opowiadanie
– Najmniej doceniani są ludzie zdolni, ale za mało wredni, by się pazurami uczepić kariery – rzucił na odchodne, dyrektor zabierając swe ostatnie klamoty z biurka.
Teraz Kozioł miał go zastąpić. Od razu postanowił uściślić , o co chodzi.
– A, o kim pan mówi?
– O sobie. W naszych czasach człowiek uczciwy to zwykły niedorajda. Umiera przedwcześnie na zawał, albo go wykończą. Życzę, żeby panu się udało dłużej.
– Ja też panu życzę, żeby się udało gdzie indziej…I nie było tam wrednych…
Tu Kozioł ugryzł się w język, bo właściwie nie wiedział dokąd tamten odchodzi, ale tamten już z ręką na klamce, dorzucił:
– Najbardziej wredni są ci z nadmiarem ambicji, a niedostatkiem uzdolnień. Tacy zniszczą każdego, co stanie im na przeszkodzie.
Kozioł omal się nie zadławił tym miłym zdaniem, co miał już powiedzieć zanim to usłyszał. Ale tamten już znikł za drzwiami.
Nie zapamiętał nawet jego nazwiska. Musiał się najpierw sam na nowym stanowisku urządzić. Zapamiętał jednak dobrze słowa o tych wrednych. Czy to nie był aby przytyk do niego? Eee, chyba nie? Przecież przybył na to stanowisko jako w tym zakładzie nowy. Został tu rekomendowany.
Jednak ostatniego zdania odchodzącego dyrektora nie mógł z pamięci wymazać. Jego od czasów szkolnych dobra pamięć tym razem się mściła. To zdanie wracało jak bumerang przy byle okazji. Czuł, że i on sam postępuje czasem niepięknie. Ale jemu los nie sprzyjał. Ojciec zmarł wcześnie na gruźlicę. Matka pracowała po całych dniach i nocach. Rodzeństwo podobnie. Jego, najmłodszego co nieco oszczędzali, ale w szkole nie miał głowy do nauki. Ciężko się wspinał, by wyjść na ludzi. Coś więcej osiągnąć.
Próbował teraz zapomnieć przeszłość i krzywdząc słowa tamtego, który nic o nim nie wiedział. I w kółko sobie powtarzał:
– „I cóż, ze niepięknie? I cóż?”
Mógł się jeszcze wyzwolić mszcząc się na kimś, nienawidząc, ale chciał się od tego wyzwolić. Wiedział, że nienawiść bywa zemstą za własne nieudane życie. Jego życie jakie było, to było. Ciężkie, ale już długo jest lżejsze. Teraz musi on się zmienić, ustatkować, ożenić. Zanim skończy czterdziestkę. Jeszcze tylko odrobina sławy go korci. Coś do czego się wchodzi przez okienko telewizji. Srebrny ekran, jak mówią.
Szybko się w nowym zakładzie rozpatrzył. Wiedział już, co od kogo zależy, kiedy co się robi. Przewodniczył naradom zanim zgłębił wszystkie przepisy, które bardzo go nudziły. Tam, gdzie nie wiedział w czym rzecz, wystawiał swych podwładnych kierowników. On przecinał wstęgi i odbierał gratulacje. Pomniejsze sprawy załatwiała sekretarka o wdzięcznym imieniu Gabriela – starszawa panna, ale raczej nie samotna. Ona wiedziała już wszystko, co trzeba.
Osiągnął więc swoje. Kto by przypuszczał, że niezbyt mocny w nauce zajdzie tak daleko. Gdyby go teraz zobaczyli szkolni prymusi, dopiero by się zdziwili. W matematyce był słaby, na medycynę się nie dostał, ale teraz jest dyrektorem! Czy któryś z tych zdolnych zaszedł już tak daleko? On już wiedział, że zdolności, nawet poparte pracowitością kariery nie dają. O tym chyba mówił odchodzący stąd dyrektor. A on, Kozioł, jeszcze się bardziej wybije. Cóż, że w szkole nie tak zdolny. Już dawno wywąchał, jak to przeskoczyć. Wiedział, że do sławy przechodzi się przez okienko telewizora. Czekał tylko okazji.
Nie mógł się doczekać kiedy zabłyśnie. Już któryś raz zapowiedział sekretarce:
– Dziś nie ma mnie dla nikogo! Tylko, jakby przyszli ci z telewizji, to od razu, Gabrysiu, wprowadzaj.
Ale nikt się taki nie pojawiał. A raz i drugi przy różnych okazjach zapewniali. Tylko bez terminu. Na początku myślał, że przybędą zaraz. Nazajutrz. Przecież wiedzieli, jak on ważny. I nie na darmo ustawiał się zawsze, by kamery go dobrze widziały. I zabierał zawsze głos. Potrafił nawijać na każdy temat. Nawet, kiedy nie bardzo wiedział o co chodzi. I zawsze powiedział to, co stawiało go w korzystnym świetle.
Godziny upływały. Podrywał się na każde skrzypnięcie podłogi na korytarzu, ale jego drzwi się nie otwierały i nie pojawiała się w nich głowa sekretarki z wielkim kokiem, by dać znak, że przyszli.
W pewnej chwili przestraszył się, czy aby ta doskonale wyedukowana w tajnikach dyrektorskiej dyplomacji, nie wzięła ekipy telewizyjnej za zwykłych interesantów, jakich dziś spławiała? Wyjrzał do drugiego pokoju, żeby ją o to spytać, ale zapewniła, że ci wchodzą zawsze z kamerami na ramieniu. Dawniej wnosili przodem olbrzymie stojaki dla kamer. Od razu wszyscy wiedzieli, kim są.
Kozioł machnął tylko ręką i zamknął drzwi. Zdusił pytanie: „A co, jeśli tym razem wyślą przodem kogoś bez ciężkiej kamery na ramieniu?” Wolał nie słuchać, że do jego poprzedników takie ekipy przychodziły. Że nie on najważniejszy. Ta skamieniała w swej ważności królowa sekretariatu nie była tak bezmyślna. To stara wyga, jeśli można tak o kobiecie powiedzieć.
Za godzinę znowu zajrzał niecierpliwie do sekretariatu. Nie śmiał nawet o nic pytać. Wszędzie było pusto. Na korytarzu również. Sekretarka już wiedziała, co komu mówić. Zwykle, że „dyrektor będzie w środę o dwunastej”. Nieraz, gdy pospiesznie podnosił słuchawkę u siebie, słyszał, jak po powtarzała. Początkowo niepewnie, a z czasem z narastającą dumą w głosie, jakby to ona wprowadzała tu porządki. Cóż część jego splendoru, zasług i przywilejów spadała też na nią. „Dobrze, panie dyrektorze?” – pytała na początku i on odpowiadał jej gorliwie, potem mniej się wysilał. W końcu nawet machnąć na to ręką mu się nie chciało. Przyzwyczaił się do zaszczytów. Co tam interesanci. On czekał na ekipę z telewizji.
Ale ci wciąż nie przychodzili. To dopiero przysporzy mu sławy. Może ta droga niepiękna? – zastanawiał się niekiedy. Może niepięknie iść nieprostą drogą?
„Cóż, że niepięknie?!” – uciszał w duchu swe skrupuły. Miał prawo zadbać o swój talencik, skoro pan Bóg dał mu tak niewielki! Przysporzyć darowanego dobra.
Przecież tego w Biblii pan ukarał za pogrzebanie talentu zamiast go zwiększyć.
Tak. Nie był zanadto zdolny. Nie miał głowy do nauki. Matmę pojmował z trudem, fizykę wcale. Miał tylko niezłą pamięć. Wystarczyło, że ze dwa razy przeczytał z podręcznika do historii zadany rozdział i zapytany powtarzał to całymi, książkowymi, zdaniami. Całe akapity. Miał też dobre ucho i stojąc pod tablicą, potrafił usłyszeć podpowiedź koleżanki z ostatniej ławki. Pytano nawet żartem, czy nie ma przypadkiem w uchu podsłuchu? Musiał takie talenty wykorzystać! Zapisać się też gdzie potrzeba, co najbardziej zadecydowało, że uznano w nim wielkość. I to mu zasmakowało.
Trochę jednak wody upłynęło zanim wypłynął w górę. Na studia nie od razu się dostał. Ale już wywąchał dróżkę dla siebie. Zaczął działać, zabierać głos na zebraniach, uczestniczyć. I trzymać z kim potrzeba. Zaczęto podsuwać mu różne propozycje. Potrzebowano takich jak on: ambitnych, którym się nie udało. Łatwiej było skusić ich drobnym awansem, aby mieć już oddanego człowieka. Wszedł w to. Jednak studia ciągle mu pachniały. Nie mogły być jego niespełnieniem. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że osiągnął już pułap swych możliwości na niezbyt spektakularnym fotelu kierowniczym. On, Kozioł, musiał mieć wygodniejszy fotel, dyrektorki. I większy gabinet. Droższy samochód. I żadnego szefa nad sobą. A jeśli już, to daleko, żeby nie zaglądał mu przez ramię, nie wzywał na dywanik i ciągle coś polecał. Oj, jak on nie lubił słuchać czyiś poleceń!! Wolał sam rządzić! Wszędzie!
Zadowolił się więc studiami mniej ambitnymi niż medycyna, na którą się nie dostał. Przedtem chciał być lekarzem, bo w jego mieścinie lekarz i dyrektor to był ktoś! Najważniejszy. Łatwiej było mu zostać dyrektorem. Studia niespecjalnie go interesowały, ale pragnął być studentem, i pragnął mieć jakiś tytuł przed nazwiskiem. A tak naprawdę, to nic go nie pociągało. Ale musiał być kimś!
I osiągnął swoje: dyrektor magister… pieniądze, służbowe auto, dwie sekretarki…
Tylko czeka jak głupi na tych z telewizji, którzy jakby łaskę mu robili.
„Niespecjalnie to piękne – pomyślał. – Cóż, że niepiękne?” Nie każdy może iść prostą drogą. Niektórym kamienista dróżka pisana. I nieustanne przeciwności losu. Pomyślał o ojcu, którego mało pamiętał, bo zmarł na gruźlicę. O matce wdowie harującej w hucie na trzy zmiany, żeby utrzymać czwórkę dzieci. O swych dalej ciężko pracujących braciach i nie mających nic – oprócz pracy. I rozżalił się sam nad sobą.
Jak na złość wróciły do niego słowa odchodzącego dyrektora, które chciał zapomnieć, a nie mógł:
„Najbardziej wredni są ci z nadmiarem ambicji i niedostatkiem uzdolnień. Tacy zniszczą każdego, co stanie im na przeszkodzie.”
Próbował to odgonić dawnym zaklęciem: „I cóż, że niepięknie?”, ale nie pomagało. Zgnębiony pochylił się nisko nad biurkiem. Poddawał się. Mógł się jeszcze wyzwolić mszcząc się na kimś, nienawidząc, by znowu opowiadali, jak jest groźny, jak nielubiany. Żeby się go bali. Taka nienawiść przynosiła ulgę. Ale nie miał już na to sił. Nie miał żadnego ratunku.
W momencie, gdy to sobie ostro i nieubłaganie uświadomił, drzwi gabinetu się uchyliły i wsunęła głowę sekretarka.
Krystyna Habrat
26.7.2024r.