Krystyna Habrat – SZNUROWADŁA  PANA  RAJMUNDA

0
34

Dochodziła godzina osiemnasta.

Leokadia jeszcze raz rozejrzała się z niepokojem po mieszkaniu. Wszystko chyba było w porządku. Pokój stołowy oświetlało jeszcze chylące się ku zachodowi słońce, za to u syna jaśniało pełnym blaskiem. Maryś i tak tego nie zauważał skupiony nad komputerem. Dziś mu wybaczała, że psuje tak oczy, że zapewne nie odrobił  porządnie  lekcji, że nie czyta kolejnej lektury, bo za chwilę miał poznać pana Rajmunda, jej nowego znajomego, ważnego szefa sąsiedniego działu. Przecież syn na ten czas przystał nawet na wyłączenie swej hałaśliwej muzyki. Czekali teraz aż rozlegnie się dzwonek do drzwi.

Nie  cierpiała  czekania na ten dźwięk, przecinający domową ciszę.

I nagle to nastąpiło. Przeszył ją niemiły dreszcz i pobiegła do drzwi, rejestrując po drodze, że Maryś w swoim pokoju  podnosi się ociężale od komputera.

Rajmund, jak wypadało na pierwszą wizytę, przyszedł z wielkim bukietem tulipanów i w ciemnym garniturze, który jak od razu oceniła, leżał na nim niezbyt dobrze. Był jakby  za obfity i stary. Pewnie od śmierci żony nie odżywiał się najlepiej i schudł. Zdążyła też zauważyć jego podniszczone buty. Błyszczące pastą, ale rozczłapane. To ją do reszty wytrąciło z równowagi. Przedstawiając mu syna, stropiła się jeszcze bardziej, czy robi to jak należy, bo przy silnych emocjach zawsze się w tym gubiła, kogo komu prezentuje, jak się kto nazywa. Tu było jasne, jak zacząć, tylko nie wiedziała,  jak określić  przybyłego. „To pan Rajmund” – zabrzmiałoby  zbyt poufale, gdy byli jeszcze na pan, pani, lecz ona  w tym momencie zapomniała jego nazwiska. On to naprawił, wyciągając rękę do Marysia:

– Przybylski jestem – wyznaczył tak od razu pole dystansu, a ona zawahała się, czy wszystko wyszło poprawnie i co dalej?

 Na moment przeleciało jej przez głowę, że Jaś – jej były mąż – na pewno by ją skrytykował za ten moment zawahania, co mogło zdradzać światowe nieobycie. On zawsze  wynalazł jej  uchybienie. Zawsze się czegoś takiego dopatrzył. Dlatego się w końcu rozeszli. Ale zdążyła przejąć coś z jego  usposobienia, skoro od progu nieprzychylnie patrzy na garnitur i buty gościa. Ta, Jaś był pod  tym względem strasznym pedantem. I w tym, co wypada i jak się ubrać.  We wszystkim.

 Pospiesznie  wprowadziła gościa do pokoju i wskazała  miejsce na wersalce przy niskim stoliku. Maryś powoli usiadł naprzeciw. Nie zamieniwszy z nimi nawet paru słów, pobiegła do kuchni wstawić  tulipany do wazonu i zaparzyć herbatę. Przygotowane tartinki, mieniące się rzędami różowości łososia, seledynu sałaty i czerwieni pomidora, czekały już na półmisku. Jeszcze przyszło jej do głowy, by tu i tam położyć czarną oliwkę, niby  śledzące ich oczko. 

Mogła już wnieść wazon z tulipanami i obie tace, ale nie wiedzieć czemu odwlekała  tą chwilę i stała oparte rękami o blat stołu. Właściwie  chciała się  w kuchni uspokoić. Zrzucić z siebie  skrępowanie i niepokój. Niełatwo było po przekroczeniu czterdziestki  poznawać  nowego mężczyznę. I jeszcze  pragnąć, by pasował do niej i syna. Teraz, kiedy gotowała wodę na herbatę i poprawiała układ malutkich kanapek na półmisku zamyśliła się na swym życiem z Jaśkiem. Dlaczego się nie udało?

Przecież pobrali się z wielkiej miłości. Jasiek wciąż jej powtarzał: „Ja ciebie szczęściem umaję”. I naprawdę dawał jej radość, której jemu brakowało. A czerpał ją   z własnych marzeń, bo z tego, co opowiadał, wyglądało, że jego spotykały same niepowodzenia, nieszczęścia, zło. Przesadzał w tym. Wyolbrzymiał, bo bez przerwy przeliczał swoje klęski. Jednak  w szkole mu nie szło, ojciec zmarł mu wcześnie, zaznał niedostatku, nie zdał matury. Lecz to ostatnie ją akurat ucieszyło, bo gdy powtarzał  klasę,  ona  chodziła do równoległej i zwróciła na niego uwagę. Bardzo się jej spodobał. Patrzył nieprzytomnie wielkimi oczami w dal, jakby nie widział nic wkoło siebie. Zapragnęła, by patrzył na nią. Wreszcie raz ruszyła za nim, gdy wychodził ze szkoły. Powiedziała sobie: „teraz albo nigdy” i dogoniwszy go zagadnęła:  „Poczekaj, idę w tą samą stronę”. Popatrzył na nią nieufnie i coś wymruczał, ale ona usłyszała: „No to chodźmy”. Potem się tego wypierał, bo zawsze był akuratny we wszelkim wymierzaniu, wyliczaniu i poprawności, jak było naprawdę. Powtarzał więc uparcie: „Nie mogłem tak powiedzieć, bo byłem  nieśmiały, a tu po raz pierwszy dziewczyna tak mnie zaczepiła!”

Bardziej zdziwił się, gdy wciąż  nie skręcała na swą ulicę i szli dalej. I  znowu tu nie skręcała. Aż zrozumiał, że ona zwyczajnie chce iść z nim. Wtedy zaczął patrzeć na nią. I opowiadać o sobie. Najpierw trochę. Nieśmiało. W zawoalowanej formie. Z czasem, gdy wracali już każdego dnia ze szkoły razem odprowadzał ją pod dom, nadrabiając drogi, i zwierzał się z coraz bardziej masochistycznym zacięciem, oskarżając siebie samego, bo i wobec siebie był nieprzejednany. Wówczas  zapragnęła mu pomóc. Aby polubił siebie, jak ona jego. Opowiadał więc brutalnie o swych klęskach w szkole i wśród ludzi. Bez oszczędzania siebie. A  ile razy ona o sobie opowiadała, poprawiał nieścisłości, pomyłki, że kiedyś mówiła o czymś  nieco inaczej.

Dostali się oboje na  politechnikę, ale jemu nie udało się zaliczyć pierwszego roku. Postanowili oboje iść do pracy i studiować zaocznie w miejscowej filii. Jej jakoś szło, jemu gorzej. Nie miał zacięcia do matematyki. Sadziła, że jeszcze w liceum zgubił się gdzieś w materiale i ta luka pociągnęła się dalej, niczym oczko w wełnianym swetrze, aż do podarcia się wszystkiego. Rzucił  studia. Wtedy spróbowali ułożyć sobie wspólne życie. Chciała tak zatrzymać go przy sobie, podnieść na duchu, by uwierzył w siebie i nadrobił zaległości do egzaminu.  Mogli zamieszkać u jego owdowiałej babci. Na ich ślubie  jego mama cieszyła się, że Jaś się przy niej rozpogodzi, a jej mama orzekła, że Jaś, taki zawsze poważny, będzie dobrym mężem.  Potem urodził się Maryś, właściwie Jan Maria, bo tak Jaś sobie zażyczył,  i wszystko szło dobrze. Tylko on stawał się  jakby trudniejszy. Nie miał cierpliwości do płaczu dziecka, pieluch i rozbrykania małego, gdy zaczął dreptać po mieszkaniu. Stawał się zazdrosny, podejrzliwy i chciał ciągle nią rządzić, a bez przerwy krytykował. On w żadnej pracy miejsca nie zagrzał. Ciągle studiował, gdy ona już została inżynierem i wtedy dokuczał jej z zazdrości. A Maryś pod opieką babci rósł zdrowo. Aż uciekła z  dzieckiem do  swojej babci.  

Zaniosła teraz dzbanek z herbatą do pokoju, gdzie  nowy znajomy siedział z jej piętnastoletnim synem.  Maryś ożywiony pokazywał mu coś na laptopie, trzymanym na kolanach, a pan Rajmund kiwał głową i dorzucał jakieś  zdanie czy słowo. Pochyleni nad komputerem znaleźli wspólny język. Stała nad nimi jakby jej nie było. Zupełnie niepotrzebna. Jak dla wszystkich mężczyzn, których teraz poznawała. Obaj byli jeszcze onieśmieleni, nadmiernie uważający na to, co wypada. Chłopiec miał to po   ojcu, a dorosły mężczyzna, ważny szef dużego wydziału konstrukcyjnego,  zdolny facet z przyszłością, jak mówiono,  wyraźnie starał się jak  mógł, by na swej pierwszej wizycie wypaść dobrze. Dopiero gdy  wniosła tacę z kanapkami w  różowo-zielonych rzędach zdołali przełamać  lody i rzucili się  na jedzenie.  Wtedy Rajmund wykrzyknął:

– Wyglądają, jak dawne wojsko na paradzie! Kolorowe w równiutkich rzędach!

Szybko poszła  po następną tacę. Te miały na wierzchu  przypięte patyczkami różyczki z rzodkiewek,   drugi rząd – kostkę żółtego sera z czerwoną kulką żurawiny.  

 Przygotowywała podobne za każdym razem, gdy przychodził nowy znajomy. Wszyscy oni wypijali pospiesznie stygnącą już herbatę, wypychali usta kanapką, jedną, drugą i  żegnali się prędko, a ona zamykała za każdym drzwi na klucz rozczarowana. Maryś chwilę patrzył w nią badawczo i pospiesznie zatapiał wzrok w monitorze   komputera. Już widział po jej minie, że tamten pan tu więcej nie przyjdzie. Nie spodobał się mamie. Niełatwo w jej wieku przełamać dystans obcości.  A  marzył, aby  była szczęśliwa. O ojcu próbował myśleć jak najrzadziej, aby  tak przeraźliwie nie tęsknić. Nie rozumiał dorosłych. On, nazywany jeszcze dzieciakiem,  ułożyłby ten świat   inaczej.

Jego mama też  nie rozumiała ludzi. Szczególnie męskiego rodu. Z latami każdy drugi człowiek był  coraz większą zagadką. Poznając  mężczyzn bliżej, stwierdzała, że  każdy z nich boi się życia. Nie wie,  jak żyć.  Jak zrobić kolejny krok. Posuwają się więc małymi kroczkami wystraszeni.  

 Leokadia oderwała się od swych rozmyślań i zaniosła  kolejną tacę z kanapkami do pokoju i usiadła na wersalce obok  Rajmunda. Kiedy się lekko poderwał i sięgnął do dzbanka, by nalać wszystkim herbaty do filiżanek, spostrzegła, że  przez jego rozczłapany but  wlecze się  rozwiązane  sznurowadło,   postrzępione na końcu, jak stara miotła  i przybrudzone. Wzdrygnęła się z niesmakiem. Wyraźnie brakowało mu kobiecej ręki, która by dopilnowała takich szczegółów. Tego sobie nie mogła wyobrazić. Ją taka rola zmierziła. To był przecież ktoś obcy!  Bez słowa wskazała mu but i on pochylił się, zgarbił,  by   zawiązać sznurówkę, co nie było łatwe w wąskim przesmyku pomiędzy stolikiem a wersalką. Nagle   przyszło jej do głowy, że jego ubranie też może być nieświeże.  Wtedy odsunęła się od niego parę centymetrów. Już nie mogła nic przełknąć.  Trudno, Jasiu był takim pedantem, tak  na każdym kroku pilnował  żeby wszystko było jak należy, że i w niej wyrobił podobną odrazę.  

Rajmund  jakby coś wyczuł. Jadł coraz wolniej, wreszcie przestał.  Odzywał się rzadko, urywanymi zdaniami. A przecież na zebraniach był  elokwentny, nawet zadzierzysty i dowcipny.  Maryś skwapliwie zmiótł wszystko z tacy i pomaszerował do swego pokoju, nie spojrzawszy na matkę.   

Po wyjściu syna, gdy gość nadal nie czynił wysiłków, aby zabić czymś ciszę,   zaczęła opowiadać o sobie. Jak żyje? Dlaczego się rozwiodła, jak trudny charakter miał Jasiek. Słuchał  jej w milczeniu, lecz, jak wyczuła, niezbyt  pilnie. O nic nie pytał. Jakby myślał o czymś innym.  Domyśliła się, że i ten nie chce jej zrozumieć. Zamilkła i odsunęła się  znowu  od niego  o  dalsze centymetry.  

  Zwlekała jednak, by powiedzieć jak zazwyczaj, że już późno. Zapatrzyła się w  tulipany  na komódce. Już nie były tak nieśmiało stulone. Rozłożyły odważnie swe żółte płatki. Trzeba będzie dolać im na noc wody. A  Rajmundowi pomóc w zakupie nowych butów. Mężczyźni bywają tacy bezradni bez kobiet.

Ta myśl  wydała się jej  ładna. Uśmiechnęła się więc, a to przeniosło się na jego twarz,  niczym odpalony płomień papierosa, choć zdawało się, że na nią nie patrzy.  

„Już późno.”

Nie wiedziała czy powiedziała  to, czy tylko pomyślała, ale Rajmund poderwał się i zaczął żegnać. Podniosła się niespiesznie.

Krystyna Habrat

29.5.2024r.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko