Zdzisław Antolski – Miniatury (13)

0
128


Śmierć Bończy w Górach

Powstanie styczniowe tkwiło w chłopskiej pamięci i legendzie. Zwłaszcza uwłaszczenie, dokonanym przez cara, niejako pod przymusem. Powstańcy pierwsi ogłosili uwłaszczenie, ale nie byli w stanie go dokonać.

Wszelako nie słyszałem od dziecka, aby powstańców traktowano na Ponidziu, jako chłop w opowiadaniu Żeromskiego “Rozdziobią nas kruki, wrony”, choć zdarzały się takie przypadki. Za dostarczenie powstańca Rosjanie płacili 5 rubli. Dowódcy oddziałów powstańczych wykonywali wyroki na takich donosicielach, dlatego na górze Zawinnicy w Pełczyskach postawiono szubienice, na postrach zdrajcom.

 Mówiono wszakże, że była to wojna panów, ale bez jakiejś niechęci. Pewien chłop z gminy Złota zgłosił się do oddziału Aleksandra Olszowskiego. A kiedy po klęsce powstania pytano go, po co poszedł do pańskiego wojska, odpowiedział wzruszająco: – Bo my chcieli, żeby tu Polska była…

Wszak dowody gotowości do walki za ojczyznę dali chłopi już w czasie insurekcji Kościuszkowskiej. I późniejszy kult dla osoby naczelnika wśród chłopów, też ma swoją wymowę.

Mój pradziad był ogrodnikiem we dworze generała Dembińskiego w Górach i był świadkiem potyczki, w której Bończa-Błaszczewski, wpadł w pułapkę Moskali. Pradziad nawet pokazywał miejsce, gdzie Kozacy szablami pocięli Bończę. Mój dziadek pokazywał to miejsce mojemu ojcu, a mój ojciec mnie. Tak to historia pozostawiła swój ślad w naszej rodzinie.

Znany pisarz, Walery Przyborowski, tak opisywał to zdarzenie w Górach.

„Pojawienie się w tych stronach oddziału Bończy, jego przechadzki ostentacyjne z Deszna do Lubczy, z Lubczy do Chrobrza,  z Chrobrza do Pińczowa jego huczne uczty i zabawy nie mogły ujść uwagi załogi rosyjskiej w Stopnicy, zwłaszcza, że Bończy o to chodziło, by oczy tej załogi zwrócić wyłącznie na siebie, a odwrócić od wybrzeży Wisły, którą miała się przeprawiać partia Jordana. Dla śledzenia więc zuchwałego powstańca, a jeżeli się da, to i zniesienia, wyruszył tedy za Stopnicy ów porucznik Pleskaczeski na czele 1 kompanii strzeleckiej i 50 kozaków dońskich w włócząc się śladem Bończy, dowiedział się, że tenże zamierza zatrzymać się we wsi Górach. Natychmiast wyruszył tam w nocy z 17 na 18 czerwca cichaczem otoczył całą wieś i schwytał przybyłych kuryerów Bończy, wysłanych dla przygotowania dla oddziału żywności i furażu. Przekonawszy się tym sposobem o prawdziwości doniesienia postanowił uczynić na powstańców zasadzkę (…)

Oddział Bończy ostatnimi marszami, przeważnie nocą odbywanymi, był bardzo zmęczony, tak, że ludzie spali na koniach, sam zaś wódz, od kilku dni jechał chory na wózku z tyłu, za swo kolumną. O świcie letniego dnia czerwcowego zbliżano się już do Gór, gdy nagle z lasu wybiegł jakiś wieśniak, wołając: „Nie chodźcie tam panowie, bo we dworze są Moskale.

Bończa usłyszawszy to kazał sobie podać konia i rozgorączkowany, nie rozpytawszy się należycie wieśniaka, jak dużo jest nieprzyjaciela i jakiej broni, sformował plutonami szwadron swych strzelców konnych, zwanych chłopskim, który najwięcej lubił i na który najwięcej liczył i puścił się w pogoń za ukazującymi się kozakami. Obskoczony przez nich został zarąbany, a dążący za nim pluton haniebnie pierzchnął. Poprawił sytuację drugi szwadron, który uderzył na kozaków i zmusił do ucieczki, ale w pościgu powitany gęstą siecią kul piechoty zmieszał się i po krótkiej walce w nieładzie uciekać począł do lasu unosząc jeszcze żyjącego swego wodza i kilku towarzyszy. O parę wiorst dalej rotmistrz Dzianott potrafił przyprowadzić tę jazdę do jakiego takiego porządku i zatrzymał się w sąsiedniej wsi Lubczy. Bończa ciężko poraniony (miał podobno 17 ran) pomimo pomocy lekarskiej, zmarł dn. 20 czerwca o godz. 4 rano i uroczyście pochowany został w Lubczy”.

Ksiądz Wiśniewski o śmierci Bończy taką zdał relację:

„Pan Antoni Winnicki z Niegosławic, rejent z Jędrzejowa, tak mi opowiedział o Bończy: że Bończa właściwie nazywał się Błaszczyński, pochodził z Galicji i był oficerem wojsk austriackich. Znał go dobrze, bo jak przyjechał do Niegosławic, wynosił mu nieraz i jego towarzyszom razem z bratem swoim Edwardem poczęstunek, gdyż z koni nie schodzili i sami nie brali nic przemocą z dworu. Bończa krążył w okolicach Węchadłowa, Gór, Wrocieryża, Wodzisławia, śledzony i ścigany przez Moskali. Pewnego razu przyszło do strzelaniny za Górami gdzie oddział Moskali wracający z Działoszyc do Pińczowa był ukryty z zbożu Bończę przeszła kulka karabinowa gdzieś po piersiach bokiem; a że moskali było daleko więcej towarzysze uciekali, a Bończę ranionego Moskale jeszcze szablami rąbali.

Bończa na czele znacznego oddziału kawalerii zmierzał w kierunku Wisły, aby dokonać demonstracji zbrojnej. Jej celem było ściągnięcie na siebie uwagi sił rosyjskich po to, aby umożliwić bezpieczną przeprawę przez rzekę oddziałom polskim mającym w tym samym czasie iść z Galicji na pomoc powstaniu. Góry miały być miejscem krótkiego postoju i wypoczynku przed czekającym Bończę zadaniem.

Rankiem fatalnego dnia wieś zajęli Rosjanie powiadomieni przez miejscowego parobka-zdrajcę o zbliżającym się Bończy. Obsadzili więc dwór oraz park otoczony wtedy nasypem i czekali w ukryciu za zbliżających się powstańców. O zasadzce Bończa dowiedział się dwa kilometry przed wsią od miejscowego chłopa. Zamiast się wycofać, podjął jako fachowiec – oficer błędną i niezrozumiałą decyzję o ataku. Szarża dwóch plutonów kawalerii dowodzonych osobiście przez Bończę spotkała się z silnym ogniem karabinowym dobrze ukrytych Rosjan. Dowódca trafiony kulą spadł z konia. Rosjanie na widok spanikowanych sytuacją Polaków ruszyli do natarcia, rannego Bończę posiekali szablami, zadając mu siedemnaście ran. Rotmistrz Dzianott dowodzący pozostałymi dwoma plutonami zamiast atakować, rzucił się do ucieczki, co też udzieliło się reszcie powstańców.

Przy Bończy została garstka najodważniejszych, którzy zdołali zabrać go z placu boju i przenieśli do gajówki koło wsi Przezwody. Sprowadzony z Jędrzejowa lekarz nie mógł ciężko rannemu nic pomóc. Następnego dnia po południu Bończa zmarł, Jego pogrzeb odbył się 23 czerwca we wsi Nawarzyce. Pochowano go na miejscowym cmentarzu, w grobie tamtejszych księży. Brzozowy krzyż przepasano narodową szarfą”.

Mam dziwne przeczucie, że ten chłop, który ostrzegał Bończę, był moim pradziadkiem.


Odwiedziny Jerzyka

Na zabawach wieczornych, podczas spotkań z chłopakami, paliliśmy papierosy, które ukrywaliśmy w dłoniach, żeby ktoś z dorosłych z daleka nie zauważył ogników. Udawałem tylko, że się zaciągam. Koledzy śledzili mnie podejrzliwie, a ja trzymałem przez dłuższą chwilę dym w ustach, żeby nabrał ciemnej barwy, a później wypuszczałem cienkim strumyczkiem, układając wargi jak do pocałunku.
Poniżej wzgórza, na którym staliśmy, w remizie strażackiej, trwała zabawa taneczna. Deski ułożono na dziedzińcu, orkiestra siedziała na podwyższeniu, pary kręciły się w kółko. Kawalerowie, fałszując niemiłosiernie, śpiewali dowcipne przyśpiewki, a całość otaczał wianuszek starszych, wysuszonych kobiet w chustkach na głowach.

Czasami wybuchała bójka, gwałtowna jak tornado. Kawalerka tłukła się, czym popadło: butelkami, pałkami, kastetami, sztachetami, aż wir zaciekle walczących, płosząc uśpione ptaki, zacichał w okolicznych krzakach. Wracali potem z siniakami na twarzach, opuchniętymi wargami, poprawiając koszule i marynarki z naderwanymi rękawami. Rozwichrzone fryzury zaczesywali naprędce do tyłu głowy. Każdy chłopak nosił obowiązkowo w tylnej kieszeni spodni grzebyk i lusterko. My, małolaty, nie bawiliśmy się na zakurzonych deskach, bo nas przeganiali, że przeszkadzamy. Odbijaliśmy to sobie na szkolnych zabawach choinkowych, również organizowanych w remizie, na których tańczyliśmy do upadłego.

Kolega Staszek podarował mi zagraniczne papierosy w pięknym niebieskim pudełku. Zostało w nim kilka sztuk, każdy ze złotą obwódką nad ustnikiem. Był to prezent od jego wujka, który przyjechał aż Kanady, aby odwiedzić rodzinę. Trzymałem je jak jakąś świętość w nocnej szafce, gdzie leżały też inne moje skarby, papierowe ruble carskie, kamienie z odciśniętymi amonitami oraz ukochane wojsko: papierowi i plastykowi żołnierze.

Podczas wakacji odwiedził nas Jerzyk, syn brata mojej mamy, który mieszkał we Wrocławiu. Zdał właśnie egzamin na studia, na medycynę. W niedzielę zabrakło mu papierosów, a tu sklep zamknięty, kiosku Ruchu nie było. Poczęstowałem go moimi kanadyjskimi skarbami. Chwalił ich smak, choć mówił, że słabe, no i szybko się skończyły. Wtedy przypomniałem sobie o małym domku babci i dziadka, starej przedwojennej chałupie stojącej niedaleko figury świętego Floriana. U staruszków zawsze można było kupić wino, wódkę i papierosy, bez względu na to czy był dzień zwyczajny, czy święto. I niezależnie od godziny. Melina czynna całą dobę.

Jerzyk zapukał do drzwi chaty, wyciągnął rękę z drobniakami i poprosił o papierosy sporty. Przygarbiona babcia, okutana w czarną chustę, wystraszyła się obcego, krótko ostrzyżonego młodzieńca, ubranego z miejska w dżinsy i białą koszulę. Kiedy zobaczyła mnie z oddali, od razu się uspokoiła.
Po kilku dniach Jerzyk pojechał do wujka Ludwika, drugiego brata mojej mamy, który prowadził gospodarstwo na wsi. Wujek ożenił się w późnym już wieku, byliśmy na jego ślubie. Spaliśmy na strychu. Nade mną wisiał granatowy mundur strażacki. Wujek, służąc w wojsku przed wojną, dostał „Kalendarz Żołnierza”, zawierający portrety Marszałka Piłsudskiego i Rydza-Śmigłego. To byłby prawdziwy skarb w moim papierowym wojsku. Za pozwoleniem wujka szukałem „Kalendarza” w skrzyni, jednak go nie znalazłem, co mnie zasmuciło.

Jerzyk miał nadzieję, że wujek wspomoże go materialnie na studiach, przecież przejął cale gospodarstwo i nie podzielił się z rodzeństwem. Właśnie sekretarz partii, Władysław Gomułka, ogłosił nowe prawo, że ten, który pozostaje na roli, nie musi nic płacić członkom rodziny żyjącym z państwowej pensji.

Moja mama i tata byli załamani, bo liczyli na sprzedaż kawałka pola z rodzinnego majątku, co pozwoliłoby im (no i mnie) urządzić się w mieście. A tu nic z tego. Wujek Ludwik, który miał małą córeczkę, powiedział, że nie da rodzinie ani grosza, bo sam jest biedny, a pole zapisze swoim dzieciom.
Wieczorami ojciec wypominał mamie, że on dostał swoją działkę w gotówce, mimo że jego rodzina składała się z dwanaściorga rodzeństwa, a mama nie dostała nic ani pieniędzy, ani ziemi, choć było ich tylko troje. Było mi przykro, bo lubiłem wujka Ludwika, który zawsze kupował mi zabawki. I pewnie miał swoje racje, a moi rodzice swoje.


Prywatka

Zaproszono mnie na prywatkę. Siedziałem przerażony i zawstydzony, a kolega  Tomek śmiał się ze mnie i deklamował wiersz Mickiewicza „Gdy tu mój trup”. Tańczyliśmy. Z plastikowej pocztówki leciały najnowsze przeboje,  „Oh Darling” Beatlesów, A później Gainsburga „Je t’aime… moi non plus”. Znad kieliszka z czerwonym winem, widziałem zielone oczy Małgosi, ubranej w zieloną spódniczkę, białe rajstopy i czerwone kozaczki. Czułem się zakochany. Wiedziałem, że tylko miłość uchroni mnie przed lękiem, nieśmiałością, pogardą dla siebie.

Nie mogłem się przygotować do lekcji, gdyż byłem zwyczajnie zbyt słaby. Po kilku godzinach nauki zaczynała boleć mnie głowa  oraz kości. Dyskopatia lędźwiowa. no i ten wszechobejmujący lęk. Ławka była zbyt ciasna na mój dwumetrowy wzrost. Miłość była dla mnie zasłoną przed ordynarnością świata, do którego czułem obrzydzenie, przed nienawiścią do siebie.

Małgosia hipnotyzowała mnie swoim palącym spojrzeniem. Siedziała w pierwszej ławce, a ja w ostatniej pod ścianą. Często na lekcji odwracała się do koleżanki siedzącej z tyłu, ale patrzyła wprost na mnie. Przeszywała mnie wzrokiem na wylot, siedziałem jak sparaliżowany, niegodny miłości, w którą uwierzyłem. Kiedy wychodziliśmy ze szkoły, w szatni czułem palące spojrzenie Małgosi, które wyrażało jakiś żal czy smutek. Czy żartowała sobie ze mnie czy ćwiczyła siłę swojego spojrzenia?  A może chciała mi okazać litość, a ja widziałem miłość. Pochylona wkładając buty, jak Nike poprawiająca sandał, patrzyła gniewnie wprost w moje oczy. Może to ja źle odczytywałem swoje ukryte pragnienia?

Wszędzie widziałem Małgosię jasnowłosą. Pchała się wręcz na mnie codziennie w szkole, Czy to w klasie. na korytarzu na wycieczce. Była blisko i kłuła mnie spojrzeniem. Potykałem się wzrokiem o  jej włosy i wargi. Bolały mnie jej nogi, właziła mi w drogę. Zawsze wchodziłem do klasy jako ostatni, ale ona zostawała ze mną pod drzwiami. I coś we mnie pękło, rozlało się stłukło, uwierzyłem w niemożliwe, w cud w marzenie. Wokół siebie widziałem jej oczy i nie mogłem już o niczym innym myśleć.

A później przestała mnie dostrzegać. Myślałem, że umrę zabiję się, ale przeżyłem odarty z marzeń ściętej głowy. Na szkolnym kuligu zrozumiałem, że nie nadaję się dla Małgosi, zbyt jestem zastraszony, znerwicowany. Zrezygnowałem z niej i świadomie zostałem na drugi rok w tej samej klasie, żeby nie czuć tego bólu. Miłość była dla mnie zasłoną przed ordynarnością świata, do którego czułem obrzydzenie. Przed nienawiścią do siebie. Kiedy Małgosia przestała zwracać na mnie uwagę, chciałem popełnić samobójstwo. Nic już nie chroniło mnie przed życiem

ZIELONA MIŁOŚĆ

Wyśpiewana na prywatkach piosenkami „Beatlesów”, „Rolling Stone’sów”, „Czerwonych Gitar”, „Trubadurów” i setek innych, dziś już zapomnianych, bigbitowych zespołów młodzieżowych. Nagrana na plastikowych płytach pocztówkowych, sprzedawanych w małym sklepiku w Kielcach, przezywanym pieszczotliwie „śmietnikiem”.

Sławiona przez Radio Luxembourg i Rozgłośnię Harcerską. Całowana przy ogniskach. W wytartych dżinsach, z chlebakiem i z długimi włosami. Ścigana przez nauczycieli i karnie wysyłana do fryzjera.

Bezradnie stała przy tablicy, z palcami umazanymi tuszem i kredą. Zapisana na marginesach wypracowań z polskiego. Noszona jako zakładka w książkach Stachury i Wojaczka.

Czekała na powrót rodziców z wywiadówki, wisiała u telefonicznej słuchawki, prowadziła głupie rozmowy. Wkuwała po nocach. Pisała naiwne wiersze w sztambuchach, zachwycała się Mickiewiczem, Gałczyńskim, Jasnorzewską-Pawlikowską…

Wyjeżdżała na Dymarki Świętokrzyskie, spała w chłopskiej stodole, skacowana rankiem. Zabierana na szkolne wycieczki, zwiedzała muzea, chodziła do kina, kawiarni, do teatru i na koncerty w filharmonii.

Przerabiana na lekcjach, zadawana do domu, podawana w ściągawkach na klasówkach. Wyryta scyzorykiem na pulpicie ławki, zapisana na ścianie szkolnej toalety.

Chowana w rękawie, mocna jak pierwszy papieros, gorzka jak jabol – owocowe wino.

Grzeszna jak wagary.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko