Julia Rybicka – SEN CZARNEJ WDOWY

0
317
Maria Wollenberg-Kluza

Nigdy nie publikowany

Młoda dziewczyna przypatrywała się z niepokojem swojemu odbiciu w lustrze. Zdawało jej się, że nie jest już sobą, a każdy imitowany cal jej ciała należy do znanej jej osoby, której imienia nie potrafiła wymówić nawet w myślach. Tak bardzo obawiała się nieuchronnej klęski wynikającej z braku pokory przed tajemniczą NIĄ. Każda jej komórka, każda molekularna cząstka jej istnienia każdy atom drżał, jakby w obawie przed nagłym unicestwieniem. Ale…ale dlaczego? – pytała. Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na to pytanie, a może nie chciała odpowiedzieć? Zamyśliła się. Ciepłe powietrze burzowego lipca łaskotało jej skronie. Przez otwarte okno do oświetlonego promieniami słońca pokoju wpadła natrętna mucha, a za nią kolejna i kolejna i kolejna… Lecz ona nawet nie zauważyła brzęczącego nad swoją głową towarzystwa przyrodniczego. Jak w letargu machinalnie gładziła dłonią rzeźbioną przez symbolistę roślinność otaczającą kryształowe zwierciadło. Odziedziczony przez Lamię antyk nie pasował do modernistycznej przestrzeni, którą urządziła niemalże samodzielnie opierając się wyłącznie na konsultacjach z przyjacielem –  niedocenionym dadaistą. Bardziej jednak ucierpiałaby widząc stropioną twarz matki, naznaczoną śladem wieku XIX, skamieniałą od głębokich zmarszczek na jej suchym ze starości czole. Prosiła, by przyjęła uwielbiany przez jej siostrę nieboszczkę przedmiot, wielkiej wagi i jak się okazało także wielkiego nieporządku. Jakżeby inaczej kurz znalazł sobie stałe miejsce pobytu, z którego niełatwo było się go pozbyć, a nawet jeśli takowa próba powiodła się to w magiczny niemalże sposób z powrotem wylegiwał się w swoim dawnym korycie. Kichnęła. Niosące się w ogołoconych korytarzach echo wystraszyło panoszące się robactwo, a ją przyprawiło o dreszcze. Wtedy to odzyskała jasność myślenia. Przypomniał jej się wczorajszy korowód żałobników ,palące słońce, unoszący się w powietrzu zapach męskiego potu, kakofonia wydawanych śpiewów chrześcijańskich, czarne niczym węgiel ubrania otaczające ją z każdej ze stron i matka wspierająca się na jej ramieniu z woalką na twarzy, ocierająca dyskretnie łzę za łzą i ona sama jakby niewzruszona całym ceremoniałem, niepasująca do tego smutnego pochodu. Ponury wyraz jej oczu był spowodowany faktem, iż nie czuła żadnego współczucia do zmarłej. Śmierć jest naturalnym następstwem życia, którego musimy się spodziewać a szczególnie gdy zegar wieczności wybija czas wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat. Może i ta nieczułość miała swoje źródło w przeszłości? Poniekąd kontakt z Malleną był bardziej sporadyczny niż zamierzony. Widywała ją wyłącznie na uroczystościach rodzinnych, a nie były one tak częste, jak u innych rodzin. Przede wszystkim krewnych dzieliły olbrzymie odległości geograficzne jak i finansowe, a te ostanie były nie do pokonania. Czas pokazał siłę pieniądza i jego szatańskie właściwości. Elitarne grono stało się bliższe Mallenie niż jej własna siostra, a bogaty małżonek, ceniony prawnik zaspokajał każdą zachciankę swojej wybranki przynajmniej na początku stażu małżeńskiego. Perspektywa opuszczenia zaściankowego miasteczka wydawała się wówczas kusząca tym bardziej życie w jedwabnej rozpuście wśród twarzy kobiet przypominających palety malarskie. Nikt nie miał jej tego za złe. Nikt nie zaprotestował. Nikt nie próbował jej ratować przed nią samą. Lamii najbardziej w pamięć wryła się wizyta w dzień Wszystkich Świętych, gdy to jakby to ujęła jej matka: ” Te wszystkie wypomadowane knurzyska chcieli napchać swoje tłuste bebchy” i owszem miała rację. Dzień Wszystkich Świętych roku 1946 , dzień , w którym wszyscy święci udali się na spoczynek, by nie obrażać swojej niepokalaności widokiem wskrzeszonej na nowo Sodomy i jej udręczonym ogniem pacholąt. Jeden z tych dni ,w którym Bóg opuszcza plac zabaw i idzie szukać zabawek gdzie indziej.

Lamia znalazła się w miejscu wypełnionym światłem woskowych świec. Podniosła głowę i ujrzała przed sobą ołtarz okryty białym obrusem, a nad nim górującą postać ledwo, co utrzymującego się na nogach proboszcza Ezechiela. Łypał surowym bielmem na swoich poddanych, karcił ich za samą czelność pełzania po jego kryształowych kobiercach, zawsze wygrażał im w chwilach boskiego uniesienia plując na wszystkie strony, dopóki nie zabrakło mu tchu w piersiach. Podczas eucharystii łagodniał, ale wyraz pogardy nigdy nie schodził mu z popękanej maski. Kiedy Lamia ujrzała go po raz pierwszy ze strachu uczepiła się sukni swej matki i próbowała nawet pod nią wejść, gdyby nie dotkliwy pstryczek w ucho

 Teraz patrzyła na niego, idąc za ruchem jego spróchniałych warg wymawiała słowa święte dla ludzkości, ale nie dla niej. Zaciągnęła się smrodem kadzidła. Obrzydlistwo! Otarła dłonią nosek i zobaczyła, że jego rozmiary są takie dziecięce. Spuściła głowę przypatrując się małym, czerwonym bucikom ze skóry. Dopiero po tych oględzinach zorientowała się, że zebrani w kościele są jak monumentalne wieżowce, a ona stoi przy nich niczym niepozorna lepianka. Zerknęła przelotnie na swoich podopiecznych. Kiedy będzie mogła się pobawić? Tu jest tak piekielnie nudno! Pewien starszy pan zauważył zniecierpliwienie dziewczynki i jął złowrogo na nią patrzeć tak, że zaprzestała ona popisów.Phi! Wyglądał jak szczurzy tyłek. Na samą myśl o szczurzym tyłku którego nie miała okazji nigdy oglądać uśmiechnęła się potulnie. Chrystus znudzony ciągłym zwisaniem pogratulował jej mentalnego animuszu i odpowiedział na uśmiech. Łączyła ich telepatyczna więź, bardzo często podczas trwania mszy świętej wymieniali się myślami o najnowszych strategiach gry w berka tudzież czegoś równie bezsensownego w tej otaczającej ich bezsensowności. Kobieta stojąca w pobliżu konfesjonału zbierała spadające łzy spod spopielałych rzęs, każda z nich przypominała upadłą gwiazdę, której śmierci nie sposób zapobiec jak i nie sposób przewidzieć. Jej rodzina przyjęła to z nabożnym szacunkiem. Zapewne straciła bliską jej sercu osobę. – pomyślała Lamia. Jakie piękno skrywa ta chwila, gdy emocje nieruchomieją i godzą się z wolą cierpiącego, który ze swej twarzy przypominającej skałę uruchamia strumień emocjonalnej agonii. Chrystusie, dlaczego patrzysz z góry na nasze cierpienia?                                                                      

 Po kilku godzinach wpatrywania się w przemijający za oknem krajobraz, dziewczynka szeroko ziewnęła. Obserwowała na przemian twarze, swojej matki i babki. Obydwie zamroczone, senne, nimfy rzeczne opadłe z sił w czeluście słodkiego odpoczynku. Chciała z nimi pogawędzić, ale nie miała śmiałości by zburzyć ten święty porządek. Rozglądała się dookoła aż wzrok jej znów przystanął na zabrudzonej szybie. Przywarła do niej całym swoim ciałkiem nie mogąc powstrzymać zachwytu. Na rozległej równinie, galopował śnieżnobiały rumak, ukazując w ruchu każdy pracujący mięsień. Jego sierść zdawała się lśnić, jakby była wykonana ze szlachetnego materiału. Dziewczynka nie odrywała od niego wzroku i obserwowała, jak owe stworzenie dościga maszynę niemalże zrównując się z nią tempem. Jaki on szybki! Jaki silny! – wzdychała Lamia w podziwie, gdy niespodziewanie utraciła swój obiekt obserwacji. Przerażona zerwała się ze swojego miejsca i opuściła przedział. Szukała swojego ukochanego konika, rozpaczliwie gestykulując do mijanych pasażerów, którzy swój martwy wzrok przenosili z jednej dziury w ścianie na drugą , biernie odbierając piski dziewczynki apelującej o pomoc.

– Konik! Widzieliście mojego konika? Mój ukochany konik! – płakała.

Pewien niski mężczyzna o wyglądzie Sokratesa z długą do kolan brodą przytrzymał ją za ramiona, utkwił swoją ślepotę w jej czarnych oczach i wtedy zobaczył, że ona może wie wszystko. Pokorny sługa spuścił głowę i zapłakał cicho po czym chwiejąc się desperacko poszukiwał swej torby podróżnej, rzuconej gdzieś niedbale w kąt, jakby w nadziei, że nigdy po nią nie sięgnie. Dziewczynka nieco uspokojona, przytaszczyła całą ciężką zawartość i podała mężczyźnie zielony flakonik z zagadkową nazwą łacińską. Domyślała się, że znajduje się w nim lekarstwo, które służy całej ludzkości.

 – Dobranoc – rzekła mu na ucho – Wiem, że twoim przeznaczeniem była śmierć – I wiem ,że moim obowiązkiem było dopełnienie twojej historii. Ucałowała go serdecznie, jak starego przyjaciela, mimo iż był nim zaledwie kilka minut w skali czasowej to dla niej gardzącej prawami fizyki był nim od zawsze. Wróciła na swoje miejsce z wymalowaną na twarzyczce nostalgią, niewidzialną dla śpiących. Mimowolnie zerknęła na dawny krajobraz, który zdążył się już z nią pożegnać, a który zroszony był krwią, jakby ktoś przez przypadek wylał wino na świeżo uprany obrus.

Stół uginał się pod ciężarem wielkich półmisków dzierżących ociekające w tłuszcz udźce,  zaczerwienione steki, pętle białej kiełbasy z pobliskiej ubojni, gorejący gulasz z nowo narodzonych króliczków, ponętne niczym noga ladacznicy befsztyki, oczywiście nie brakowało również wszelkiej maści alkoholi, dzięki którym przybyli mogliby zapomnieć o swojej żałosnej egzystencji ale to jednak  nie wywarło takiego wrażenia na ośmioletniej dziewczynce jak zatopiona we krwi głowa byka… To właśnie ta głowa była zwieńczeniem wszystkich kulinarnych zapędów pana Arnolda. Gdy wniesiono owe trofeum śmierci całość imprezy nabrała rytualnego klimatu. Część biesiadników prócz matrony rodu i jej matki wciąż niedowierzające temu co je spotkało, byli pijani. Obydwie panie wykręcały się z wyraźnym niesmakiem wobec tak obelżywego towarzystwa. Damy z wyższych sfer o czerwonych ustach śmiały do rozpuku z prostackiego dowcipu pewnego atencjusza, który torował sobie drogę do ich cielesnych wzniosłości pocąc się przy tym niebywale obficie. Ktoś inny, mniej pruderyjny wygłaszał perorę na temat relacji ona-on-ona klapiąc przy tym długim jak u węża jęzorem, zdaje się, że na końcu miał znacznie więcej owych “onych”, w których się rozsmakowywał. Obecni bili mu brawo.

Etanol dokonywał pogromu umysłów. Sceneria nabierała ostrości w miarę pochłaniania jedzenia. Pan domu po długiej przeprawie ekonomicznej ze swoim przyjacielem wzniósł toast za anarchię, którą tak gorąco popierał. Obecni na przyjęciu mieli okazję obserwować rozchodzącą się ponad ich galaretowatymi skorupami powięź ideologii, rozpostartą imaginacją obietnicy nadchodzącej struktury utrzymującej jedność. Nim jednak upił łyk paryskiego szampana, rzucił wybałuszonymi gałkami na swoją małżonkę. Mallena odważyła się w końcu podnieść wzrok. Czarne pochodnie jej oczu pałały nienawiścią, zupełnie nie pasowały do wychudłej karykatury kobiety, którą niegdyś była z całą pewnością, o ile zachowało się w szufladach hipokampu jej dawny wizerunek. Zapadnięte policzki pozbawione świeżości sprawiały iż jej trupi image wpasowywał się w klimat tamtejszych obchodów. Anorektyczna fizjonomia ciotki była kolejnym wymysłem Arnolda, lubieżnika który upodobał sobie wizję ideału zagłodzonej kobiety i widocznie gruchot kości pod jego olbrzymim cielskiem wywoływał silniejsze erekcje, także od momentu sakramentalnego tak zabronił jej jeść więcej niż domagał się jej organizm. Mawiał ,że anioł jest tą częścią biologii kobiety, która można ukazać jako postępującą degradację ziemskiego wcielenia. Postępująca anemia i spadek masy ciała oburzał Anastazję, staruchę z werwą pantery, niestety z pamięcią jak u muszki owocówki. Wygrażała swemu zięciowi skrzywionym paznokciem dopóki rysy znajdującego się przed nią cżłowieka nie rozmyły się i  nie zmieszały w obcą maź o lepkiej konsystencji. Arnold uśmiechał się wtedy kpiąco może z nutą politowania.

Pochylił się w stronę twarzy Malleny, jakby w geście czułego pocałunku judaszowego. Zwrócił się do niej angażując wszystkie zmysły, jakie tylko mogły tkwić w labiryntach tego zepsutego umysłu.

– Aniele, jedz. Nie krępuj się. Tylko nie za dużo, wiesz jak bardzo nie lubię…

 Łzy napływały Lamii do oczu. W tych słodkich słowach skrywany był kwas, czuła go wystarczająco dobrze. Bała się. Spojrzała w stronę zakrwawionej głowy, przez chwilę myślała, że się do niej śmieje, że zwierzę bawi cała ta tragikomedia, że pozbawienie go reszty ciała stanowiło atrakcję wieczoru. Nie spuszczała z niego wzroku. Uśmiechnęła się mimowolnie, gdy nagle usłyszała chluśnięcie. Szybko przeniosła uwagę z byka na ciotkę. Po jej cienkich jak trzcina włosach spływały krople musującej cieczy. Płomień w jej oczach zgasł gwałtownie na skutek poderżniętej dumy bądź ich resztek. Lamia czekała na jej reakcję, ale żadnej nie było. Zapanowało dziwne poruszenie. Cała maszyneria bezeceństw zwolniła tempa. Mężczyzna ubrany we frak wciąż trzymał opróżnione naczynie, które wręcz tonęło w jego pulchnych łapskach potężnych jak u niedźwiedzia. Omal nie zachłysnął się własnym śmiechem, gdy zobaczył swoje dzieło. Wtedy i całe towarzystwo podzieliło nastrój Arnolda. Rechot dwunastu zgromadzonych gości kaleczył jej uszy, był wprost nie do zniesienia, mało tego im dłużej ich słuchała tym nabierał na intensywności. Matka modliła się coraz to gorliwiej, nie miała pojęcia czego oczekiwała od swojego Boga, chyba nie interwencji, bo niby dlaczego istota nadludzka miałaby się przejmować takimi błahostkami? W jej mniemaniu zawsze była to strata czasu, a według dziadka zwyczajne w świecie zabobony.

Głowa byka śmiała się razem z nimi chociaż widziała, jak jeży mu się sierść. Przeczuwała swoje przeznaczenie. Niespodziewanie pan Arnold chwycił potężne rogi i zatopił swoje siekacze w skórze wołu. Krew trysnęła na nową sukienkę dziewczynki. Pisnęła wystraszona. Gdy się rozejrzała okazało się ,że twarze wszystkich przybrały czerwony koloryt. Jedna z kobiet oblizywała palce jakby umoczyła je w lukrze. Zatrzymała się w połowie dostrzegając czyjejś ciekawskie oczka, więc naprężyła wargi i cmoknęła w stronę dziewczątka stale chichocząc z podniecenia po czym opadła bezwładnie w ramiona abszyfikanta, który był bardzo kontent z sytuacji i nie zwlekał z realizacją swoich żądz. Kilka osób upadło pod stół w dzikim szale euforii zrywając z siebie kolejne warstwy ubrań. Babcia wpatrywała się martwo w pusty talerz. Matka nie miała sił by wstać i zabrać swojej córeczki stąd czym prędzej. Zamknęła ona oczy by nie widzieć jak mężczyzna przed nią w jednej chwili traci całe swoje człowieczeństwo w imię poczęcia bestii z jego własnych skrywanych przed światem zarodków zła.

Obudziła się zaraz po tym jak zaczęło świtać.. Trzeci dzień żałoby. Znowu będzie musiała znosić troskliwe odsiecze sąsiadów gotowych na najszczersze poświęcenia w celu podtrzymania zapałki nadziei na lepsze jutro. Czego oni wszyscy właściwie szukają?! Miała w pogardzie obyczaje. Ten świat jest dla niej za ciasny, jak źle odwirowana skarpeta w pralni. Na myśl o skarpecie wyruszyła na poszukiwania swojej. Szuflada pełna bielizny pękała w szwach a i tak nie znalazła tam tego czego zwykle potrzebowała. Cóż to nic. Będzie chodzić boso, taka czuła się prawdziwie wolna. A może by tak zdjąć pończochy? Doszła do wniosku ,że one również ją krępują, więc i ich pozbyła się zgrabnie. Nagle w przypływie przestrachu rzuciła się na podłogę. Jak mogła zapomnieć o otwartym w sypialni na oścież oknie wychodzącym wprost na balkon jej podkruszonego reumatyzmem sąsiada? Pozwoliła zwieść się zmysłom, a przecież powinna wiedzieć choćby z doświadczenia, że prowadzą one człowieka na manowce. Podniosła się pośpiesznie poprawiając spódnicę co rusz to nerwowo spoglądając w okiennice. Na szczęście nie dostrzegła tam niczyjej twarzy a jedynie pożółkłą od nadmiaru tytoniu firanę, która przeżyła już niejedno.

Po całej kamienicy roznosi się ciężki fetor, który swoje apogeum osiągał na pierwszym piętrze w pobliżu mieszkania nr 6. Chodziły słuchy jakoby lokatorka nie utrzymywała właściwego porządku  i na złość całej okolicznej pednaterii miałaby w akcie buntu zalegać z nieczystościami, i choć zdawało się to absurdalnym oskarżeniem biorąc pod uwagę oszałamiającą wprost aparycję kobiety, która sama w sobie była jak oszlifowany diament to jednak przechodząc obok jej drzwi niemalże układ oddechowy odmawiał swojej funkcji zmuszając posiadacza do odwrotu . Skargi zalegały w skrzynce pocztowej właściciela, zapomniane papiery, ociekające jadem i atramentem. Wielokrotnie atakowany Malszewicki oganiał się od rozwścieczonych sąsiadów jak od zgrai szakalów w nadziei błądząc oczyma w poszukiwaniu stosownego mięsa dla uraczenia ich podniebienia. Rzucał bełkotliwe frazesy o solidarności i wzajemnym poszanowaniu prywatności et tecera oraz wyrzucał im zbyt głośne pogaduszki na klatce schodowej. Oburzeni szli do swoich czterech ściań cicho klnąc pod nosem. Dla ich doskonałego węchu coś tu ewidentnie śmierdziało możliwie, że bardziej niż sam problem. Z czasem cień podejrzenia padał coraz dalej jednakże nigdy nie wychodził poza ramy ciasnych umysłów. Sprawa tak jak śmierdziała wcześniej śmierdziała i teraz, a Malszewicki miał najwyraźniej zatkany nos.

Z wiru pracy wyrwało go pukanie do drzwi. Godzina mszy świętej. Puste mieszkania. Oprócz dwóch równoległych do siebie ciasnych klitek. Urywany oddech. Pukanie nie ustawało. Gospodarz wciągnął głęboko powietrze tak iż jego nabrzmiały od nalotu spożywczego brzuch rozzuwał guziki na białej koszuli. Właśnie skończył przeprawę z rachunkowością i tą przeklętą biurokracją, z którą musi się pieprzyć każdego dnia. Za jakie grzechy – mawiał rozdrażniony, a drewniany krzyż znajdujący się tuż nad jego łysą głową milczał jakby odpowiedź na jego pytanie była zbyt oczywista. Uniósł się ze swojego tronu z taką ociężałością i naruszeniem zasad fizyki ,że stos misternie uporządkowanych papierów rozpadł się jak domek z kart i wyłożył swoją materią kobierce jaskini Malszewickiego. Zaczął przeklinać samego siebie po czym prędzej ruszył w kierunku natarczywego hałasu. Łypnął z podejrzeniem przez Judasza czy aparycja gościa się zgadza i otworzył kobiecie drzwi. Kyrie eleison. Weszła nawet nie racząc go swoim spojrzeniem, skoncentrowana na misji, którą gotowa była wypełnić choćby za cenę krwi. Czarny kapelusz spoczywał na jej głowie niczym łapczywe ptaszysko skore do wyrywania swoim ofiarom serc. Gospodarza zawsze ów element ubioru trwożył. Zrobił krok za nią. Przyglądał się jej wcięciu w talii, które bezlitośnie eksponowała pogrzebowa sukienka. Wzrok jego ślizgał się po krągłościach bioder, zgrabnych ramion i rzeźbionych dłutem łydek następnie spoczął na głębokim dekolcie w kształcie litery V. Amen. Obróciła się w jego stronę patrząc mu wyzywająco w oczy. Zesztywniał zdemaskowany. Ręce poczęły mu nieświadomie drżeć, co nie uszło jej uwadze. Oddychał coraz ciężej jakby pobierane powietrze było z ołowiu. Wciąż i wciąż te same powtarzane formułki i scenki ,które muszą odgrywać, marionetki w domku kuglarza, niczym innym nie byli dla świata. Oboje zdawali sobie z tego sprawę. Wyznanie wiary.

– Nakarm mnie. – rzekła wprawiając w ruch swojego długie rzęsy. – Pragnę twojego upadku. Na jej twarzy pojawił się zimny uśmiech ten który widywał często, gdy wracała z nocnych przechadzek, dziwnie uduchowiona ,a jednak tak samo nietscheziańska jak zwykle. Chciał poznać wszystkie jej tajemnice, ulec tej mrocznej aurze otaczającej jej postać, wessać się we wszystkie zagłebienia w jej ciele, a potem umrzeć z chwilowej rozkoszy. Słabość. Do diabła ze słabością. Wszyscy jesteśmy słabi w obliczu presji okoliczności. Owszem doskonale zdawał sobie sprawę iż był dla niej tylko narzędziem. Ale czuł się dumny, że mógł nim być. Doznawał zaszczytu obcowania z tą nadludzką istotą zesłaną ku jego potępieniu.

Upadł przed nią na kolana. Komunia Święta. Przełknął głośno zgromadzoną w gardzieli flegmę. Podeszła do niego. Zza jej pleców błysnęło ostrze. Podniosła je na wysokość swojej twarzy i liznęła pozostawiając na nim część swojej śliny. Czekał z niecierpliwością na dopełnienie całego aktu, z nutą trwogi i malującej się na jego twarzy rumieńcu przyjemności. Agnus dei. Niech ona mnie zbawi od dręczącej codzienności. Dotknęła jego policzka. Gładząc nieogoloną skórę ,nie wyraziła nawet wstrętu. Ona jedyna rozumiała. Tak rozumiała. Wziął wdech i poczuł jak z uwalnianiem powietrza z jego boku wypływa gorąca krew. Poczuł jak po wszystkich jego narządach rozchodzi się fala ciepła, która minimalizowała odczuwany ból. Spojrzał na nią. Westchnęła słodko. Upuściła ostrze. Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Myślał ,że chociaż pobawi się nim chwilę ,ale powinien wiedzieć ,że jakiekolwiek oczekiwania są w stosunku do jego bogini nie na miejscu. W jednej chwili w jej dłoniach pojawiło się zagadkowe naczynie, głębokie na kilka stóp mimo to płytkie jak talerz. Przyłożyła je do sączącej się rany jednocześnie przywierając do swojej ofiary wargami. Klęczeli razem. Złączeni w pocałunku. Malszewicki tonął w czerpanej przez nań ekstazie, wzlatywał psychicznie na wyżyny ostatecznych uciech jakich doznają tylko Ci którzy przekroczą wrota do rajskich basenów. Nagle uczuł ,że spada. Spada w przepaść. Kobieta oderwała od niego swoje soczyste usta i poprawiła kapelusz. Wstała przypatrując mu się z zaciekawieniem. Gdzie on jest? Czemu grawitacja bezczelnie ściąga go z powrotem? Krzyknął. Rozbił się o fundament rzeczywistości. Cierpienie. Ogarnęło go takie poczucie alienacji względem własnych członków. Udało mu się podnieść głowę. Gdzie jest rana? Gdzie jest krew? Gdzie jest…ONA?! Zaczął rzewnie płakać. Usiadł i ukrył twarz w spoconych dłoniach. Dlaczego odeszła? Zapach opium był nie do zniesienia.

Biegła wzdłuż drogi prowadzącej kamiennymi płytkami na samo serce cmentarza, gdzie czekał za nią podle ubrany malarz. Jego krzykliwy ubiór kontrastował z klasyczną szarością posągów anielskich posłanników. Drapał się w przypływie impulsu po kędzierzawej głowie, po czym zataczał kolejny krąg wokół ławeczki. Dostrzegł na drodze biały ślad posuwający się z zawrotną szybkością w miarę jak się zbliżał przypominający jego drogą przyjaciółkę. Spóźniona wedle obyczaju. – pomyślał zapalając papierosa. Usiadł na ławeczce i zaciągnął się dymem. Po upływie kilku sekund zjawiła się cała spocona z wyrazem zażenowania na twarzy. Przecież nie miał jej tego za złe. Mógł na nią czekać cały wieczór, tym bardziej ,że pogoda zachęcała do przechadzek. Nim się spostrzegł była już obok niego.

– Spóźniałaś się. Nigdy się nie spóźniasz.

– Po prostu zasnęłam. Byłam taka zmęczona, że nawet nie zauważyłam. A potem – urwała. – Potem miałam długi sen.

– Długi i pewnie przyjemny. W innym wypadku nie byłabyś taka zarumieniona.

– Nic podobnego. Ja tylko…Właściwie nie ma o czym mówić – odparła skrępowana.

– W takim razie nic nie mów.

Wpatrywał się w napis na nagrobku, ignorując jej obecność. Zauważyła to i mimowolnie poczuła się urażona. Powędrowała za jego spojrzeniem. Napis zawierał informacje o śmierci nie jednej, lecz dwóch kobiet.

–  Dlaczego akurat wybrałeś to miejsce na rozmowę? Co chcesz udowodnić?

Mężczyzna taksował wzrokiem portret wykwintnej aczkolwiek niezwykle posągowej urody damy. Czarny kapelusz przysłaniał częściowo jej twarz. Po chwili namysłu odezwał się:

– Mallena nie żyje od dziesięciu lat Lamio. Podobnie, jak twoja matka.

Nie odpowiedziała. Patrzyła natomiast jak kryjące się za ich plecami cienie tężeją, otaczając ich welurową ciemnością, miała wrażenie, że rozpływa się w czyimś przyjemnym uścisku. Uśmiechnęła się jak nigdy dotąd i poczuła, że znów jest w domu, że buja się na huśtawce i śmieje się głośno, a za nią śmieje się ktoś jeszcze. Mocno popycha ją do przodu. Są tacy szczęśliwi. Przyjmuje na siebie ciężar. Nie chce by zabawa się jeszcze skończyła. Właśnie za to go kocha. Nie wie co to granica, a gdy ją przekracza wydaje się taki niewzruszony! Pewnego dnia i ona ją przekroczy i podobnie, jak on pozostanie niewzruszona.

– Wujku, czy Mallena nas widzi? – spytała zatrzymując huśtawkę w popłochu.

– Oczywiście, że nie skarbie jest teraz aniołem, a nie wiem czy wiesz, ale one nie patrzą na nas z nieba.

– Dlaczego? – spytała patrząc mu głęboko w oczy.

– Bo jesteśmy dla nich niedoskonali. – odrzekł i pocałował ją w czoło. – Chcesz jeszcze się bawić?

– Ale tylko jeśli będziesz ze mną. – szepnęła.

Tęgi mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo. Błysk, jaki pojawił się w jego oczach rozpalił umysł dziewczynki. Wiedziała, że oddając się Arnoldowi wkracza na ścieżkę największego wtajemniczenia, która niedostępna jest zwykłym śmiertelnikom. Śmiertelnikom takim, jak Mallena i jej siostra, których los został żywcem pogrzebany w domowym ogródku.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko