Srebrna moneta
Noc którą starałem się wyprzedzić
nadchodziła znikąd
mocna niczym konary stuletniego dębu
To nieprawda
że wiatr cichnie wieczorem uczepiony słońca
Jego czerwony blask
nierówno zamykał wymijane fragmenty
prowadzącej na północ drogi
Ta podróż niemająca początku
mocna jak muzyka Beethovena
Niecierpliwa jak palce kochanka – milczące
i wciąż nienasycone
Jest zmierzch
ktoś w oddali śpiewa tak cicho
jakby wargi przykrywał dłonią
Być może to jakaś pogańska modlitwa
w której resztki majowego słońca umykają w przestrzeń
delikatnością większą niż potrzeba
Być może to ostatni wieczór
który wyrasta dalej niż się tego mogłem spodziewać
Być może dotrę tam gdzie kończy się igła kompasu
a cała przestrzeń staje się mniejsza
od starej monety schowanej w klaserze