z kartą wiersza zaczynającego się od słów „Dni człowieka przeplatają się ze sobą, / jak najpiękniejsze plecione wyroby…”(Des Menschen Tagen sind verflochten, / die schönsten Güter angeflochten…), co mogło być – i przez wielu było – symbolicznie rozumiane. I tak samo, kiedy 130 lat później Marek Hłasko ofiarował Agnieszce Osieckiej maszynę do pisania co, poza uczuciowym gestem, było również literackim symbolem. (Zresztą wiele osób wierzy, że w urządzeniu tym ukryty był duszek geniuszu, który hojnie obdzielał talentem jedno i drugie. Znawcy tematu zaś mówią, że poetka mało korzystała z tej maszyny).
Joanna Warońska twierdzi, że „[…] do grona spadkobierców Stanisława Wyspiańskiego pretendował, jak się wydaje, Jan Lechoń” (Wyspiański i skamandryci. O początkach grupy i próbach dramatycznych Jana Lechonia, 2017). Z kolei o Krzysztofie Kamilu Baczyńskim trwa przekonanie, że był duchowym spadkobiercą romantyzmu, wręcz wnukiem romantyków.
Zachodzę w głowę, czy Witkacy dał Gombrowiczowi strzęp niedojrzałej formy w szkatułce filozofii? A ten z kolei wręczył sztafetową pałeczkę dramaturgii Sławomirowi Mrożkowi, gdy podczas spotkania w Vence w 1965 roku dawali sobie dowody na istnienie drugiego? (Choć Gombrowicz twierdził, że nie ma takiego dowodu). A Stanisław Lem? Może przekazał fantastyczną różdżkę-pałeczkę SF Andrzejowi Sapkowskiemu? Z całą pewnością Melchior Wańkowicz pokrzepił dosłownie i duchowo Krzysztofa Kąkolewskiego podczas długich nocnych rozmów, opowiadając mu m.in. o swojej Sztafecie. I czy Jan Wiktor z Julianem Kawalcem wręczyli grudkę ziemi z kamieniem na kamieniu Wiesławowi Myśliwskiemu? Na koniec, albo na początek: czy Wisława Szymborska zauroczyła Olgę Tokarczuk „zawiłym i gęstym haftem okoliczności”? Może dzięki niemu ta ostatnia utkała swój haft, równie wspaniały, choć z innej materii, nagrodzony noblowskim medalem. Na przekór temu, że nic dwa razy się nie zdarza.

Jeżeli istnieje zatem spadkobierstwo w literaturze (przestarzałe słowo, lecz bardziej pasujące do tematu niż spadkobranie) – nie tyle dotyczące przesłania czy idei – lecz pewnej symbolicznej ciągłości, to sądzę, że wystąpiła ona między Adamem Mickiewiczem i Czesławem Miłoszem. Mówiąc o następstwie i ciągłości, myślę tu o zwyczajnym kontakcie między potomkami wieszcza, a młodym Miłoszem. Bo coś takiego się wydarzyło.
W latach dwudziestych ubiegłego wieku Władysław Mickiewicz, syn Adama, odwiedził gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta w Wilnie przy ulicy Wileńskiej 10. Aulę wypełniał tłum pedagogów i uczniów wszystkich klas. Kilkunastoletni Miłosz siedział między starszym o trzy lata, Stanisławem Stommą, z którym się kolegował, a Bolesławem Bujnickim, młodszym bratem bardziej znanego Teodora.
– Ciekawie wygląda. Z białą grzywą trochę podobny do ojca – Czesław przyglądał się ponad osiemdziesięcioletniemu Mickiewiczowi z niejakim podziwem.
– Raczej na niego ustylizowany – Stanisław stwierdził sceptycznie.
– Czy wielkość ojca spada na syna? – zapytał naiwnie.
– Owszem spada. I przygniata go swoim ciężarem – Stomma zarechotał. – Nieszczęściem dzieci geniuszy jest, że nie dorastają do ojcowskich pięt – powiedział sentencjonalnie.
– No, a Dumas? To znaczy Aleksander ojciec i syn, też Aleksander? – zastanawiał się Czesław. – Obaj znakomici.
– Przestań, młody – rzekł głośno mentorskim tonem. – Wyjątki potwierdzają regułę. Co nie znaczy, że powinniśmy gościa lekceważyć.
W tym momencie Mickiewicz rozpoczął prelekcję.
– Słuchajmy go z uwagą… – kontynuował Stomma.
Bolek Bujnicki spojrzał krytycznie na rozmawiających głośno kolegów.
– Właśnie, słuchajmy, a nie gadajmy – zirytował się.
– Bez nerwów, Boluś – uspokajał go Czesław.
–  Może choć jedno słowo wielkiego ojca skapnie na ciebie przez syna… – Stomma szepnął do Miłosza.
– Słowo to za mało. Jednak wystarczy jedno zdanie, ale takie, które by naprawdę ważyło – odszepnął Czesław. – To byłoby dość, jako wynik jednego życia.
– Ooo! – Stanisław przyjrzał mu się z uwagą. – Widzę, że Adam z zaświatów już  zadziałał przez syna i coś skapnęło na ciebie. Nie roztrwoń tego.

Drugim symbolicznym momentem, w którym Miłosz zetknął się z rodziną Adama Mickiewicza, było spotkanie w Paryżu. Najpierw krótki wstęp. Dwudziestotrzyletni absolwent Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie, przybył w październiku 1934 roku w ramach ministerialnego stypendium do stolicy Francji. Tu wielokrotnie rozmawiał ze swoim starszym krewnym, do którego żywił wielki szacunek. „Spotkanie z Oscarem Miłoszem w sposób absolutnie fundamentalny odmieni życie Czesława – właśnie od połowy lat trzydziestych w jego twórczości zacznie się pojawiać perspektywa religijna, przekraczająca wszystkie antyklerykalne i antymieszczańskie urazy” – napisał Andrzej Franaszek w biografii Miłosz (2011).
W kulturalnej stolicy świata spotkał się także ze starszym o sześć lat Włodzimierzem Lewikiem, który również przebywał na stypendium. Lewik otrzymał w 1929 roku pierwszą nagrodę we lwowskim turnieju poetyckim, a trzy lata później obronił doktorat na temat nowych rymów na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Po latach był jednak bardziej znany, jako tłumacz poezji angielskiej i niemieckiej. Włodzimierz, mając niewysokie stypendium, dorabiał w biurze Schroniska dla Bezrobotnych Polaków w Levollois-Perret na prawym brzegu Paryża. Miłosz kilkakrotnie go tam odwiedzał. Chciał również dorobić sobie parę franków. Sylwestra spędził u Lewika i Marii Strzeleckiej, jego narzeczonej. Oboje wynajmowali mieszkanko na obrzeżach Paryża. Po wypiciu kilku lampek wina, kiedy atmosfera spotkania stała się swobodniejsza, a Maria poszła do kuchni przygotować posiłek, Czesław postanowił zapytać go o pracę.
– Nie znalazłbyś, Włodziu, wolnej posady stróża w swoim schronisku? – rzucił żartobliwie. – Sam wiesz, jakie mamy nędzne stypendia.
– Schronisko zawsze bez forsy. W nim nie ma szans. Dostałem tu robotę cudem. Swoją drogą myślałem, że nie narzekasz na brak mamony. Pochodzisz z herbowego rodu…
– Daj spokój, zubożała szlachta bez ziemi. Choć ojciec inżynier, to życiowo naiwny. Słowem nędza z bidą.
– No, a twój krewniak, Oscar? Ceniony nawet przez francuskich intelektualistów. Chyba zamożny?
– Nie bardzo. Nie śmiem go prosić o pomoc. Nie wypada. Poza tym sknera.
Lewik wziął łyk wina. Odstawiając kielich, coś sobie przypomniał.
– Czesiu, przecież znasz dobrze Lechonia. Jako attaché od kultury mógłby ci coś w ambasadzie znaleźć?
– Oficjalnie się lubimy, on mnie może nawet bardziej… Przegadaliśmy w kawiarni wiele godzin. Powiedział, że moje wiersze podobają mu się. Lecz prawdę mówiąc, tylko proszę, zachowaj to dla siebie, to głupi człowiek.
– Słyszałem, że snob, ale że głupi…? Tego nie wiedziałem – Lewik zdziwił się.
– Głupi i bufon. Jestem przerażony jego snobizmem. Poza tym wyczuwam w nim coś fałszywego.
– Jeśli fałszywy, to jego sąd o twoich wierszach mógł być nieszczery.
– Prawdopodobnie. No i druga sprawa… – Miłosz zrobił pauzę, wahając się, czy ciągnąć wątek. – Delikatna… – znowu przerwał. – Ech, nie ważne… – machnął ręką.
– Możesz być pewien, że to, co między nami pada, nie opuści tego pokoju – Włodzimierz rzekł z przekonaniem.
– Wspomniałem, że on mnie nawet… bardziej lubi… – wykrztusił z wysiłkiem.
– Chodzi o… – nie wiedział, jak to ująć – podobanie się? Urodę?
– Coś w tym sensie – potwierdził Czesław. – Nie należę do jego parafii…
– Nie musisz więcej mówić. Rozumiem. Pod tym względem wszyscy go znają.
– Dlatego nie chcę go prosić o pomoc.
– To oczywiste. Takich zależności trzeba unikać, jak ognia – Lewik poklepał go przyjaźnie po barku.
– Mierzi mnie to podwójne życie.
– Konkretnie o czym myślisz.
– O naszym literackim grajdole. O sobie, o nim. O moich wierszach wyraża się przy mnie niemal z entuzjazmem, a czuję, że ich nie ceni. Wyobrażam sobie, jak w przypływie szczerości pisze do Grydza: „Cz. M. jest poetą o trzeciorzędnym talencie, a jego poezja, to gówno w celofanie” – zaśmiał się gorzko.
– Przesadzasz z tą projekcją.
– Niestety, też jestem nieszczery. Składam mu hołd, mówiąc, że jest skończonym poetą, w znaczeniu doskonałym, a tak naprawdę uważam go za nierównego poetę o niedojrzałej, pokręconej osobowości.
– Dobrze prawisz: skończony, bo się już skończył.
– Taki jest nasz światek. Czy znajdzie się ktoś, kto go obnaży?
– Żyjemy w obłudzie. Niestety.
– I w biedzie.
A propos biedy i forsy… Przypomniałem sobie, że Ludwik Gorecki, syn Marii…
– Wnuk Mickiewicza? – Miłosz wszedł mu w słowo.
– Tak. Lekarz. Potrzebuje pomocy w porządkowaniu jakichś papierów. Zgłoś się do niego, na pewno da ci za to parę franków.

Zgodnie z tą sugestią, Czesław pojawił się u Ludwika Goreckiego. Ten, pokazując mu komodę i dwa duże kufry pełne szpargałów, kazał mu je posegregować na dokumenty, rachunki, listy, rysunki i notatki. Uradowany poeta przystąpił od razu do pracy z nadzieją, że natrafi na jakieś nieznane zapiski lub listy wieszcza. Przyjeżdżał do mieszkania Ludwika kilka dni i za każdym razem otrzymywał dwa bilety do metra.
Ostatniego dnia na koniec swoich zajęć, poeta zawołał z radością:
– Skończone, monsieur Ludovic. Posegregowane i odkurzone.
Tu es génial, Czeslaw – odrzekł zadowolony. Podszedł do niego z wyciągniętą dłonią, trzymając w niej dwa bilety do metra.
 „Sympatyczny staruszek – pomyślał. – Jeśli codziennie dawał mi bilety, to z pewnością nie poskąpi teraz paru groszy wynagrodzenia”.
– Dziękuję ci, młodzieńcze, za tę robotę – Gorecki uścisnął mu rękę i wręczył bilety.
– Jestem rad, że mogłem obcować z papierami wielkiego poety – Czesław ukłonił się grzecznie.
– Niewiele ich jest. Zresztą widziałeś, że większość to moja dokumentacja medyczna, rachunki i zapiski mamusi.
– Znalazłem kilka śladów po pana wielkim dziadku.
– Bez wartości.
– A te puste koperty zaadresowane jego ręką do Xawery Deybel… – Miłosz przypomniał sobie Brązowników Boya-Żeleńskiego, który kilka lat temu ujawnił prawdę o ostatniej kochance Mickiewicza. – Skąd się tu znalazły?
– Zapomnij, młody człowieku, o tej diablicy – pan Ludwik zdenerwował się. – Wprowadziła zamęt w naszej rodzinie. Dopiero wuj Władek i mamusia wszystko wyprostowali, żeby zatriumfowała prawda o dziadku.
– Proszę wybaczyć ciekawość bynajmniej nie osobistą lecz historyczną, literacką. Chodzi mi o te koperty, o listy?
– Wuj Władek odkupił je za spore pieniądze od tej towianicy.
– I? – Miłosz napierał.
– Nie mów o nich nikomu. Nie ma ich. Maman avec oncle przeprowadzili selekcję… – rzekł niechętnie.
– Rozumiem. Tak, czy inaczej… dziękuję za… – Miłosz zawahał się, bo właściwie nie wiedział, za co miał podziękować. Chciał już wyjść, lecz postanowił jeszcze poczekać, niczym hotelowy boy, na datek.
– To ja dziękuję. Do widzenia – powiedział, nie dając mu ani centyma za wykonaną robotę.

Czy wileńskie zetknięcie się Miłosza z synem Mickiewicza i paryskie spotkanie z jego wnukiem miały wpływ na wewnętrzny rozwój i twórczość Noblisty? Twierdzę, że te dwa kontakty miały symboliczny charakter. Bo jeżeli symbole są ważne dla powstawania i kształtowania się mitów założycielskich organizacji, plemion, społeczeństw, narodów i państw, to dlaczego nie miałyby mieć wpływu na indywidualne losy ludzi?
Świadectwem tego wpływu jest nie tylko jego twórczość poetycka, czy prozatorska, lecz także aktywność na innych polach. W połowie lat trzydziestych ub. wieku „Podczas wystąpienia w transmitowanym przez radio Wieczorze Mickiewiczowskim Miłosz złożył «imieniem awangardy wileńskiej hołd największemu poecie» i «powiedział, że w miarę dojrzewania zaczynamy wracać do Mickiewicza, obwieścił też nadchodzący «powrót do tradycji pięknej poezji, wzorowanej na rytmach łacińskich»”. Ludziska klaskali wzruszeni tęczą przymierza, że nie będzie już z «tą nową poezją» zmartwień i trudności” – stwierdził ironicznie Józef Maśliński, członek poetyckiej grupy Żagary (A. Franaszek, op. cit.). Nie zważając na złośliwą uwagę kolegi, Miłosz już wówczas, na początku kariery poetyckiej, mógłby powtórzyć za Zygmuntem Krasińskim „My z niego wszyscy”. (Trzeci wieszcz po śmierci Mickiewicza napisał w liście do Adama Sołtana: „On był dla ludzi mego pokolenia i miodem, i mlekiem, i żółcią, i krwią duchową. My z niego wszyscy”). 
Niemal pół wieku po audycji radiowej Miłosz ponowił admirację wobec wieszcza: „Zawsze mi się podobał Mickiewicz, językowo mi się podobał, przez swoją dostojność języka, czy (…) przez brak hektyczności, brak wypieków gorączkowych w jego języku. Bo na przykład Tuwim (…) to jest poeta hektyczny. (…) A język, tak, język Słowackiego na przykład – to już stan podgorączkowy” (Aleksander Fiut, Rozmowy z Czesławem Miłoszem, 1981).
Jeden z najzdolniejszych młodych przedwojennych krytyków, Ludwik Fryde, powiedział Stefanowi Kisielewskiemu „gdzieś chyba w 1938 (…), że Czesław Miłosz to największy żyjący polski poeta, o skali talentu na poziomie Mickiewicza” (A. Franaszek, op. cit.).
 W Ziemi Ulro (1977) Miłosz poświęcił Mickiewiczowi i jego twórczości kilka rozdziałów. Detektorem wykrywającym dowód schedy Miłosza po wieszczu jest zdanie brzmiące niczym dytyramb: „Tyżeś to wśród szarpiących Mickiewicza, poeto polski, który nieraz mówiłeś, że każdą swoją linijkę jemu zawdzięczasz i że żaden z nowoczesnych poetów, czy polskich, czy francuskich, czy angielskich, czy rosyjskich nie dorównuje mu prostotą i potęgą słowa?”.
Tak. Miłosz każdą swoją linijkę jemu zawdzięcza, stając się spadkobiercą duchowego skarbu poezji, zaś dwa wspomniane tu, pozornie mało ważne, spotkania jakąś cudowną mocą mogły na niego wpłynąć i zapalić lont, który tlił się latami, powodując eksplozję nagromadzonego ładunku poezji w momencie ogłoszenia jego nazwiska, jako laureata literackiej Nagrody Nobla, 9 października 1980 roku.

Franciszek Czekierda

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko